piątek, 20 grudnia 2013

Ostatnie dni, czyli nawet muzyka nie daje ukojenia


Kurt Cobain. Gus Van Sant. Legendarny muzykgrunge'owy, często nazywany "duchowym przywódcą pokolenia X" i reżyser znany z tego, że nie kręci rzeczy łatwych i popularnych - z takiego zestawienia mogło wyjść coś elektryzującego. 
Mogło. 
Tymczasem film jest ciężkostrawny chyba nawet dla fanów Nirvany, którzy szukają w filmie czegoś o swoim idolu.
 

Blake (chyba jedyna mocna strona filmu, czyli rola Michaela Pitta) to młody muzyk rockowy (podobieństwo fizyczne do Kurta nieprzypadkowe), który skrył się gdzieś na zadupiu, by uciec od świata. Kamera śledzi go jak się snuje po domu i po okolicy, jak ukrywa się przed ludźmi, którzy go nachodzą. Czujemy, że to nie tylko kwestia potrzeby samotności, że facet jest w depresji i zmaga się z własnymi demonami, że nie wie co ze sobą zrobić.
Nie wiem czy to można było inaczej pokazać, ale to co widać na ekranie to totalna degrengolada. Blake łazi ze strzelbą nie wiadomo po co, przebiera się w kobiece ciuchy, mamrocze coś do siebie, popada w jakąś katatonię, podejmuje jakieś bezmyślne działania. Nie ma w nim żadnej potrzeby relacji z innymi, zresztą dziwne towarzystwo, które przebywa również w jego posiadłości to jacyś pokręceni narkomani, którzy nawet nie próbują go wspierać, wyciągnąć go z dołka...
Trudno powiedzieć na ile film jest wierny z ostatnimi dniami życia Kurta Cobeina, to raczej jakaś odjechana wizja popadania w coraz większą samotność, w pustkę, gdzie nie ma już nic. Nawet muzyka nie przynosi ukojenia, bo nie da się wykrzyczeć tego wszystkiego co pożera od środka... Nie wiemy co było wcześniej, nie wiemy praktycznie o bohaterze nic. Jest tylko chwila obecna, a ona nie ma żadnego sensu...  

Długie chwile samotności, długie ujęcia bez żadnych dialogów. Jak dla mnie dość dołujące i ciężkie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz