poniedziałek, 14 grudnia 2015

Do utraty tchu, czyli nonszalancja i nieskrępowana wolność


Mały poślizg z notką o kolejnej powieści Lemaitre, za to dokładam jeszcze jedną rzecz z Francji do obejrzanych produkcji filmowych. Klasyk, ale raczej dziś już chyba mało kto o nim pamięta. Ja do tych czarno-białych filmów wracam z dużą przyjemnością, wciąż odkrywając różnice w podejściu reżyserskim i to ile potem czerpano z tych, może i niedoskonałych obrazów. 
Z Nowej Fali dotąd pisałem głównie o obrazach Truffaut, no to nadrabiam i przedstawiam debiut Jean-Luc Godarda. Warto podkreślić iż to jego pierwszy film fabularny, bo może to tłumaczyć pewne niedociągnięcia (choćby montażowe). A może są one zamierzone? W końcu facet w wywiadach podkreślał, iż wchodząc na plan filmowy po raz pierwszy nie wiedział gdzie jest wizjer kamery, a kręcąc "Do utraty tchu" twierdził, że kończąc jeden dzień zdjęciowy jeszcze nie wiedział co nakręci dnia następnego. 
 
Stąd też ta historia ma dość dziwny klimat - niby thriller, czy kryminał, ale niewiele tu napięcia, charakterystycznego dla tych gatunków. Główny bohater - Michel, rzeczywiście kradnie samochody, kombinuje i zabójstwo policjanta jakoś dziwnie łatwo mu przyszło, ale co innego jest w nim interesującego. Ten chłód, dość instrumentalne traktowanie innych, życie z dnia na dzień, skupianie się nie na przyszłości, ale na danej chwili - to wszystko jest wyrazem buntu wobec całego świata, w którym jakoś się nie może odnaleźć. Jest wolny i nie ma zamiaru dać się ograniczać w niczym, nawet w miłości. Wciąż ryzykuje, prowokuje i to nie jakieś ucieczki przed policją, ukrywanie się, ale wydawało by się zwykłe codzienne dialogi, sceny z miasta, czy też z wynajmowanych pokojów, mówią nam o nim najwięcej. 
To wszystko trochę jakby przypadkowe, bez związku z wcześniejszymi wydarzeniami, jakby nie sama fabuła była tu istotna, a właśnie zbiór luźnych scen pokazujących Michela i zaprzyjaźnioną z nim Amerykankę. Podobno część z nich była w ogóle improwizowana, a jeżeli dołożymy do tego zdjęcia z ręki, praktycznie nie ustawiane (na ulicy), to coraz lepiej rozumiemy podejście reżyserów Nowej Fali do procesu twórczego, do opowiadania historii. 
Zarówno młodziutki Jean-Paul Belmondo, jak i Jean Seberg wydają się idealnie pasować do swoich bohaterów, jest w nich naturalność, ale i ta dziwna nerwowość, niepewność, czy działanie pod wpływem impulsu. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz