Od dziś na ekranach kin jest film dość wyjątkowy, a ponieważ już chyba od tygodnia w różnych miejscach jego pokazy są prawdziwym wydarzeniem, rozbudowanym o jakieś wykłady, dyskusje, warsztaty, więc nie odkładam notki. Może ktoś z Was się tym zainteresuje.
Z góry jednak warto zastrzec, że ten obraz nie łatwy w odbiorze. Wydaje się dokumentalną rejestracją pewnych scen, choć prowokowanych, to jedynie w niewielkim stopniu - poprzez pojawienie się w kadrze mnicha buddyjskiego. Wokół niego biegnie życie, a on w bardzo powolnym tempie, centymetr za centymetrem, przesuwa się do przodu. Na ekranie odbywa się swoista medytacja i widz w dziwny sposób też w niej uczestniczy, a przynajmniej jest do niej zapraszany (o ile ma cierpliwość i otworzy się na ten trochę inny wymiar sztuki).
Jest w tym piękno, ale trzeba je dostrzec. Bo nawet najpiękniejsze zdjęcia trochę tracą swój urok, jeżeli przez 5 minut patrzysz na to samo. Na obraz, który w niewielkim stopniu się zmienia. To jak swoisty video art, czy performance, który prowokuje do tego by wyjść poza to co widzimy. By wejść na ten inny tryb patrzenia - na upływ czasu, na życie, które przepływa przez palce bez refleksji nad sensem tego co robimy. Gdy wszystko zwalnia - oddech, krok, ruch, spojrzenie, myśl... Robi się w nas przestrzeń dla czegoś ważnego.
Jakiś czas temu mogliśmy oglądać "Wielką ciszę" - tam dodatkowo wymowa była wzmocniona siłą świadectwa bohaterów, tu trochę bardziej wygląda to na wyreżyserowany spektakl. Ale nie ukrywam, że interesujący.
Byłem ciekaw bardzo tego seansu i trochę zarazem się go obawiałem (czy nie zasnę). Nie zasnąłem. Choć rzeczywiście już od początku niełatwo wejść w tę estetykę. Potem wyłącza się już standardowe myślenie: co będzie dalej, jaka kolejna scena, ile to będzie trwało itp. Po prostu patrzysz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz