Martin McDonagh podbił moje serce już pierwszym filmem (czyli Najpierw strzelaj...), drugi tylko podtrzymał zainteresowanie i już wtedy obiecywałem sobie, że będę polował na jego sztuki teatralne. We Współczesnym na Porucznika... jakoś nie mogę trafić, ale za to doczekałem się (to już moje trzecie podejście) na deskach Białołęckiego Ośrodka Kultury w wykonaniu Kompanii Teatralnej Mamro. Co tam, że to teatr na wpół amatorski (ale ze sporym doświadczeniem), ważny dla mnie był tekst i próba uchwycenia klimatu. Tym razem więc bez wielkich nazwisk (nie ukrywam, że często właśnie na nie poluję w teatrach), ale frajda i tak spora.
Porucznik z Inishmore to środkowa część "trylogii arańskiej" McDonagha i chyba najczęściej u nas wystawiana sztuka tego autora. Czarna komedia z kotem w roli głównej (choć ani przez chwilę go nie widzimy), pełna nie tylko przemocy, ale i mocnego języka. A więc uwaga - dla widzów dorosłych. Chyba mało kto by chciał zabrać latorośl na sztukę gdzie ch... i k... latają w takiej ilości. Wśród widzów mniej wyrobionych z początku budzi to zaskoczenie i nerwowy śmiech, ale to wszystko ma swoje uzasadnienie. W końcu akcja dzieje się wśród ludzi, dla których raczej obce jest poukładane, spokojne i grzeczne życie. Mamy więc INLA (to grupa jeszcze bardziej radykalna niż IRA), przemoc, tortury, trupy, a w tym wszystkim również sporą dawkę satyry. Nie tylko na bojowników, licytujących się, który jest bardziej radykalny i z kim będzie walczył, na ich ideały, ale również na relacje rodzinne, podlegające jak się okazuje również pewnym zmianom w zależności od sytuacji.
Czy psychopata bez litości może kogokolwiek kochać? Okazuje się, że tak. I może zrobić wszystko dla ukochanego... zwierzaka.
Świetne, soczyste dialogi i komizm sytuacji zapewniają doskonałą rozrywkę. Warto podkreślić - specyficzną, bo nie każdy pewnie będzie trawił czarny humor i lekkie podejście do przemocy.
Porucznik z Inishmore to środkowa część "trylogii arańskiej" McDonagha i chyba najczęściej u nas wystawiana sztuka tego autora. Czarna komedia z kotem w roli głównej (choć ani przez chwilę go nie widzimy), pełna nie tylko przemocy, ale i mocnego języka. A więc uwaga - dla widzów dorosłych. Chyba mało kto by chciał zabrać latorośl na sztukę gdzie ch... i k... latają w takiej ilości. Wśród widzów mniej wyrobionych z początku budzi to zaskoczenie i nerwowy śmiech, ale to wszystko ma swoje uzasadnienie. W końcu akcja dzieje się wśród ludzi, dla których raczej obce jest poukładane, spokojne i grzeczne życie. Mamy więc INLA (to grupa jeszcze bardziej radykalna niż IRA), przemoc, tortury, trupy, a w tym wszystkim również sporą dawkę satyry. Nie tylko na bojowników, licytujących się, który jest bardziej radykalny i z kim będzie walczył, na ich ideały, ale również na relacje rodzinne, podlegające jak się okazuje również pewnym zmianom w zależności od sytuacji.
Czy psychopata bez litości może kogokolwiek kochać? Okazuje się, że tak. I może zrobić wszystko dla ukochanego... zwierzaka.
Świetne, soczyste dialogi i komizm sytuacji zapewniają doskonałą rozrywkę. Warto podkreślić - specyficzną, bo nie każdy pewnie będzie trawił czarny humor i lekkie podejście do przemocy.
Co do wykonania sztuki. Chętnie bym zobaczył to w innym wykonaniu, albo przynajmniej przeczytał tekst (podobno był u nas wydany), aby sprawdzić czy to wszystko musi być aż tak przerysowane. Tu chwilami było aż zbyt infantylnie i na chłodno, trochę zgrzytało to z dialogami, które aż kipią od emocji. Ale ogólnie: ocena pozytywna. Sporo scen fajnie rozwiązanych (mimo skromnych środków) i naprawdę zabawnych (ćwiartowanie, albo malowanie)... Mocna czwórka i z chęcią zobaczę jeszcze jakieś spektakle w wykonaniu tej grupy (a widzieliśmy już Moliera).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz