Wiem, że znów zacznie się dyskusja: dlaczego spektakl poświęcony Holocaustowi, dlaczego Teatr Żydowski kultywuje pamięć o zagładzie, jątrzy rany? Znowu! Dziwicie się? Żyjemy w bardzo dziwnych czasach, gdy w świecie, który nas otacza zaczynają się dziać rzeczy niesłychane, a nawet w Polsce sami siebie zaczynamy dzielić na lepszych i gorszych, walczy się ideologicznie ze sztuką, gdy pokazuje inny sposób widzenia, choć przecież równie prawdziwy (nie muszę chyba wspominać nagonki na „Idę” czy „Pokłosie”?).
Talent literacki Hanny Krall pozwolił pisarce stworzyć dzieła, obok których nie można przejść obojętnie. Wiemy doskonale, że sama niemal cudem przetrwała II wojnę światową. Shoah i losy polskich Żydów są najważniejszym tematem jej twórczości. Izabella Cywińska była już swego czasu odsądzana od czci i wiary (choćby za „Bożą podszewkę”), tymczasem wcale nie podjęła się adaptacji tekstów z trzech książek: „Hipnozy”, „Tam już nie ma żadnej rzeki” oraz „Dowodów na istnienie”, by szokować, ale po to, by za pośrednictwem sztuki wyrazić prośbę o to, byśmy wszyscy zastanowili się, dokąd zmierzamy... I przypomnieć bezsens tego, co nie tylko zniszczyło kilkadziesiąt lat temu niemal sześć milionów istnień i jeszcze więcej losów ludzkich (bo przecież nieodwracalnie zmienił się też świat tych, którzy ocaleli), ale również co trwa do dziś w ludziach – i ponownie chce o sobie przypomnieć. Hanna Krall przywołuje zazwyczaj szokujące losy ludzi mając na celu zmuszenie nas domyślenia: dlaczego oni? A nie tamci? Jaki jest nasz świat? Czy dobro w ogóle istnieje? A zło? Reżyserka właśnie na tych pytaniach oparła swój spektakl, demolując nas emocjonalnie. Nie przesadzam, przedstawienie nie jest bowiem li tylko pięknym teatralnym obrazem, ale wciąga nas w grę, w której sami musimy oceniać, wartościować, opowiadać się po którejś ze stron.
Historie (bo to zazwyczaj mgnienia, a nie całe opowiadania) wybrane przez reżyserkę, są ukłonem w stronę pisarki, by jej ukochany temat ukazać na scenie. „...coś jeszcze musiało być” podejmuje wątek, który od zawsze dręczy Hannę Krall, motyw tzw. „winy niezarzucalnej”, bardzo brzydkiego określenia jak z żargonu prawniczego. Jak bowiem można winić człowieka, który chcąc ratować swoje życie nie podjął walki także o życie innych ludzi? Czy można go źle oceniać (oceniać w ogóle?). Przecież tak wiele jest przykładów, gdy ktoś całe życie nosi w sobie wspomnienie jakiegoś czynu, którego się dopuścił, a który usprawiedliwiały okoliczności. W spektaklu mamy podobnych scen co nie miara: jest matka, która musi podjąć decyzję, czy ratować z zagłady córkę, siebie, a może zgodzić się na propozycję dziecka i dumnie zginąć wraz z nim, jest słynna Pola Machczyńska, którą los skazał na dokonanie dramatycznego wyboru pomiędzy własnym życiem a życiem ojca i dzieci, są też rodzice chrzestni, którzy nie chcąc kłamać przed Bogiem, rezygnują z pomocy w zdobyciu aktu chrztu, skazując tym samym dziewczynkę na śmierć. A do tego współcześni, którzy reagują w najróżniejszy sposób na takie ”niezarzucalne” winy. Jak mamy ocenić tych wszystkich ludzi? Może powinni postąpić tak? A może inaczej? Aktorzy ukazują nam wszystkie możliwe opcje zachowania, ale które jest słuszne? Które właściwe? I co ważniejsze? Życie? Wiara? My czy inni? Trudne pytania...
Hanna Krall pisze w sposób bardzo uniwersalny, stąd przedstawienie, paradoksalnie osadzone głęboko w kulturze żydowskiej (wszak to jeden z najsilniejszych akcentów historii XX wieku) nabiera znaczenia niezależnego od tych wszystkich nieszczęsnych „Ż”, których istnienie tak wielu chciałoby przesłonić kurtyną zapomnienia.
Spektakl stanowi bardzo udany kolaż fragmentów z reporterskich tekstów Hanny Krall, znakomicie osadzonych w konwencji teatralnej. Oto bowiem w Teatrze Żydowskim dostajemy się na próbę współczesnych aktorów dzisiejszego Teatru Żydowskiego (znakomity zabieg) do bliżej nieokreślonego spektaklu o Cadyku z XIX wieku, widzimy nieprzygotowaną jeszcze scenę, aktorów ćwiczących do swoich ról, robiących próby językowe, fizyczne czy wytrzymałościowe. Reżyserka tłumaczy aktorom historię, którą będą musieli zagrać, opowiada i opowiada, wywołując ich zainteresowanie. Pokazuje piękny element scenografii przyszłego spektaklu – zegar. Jedna z aktorek, niesiona jego magią, śpiewa melodię, która być może dawniej z niego płynęła. I dzieje się magia, która porywa widownię: pieśń potężnieje, spośród huku, grzmotu, dymu – wyłania sie przybywający z mroków historii ów Cadyk z Kocka – wyglądający niczym Żyd Wieczny Tułacz, będący swego rodzaju sumieniem świata, naszym sumieniem... Przywołała go erotyczna pieśń, którą wygrywał identyczny zegar, który stał niegdyś w jego celi... Pojawia się nieproszony, brudny i obszarpany, przywołując skojarzenia z Chochołem z „Wesela”, który ma do przekazania pewne prawdy, które być może nam umknęły.
Od tej chwili wiadomo już, że publiczność pokochała spektakl, że w czystej formie opowiadań i reportaży zaistniała metafora teatralna, forma, którą pracowicie odnalazła Izabella Cywińska, nie niszcząc w żaden sposób dojmująco prawdziwego przekazu Hanny Krall. Każdy kolejny duch, przywołany skądś przez Cadyka, opowiada nie tylko swoją bolesną swoją historię, ale jest emanacją naszych dzisiejszych lęków, wewnętrznych stworów, które każą nam zachowywać się niezrozumiale. Te malownicze wizje nabierają szczególnej mocy w połączeniu z dramatycznym przekazem monologu poświęconego mordowaniu niewinnych ludzi (mamy więc i element reportażu!).
Dzięki duchom pojawiającym się za sprawą Cadyka, dzięki tłumowi gości nawiedzających mieszkanie sąsiadów z ulicy Andersa, gości, którzy zginęli w getcie, a wracają do swoich mieszkań, w aktorach (wciąż przecież jesteśmy na próbie), zaczynają się krystalizować poglądy na omawiane kwestie. Każdy aktor czuje coś odmiennego: jeden przerażenie, inny współczucie, ktoś w niemym płaczu zaciska powieki, inny wyraża niedowierzanie lub nawet brak zainteresowania czy drwinę. Spór o to, kto ma prawo do sądzenia „winy” w czasie próby prowadzą reżyserka, aktorzy i wszystkie duchy, a i tak wiadomo, że to widz zdecydować musi, kto ma rację. Na każde z postawionych pytań my musimy odpowiedzieć, my każdy problem wyjaśnić. A do tego jeszcze reżyserka (ta na scenie) przegrywa ze światem duchowym, który reprezentuje Cadyk.
Wszystko w spektaklu nabiera sensu, aż wreszcie kończy się szokująco. W finale dostajemy kakofonię doznań dźwiękowo - węchowych, co w połączeniu z sugestywnym obrazem i tysiącem wywołanych przezeń skojarzeń powoduje, że jeszcze chwil kilka po tym, gdy gasną światła, nie potrafimy zapomnieć, że to była tylko sceniczna fikcja. W ten sposób Izabelli Cywińskiej udało się to, by dzięki teatralnym sztuczkom oddać tę prosta prawdę, który znamy z książek Hanny Krall.
Dobę myślałem, co podobało mi się w spektaklu najbardziej. Koncept scenariusza jest oczywistym zwycięstwem, znakomita muzyka Jerzego Satanowskiego porusza (problem tylko – dlaczego jest jej tak mało?), minimalistyczna scenografia przygotowana przez Pawła Dobrzyckiego (piękny zegar zdobiony w sposób przypominający macewę, bardzo wymowne drzwi!) a także światła i dymy oddają grozę i powagę sytuacji, jednak to wszystko nie miałoby znaczenia, gdyby nie gra aktorów. Teatr Żydowski przyzwyczaja nas powoli do tego, że posiada zespół, jakiego inne instytucje kultury mogą tylko zazdrościć. Ewa Greś jako Reżyserka – znakomita. Skupiona, nie histeryczna, jej monolog robi ogromne wrażenie. Gdy obserwujemy jej walkę z wewnętrznymi demonami, przywołanymi zapewne przez duchowy świat Cadyka, widać, że aktorka nie markuje, a czuje to samo, co my. Do tego ten głos, który dociera do nas tak dobitnie, nawet gdy nie chcemy słuchać, bo nie dajemy rady wytrzymać tych wszystkich okropności. Brawo!
Marek Węglarski – w czterech perfekcyjnych odsłonach! Jako wysportowany aktor szokuje giętkością, jako ojciec Poli – dramatyzmem, ogląda się go naprawdę z satysfakcją. Izabella Rzeszowska – mająca do odegrania aż trzy najtrudniejsze odsłony z życia Poli – wzrusza, gra bowiem tak, że mówiąc żargonem filmowym: nie potrzeba dubli. Cierpi, a my razem z nią. Z kolei jako aktorka – urzeka anielskim śpiewem i łatwością, z jaką sięga wysokich tonów, czyniąc je zarazem przyjemnymi dla ucha (brzmi to, jakby chwytała najtrudniejsze nuty zupełnie bez wysiłku – czego brakuje większości polskich wokalistek). Monika Chrząstowska jako Żona w ciekawy sposób jawi się jako z jednej strony nieco naiwna i egoistyczna kobieta, jakże inna od pozostałych postaci, z drugiej zaś jako wnikliwy obserwator dzisiejszego świata. W jej grze nie brak delikatnie zarysowanego rysu komediowego, co dodaje spektaklowi czaru. Sylwia Najah daje się zapamiętać z przepięknej sceny, gdy pokazuje Cadykowi swój stan błogosławiony. Jest to dla niego niezwykle trudna chwila, gdyż dziecko to symbolizuje tak wiele!
Ewa Dąbrowska jako Matka, która musi dokonać wyboru, choć wie, że każdy będzie tragiczny – w sposób mistrzowski ukazuje rezygnację i ból kobiety, która traci wszystko, w tym to, co sama w sobie ma najcenniejszego. Co ważne, także jako Aktorka chyba najbardziej sugestywnie przedstawia skrajne emocje: od trywializujących uśmieszków po szok. Z kolei Barbara Szeliga kolejny już raz tworzy z epizodu perełkę – jej opowieści o tym, co stało się z Żydami słucha się z przyjemnością, a ocena winy sąsiada – praktycznie zwala z nóg! Warto było czekać, aż aktorka się odezwie! Trzeba docenić również Joannę Przybyłowską, której siłą jest znakomita modulacja głosowa w czasie zadawania pytań. Miło zapisała się też Małgorzata Majewska – która w rozkosznie niepoprawny sposób przedstawiła prostą dziewczynę myjącą podłogę.
Do tego jeszcze wspomnę o dzieciach, które także zapadają w pamięć. Praca z dziećmi w teatrze zawsze jest rzeczą trudną, tutaj nie tylko znakomicie dobrano je pod względem wizualnym (jedna z dziewcząt symbolizuje samą Hannę Krall z czasów dzieciństwa), ale też ich role wzbogacają treść sztuki. Szczególnie scena, gdy dziewczynka udaje, że modli się jako katoliczka – jest znakomita.
Gra wszystkich wymienionych tu osób poszłaby jednak na marne, gdyby roli Cadyka nie udźwignął Piotr Sierecki. Udźwignął – i to jeszcze jak! Aktor ma w sobie coś takiego, co sprawia, że widz oddaje sie bez słowa magii teatru. Pomijając znakomity głos i ogromną wrażliwość, Pan Piotr w całkowicie niewymuszony sposób skupia na sobie uwagę. Nie musi w zasadzie nic robić (choć robi – oj, robi!), wystarczy, że spojrzy w stronę widowni, a wszyscy zamierają, nikt nie odważy się nawet zakasłać. Patrzymy w jego twarz, postarzoną do roli, zmęczoną, smutną i widzimy to wszystko, co jego postać symbolizuje. Nie potrzeba wtedy słów, kostiumu potęgującego grozę (choćby tego symbolicznego jednego zabłoconego buta), Cadyk Piotra Siereckiego wygrywa nie tylko walkę z Reżyserką, ale także zmusza nas, byśmy w toku myślenia podążali za nim. Nikt się nie wyłamie, ręczę za to. Jak aktor to robi, że jego małe oczy powiększają się tak dalece, że widzimy w nich smutek tych wszystkich pomordowanych, o których nawet mówić nie trzeba? Nie wiem. Wiem za to jedno: Gołda Tencer ma w zespole wielkiego aktora, który nigdy nie gra na przysłowiowe sto procent, bo gra na dwieście...
Mam trzy uwagi wobec spektaklu: w pierwszej części niektórzy aktorzy są stosunkowo mało słyszalni, a sama konwencja próby wydaje się nieco monotonna. Z kolei, gdy na scenie dużo się dzieje, następuje scena finałowa, po której mamy lekki niedosyt, że spektakl już się skończył...
Podsumowując (wybaczcie: jestem gadułą i jak już zacznę o teatrze mówić, to mogę godzinami), „...coś jeszcze musiało być” jest w historii Teatru Żydowskiego tym symbolem zmiany, który wieszczył już „Dybuk”. Oto bowiem w nowoczesnej formie, unikając popularnego dziś futurystycznego przekombinowywania, dostajemy uniwersalną w wymowie celną sztukę, tym razem o trudnej do oceny winie, której nie można zarzucić, a czasem się ją w sobie nosi całe życie... Do tego jeszcze wspomnę o dzieciach, które także zapadają w pamięć. Praca z dziećmi w teatrze zawsze jest rzeczą trudną, tutaj nie tylko znakomicie dobrano je pod względem wizualnym (jedna z dziewcząt symbolizuje samą Hannę Krall z czasów dzieciństwa), ale też ich role wzbogacają treść sztuki. Szczególnie scena, gdy dziewczynka udaje, że modli się jako katoliczka – jest znakomita.
Gra wszystkich wymienionych tu osób poszłaby jednak na marne, gdyby roli Cadyka nie udźwignął Piotr Sierecki. Udźwignął – i to jeszcze jak! Aktor ma w sobie coś takiego, co sprawia, że widz oddaje sie bez słowa magii teatru. Pomijając znakomity głos i ogromną wrażliwość, Pan Piotr w całkowicie niewymuszony sposób skupia na sobie uwagę. Nie musi w zasadzie nic robić (choć robi – oj, robi!), wystarczy, że spojrzy w stronę widowni, a wszyscy zamierają, nikt nie odważy się nawet zakasłać. Patrzymy w jego twarz, postarzoną do roli, zmęczoną, smutną i widzimy to wszystko, co jego postać symbolizuje. Nie potrzeba wtedy słów, kostiumu potęgującego grozę (choćby tego symbolicznego jednego zabłoconego buta), Cadyk Piotra Siereckiego wygrywa nie tylko walkę z Reżyserką, ale także zmusza nas, byśmy w toku myślenia podążali za nim. Nikt się nie wyłamie, ręczę za to. Jak aktor to robi, że jego małe oczy powiększają się tak dalece, że widzimy w nich smutek tych wszystkich pomordowanych, o których nawet mówić nie trzeba? Nie wiem. Wiem za to jedno: Gołda Tencer ma w zespole wielkiego aktora, który nigdy nie gra na przysłowiowe sto procent, bo gra na dwieście...
Mam trzy uwagi wobec spektaklu: w pierwszej części niektórzy aktorzy są stosunkowo mało słyszalni, a sama konwencja próby wydaje się nieco monotonna. Z kolei, gdy na scenie dużo się dzieje, następuje scena finałowa, po której mamy lekki niedosyt, że spektakl już się skończył...
Zobaczcie koniecznie!
S
Fotografie autorstwa p. Janusza Paliwody pochodzą z FB
A ja niewiele mogę dodać do tego co napisał Włodek. Po troszkę dziwnym początku (próba aktorska) i pewnej trudności, by te sceny poukładać w całość, im bliżej końca, tym bardziej byłem pod wrażeniem. Może trochę zgrzytnęło mi zakończenie (odniesienie do czasów współczesnych i "narodowców" palących kukły), ale widać reżyserka szukała jakiegoś mocnego zakończenia. Moim zdaniem nawet nie było potrzebne - te historie same w sobie mają potężny ładunek emocjonalny poruszający serca.
To jest odpowiedź dla tych, którzy czasem mówią: dość już tego powtarzania o prześladowaniach Żydów, opowiadajmy teraz już tylko o i wyłącznie o cierpieniach Polaków... A przecież każda taka historia nie powinna być zapomniana. W spektaklu padają znamienne słowa: nie dziwię się tym, którzy czują obecność duchów pomordowanych, dziwię się tym, którzy ich nie czują. I z tą myślą wychodzi się z tego spektaklu. Zapomnieć nie można.
A nawet jeżeli czasem zbrodnie nie zostały rozliczone, to pamięć o ofiarach powinna trwać tym bardziej.
R
Wczoraj widziałam "...coś jeszcze musiało być" i też jestem pod ogromnym wrażeniem spektaklu. Co najważniejsze, to nie jest tylko historia o zagładzie, przecież mamy tam historie późniejsze - powoli zmierzamy do współczesności - a modlitwa na kręcącej się platformie, która zatrzymała się po spotkaniu z kukłą Żyda, najlepiej to pokazała. Z jednej strony staramy się pogodzić z cierpieniem, które już jest za nami (teoretycznie), a z drugiej stykami się z nienawiścią współczesną. Tego nie powinno być, a wciąż żyją w narodzie jakieś lęki, obawy, gniew i niechęć. Do tego mamy taką klamrę, kiedy pierwszymi słowami spektaklu jest skarga współczesnej aktorki, że wszędzie są "ci Żydzi", a na końcu pojawia się palona kukła. Cadyk - Rabin rzeczywiście fenomenalny - jak pięknie oddał aktor dziecięcą naiwność tej postaci, jego niemożność pojęcia otaczającego go świata. To było zdumiewające. Nie zgodzę się jednak, że koncepcja próby staje się nużąca. Pokazuje właśnie, że człowiek, kiedy zaczyna się wczuwać i stawia się na czyimś miejscu, zdecydowanie lepiej dostrzega ludzkie cierpienie, strach i nie potrafi wtedy tak łatwo oceniać postępowania i wyborów.
OdpowiedzUsuńdzięki za wpis i Twój głos! Każdy rzeczywiście może trochę odbierać różne fragmenty przedstawienia, to że dla mnie motyw kukły czy rozpoczęcie próbą trochę nie grały, to nie znaczy, że dla kogoś innego te fragmenty są jak najbardziej na miejscu i niezbędne... Niezależnie - cieszę się, że jesteśmy zgodni w ocenie przedstawienia - warto zobaczyć, nie tylko gdy jest się czytelnikiem Hanny Krall.
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńBardzo się cieszę, że tak się Pani podobało, to zasługa wspaniałych aktorów, którzy dali z siebie wszystko. Prawda, jak to uniwersalnie wypadło? Niby staramy się zapomnieć o wszystkim, co złe, ale to wcale nie jest za nami, bo pewnych rzeczy się po prostu nie da zapomnieć... Mało tego, niektórzy chcą zapomnieć na siłę i wówczas zaczyna się dramat. Tak było na scenie, tak mamy dziś w życiu... Co do koncepcji próby - gdybyśmy wszyscy myśleli tak samo, świat byłby taki nudny! Mnie w tej sekwencji zabrakło ruchu scenicznego i troszeczkę więcej akcji. A nie czuje Pani niedosytu, że po spaleniu kukły mogłoby się jeszcze coś pojawić? P.s. Jeśli tak się spodobała postać Cadyka - polecam wybrać się w styczniu na "Śmierć pięknych saren" - będzie Pani oczarowana!
UsuńKto jeszcze widział już spektakl?
my też rozmawialiśmy po spektaklu, że za szybko przyszło to zakończenie, że można by było coś jeszcze. A co do Piotra Siereckiego - fakt w Śmierci pięknych saren był dobry, ale tu moim zdaniem jeszcze ciekawszy. Ja też zachęcam do wybrania się na ten spektakl - pisałem o nim tu
Usuńhttp://notatnikkulturalny.blogspot.com/2015/10/smierc-pieknych-saren-czyli-i-smiech-i.html