Przeczytane jeszcze w ubiegłym roku, ale długo jak widzicie zbierałem się by coś napisać o tym tytule. Ma w sobie coś takiego, co mnie drażniło osobliwie, wciągało w jakieś bagienko traum, żali, goryczy, a ja nie miałem w tamtym momencie na to najmniejszej ochoty. I może w tym tkwi też jakaś siła tej opowieści - burzy spokój, bombarduje wspomnieniami trudnymi, które jednak nie układają się w jakiś sensowny ciąg zdarzeń. Skaczemy po nich, nie poznajemy dalszego ciągu, ale coraz bardziej zdajemy sobie sprawę jakie piętno one wywierają na bohaterkach, jak to wszystko czego doświadczają się w nich odkłada. I co ważne - przekazywane jest dalej. Z pokolenia na pokolenie.
Te przebłyski raz dotyczą bowiem babki, raz matki, raz córki. Każda z nich już od małego zbiera wokół siebie jakieś słowa, zdarzenia, myśli, które powoli odbierają wszelką radość życia, coraz bardziej wypełniając jedynie obowiązkami, determinacją, ale i żółcią.
Pamięć potrafi być błogosławieństwem, gdy możemy powracać do pięknych chwil swojego życia, ale i może być przekleństwem, gdy wszystko niknie w mroku, brudzie, krzywdzie, pogardzie. Niezależnie czy będzie to doświadczenie zsyłki na Syberię, utraty majątku, bieda, głód, droga z Armią Andersa i dziwne życie w Afryce, powrót do nowej Polski, poniżenie czy np. docinki kolegów w szkole. Zmieniają się czasy, niby zmienia się postać na pierwszym planie, ale wciąż mamy wrażenie, że to jedna historia, że najmłodsza niesie w sobie te wszystkie ich wcześniejsze doświadczenia i traumy. Nie mając wsparcia, a raczej wciąż mając babkę i matkę przy sobie, żyje nie tylko swoim życiem, ale bardziej ich, one ją zagarniają... Jedna wciąż zanurzona w wojnę, choć przecież ocalała, druga szarpiąca się w życiu, przekonana że siłą i determinacją zmieni ich los. A wnuczka? Śpiąc w jednym pokoju z babką wydaje się śnić jej sny, żyje jakby w otoczeniu zmarłych, a nie rówieśników, którzy uważają ją za "starą malutką" i dziwaczkę. Jej najbliżsi to ci z albumu rodzinnego. Trudno się dziwić, że myśli - po co takie życie, niech to się wszystko skończy, niech spłonie, skoro ich życie też się skończyło, choćby je najwspanialej wymyślała.
Niełatwo to czytać. Powracające słowa "pierdolona Polska"... bo najpierw były karane za to, że są Polkami, a potem że jakiś akcent wschodni i już nie są swoje. Bo choć wciąż one czuły więź z tym krajem, to on w żaden sposób ich za to nie przygarnął, nie objął opieką, że wciąż doświadczały jedynie zła, niechęci. W poniemieckim domu, na ziemiach "odzyskanych", a myślami wciąż tam, gdzie były ich korzenie, rodzina, majątek, wszystkie dobre wspomnienia.
Modlitwy, rymowanki, przeskoki w czasie, powtórzenia, urwane wątki - niełatwo przez to brnąć, bo naprawdę ma się wrażenie, że coś się powoli do nas przykleja, że i my wyjdziemy z lektury z jakimś ciężarem. Chwilami wydaje się to monotonne, mocno depresyjne, na pewno nie jest to lektura łatwa ani przyjemna, trudno jednak odmówić jej oryginalności i siły oddziaływania.
Rysowałam wokół zdjęć ramki i słoneczka, dodawałam fryzury i wąsy, ubrania podobne do tych z szafy, a gdy robiło się zimno, ocieplane futrem płaszcze. Wymyślałam krewnym historie, zawody, ulubione kolory i potrawy, a nawet wyjaśnienia, dlaczego nas nie odwiedzili. Wujek, dziadek, pradziadek, kuzynki, ciocia. Wyjechali w podróż na koniec świata, ale wrócą, za chwilę, autokarem, zwykły samochód ich nie pomieści. Usiądziemy przy stole, będzie trzeba pożyczyć krzesła od sąsiadów, nasze trzy nie wystarczą. Może to oni. Może to wszystko przez umarłych, a nie przez babcię. Może zarazili mnie czymś, co czekało między kartkami podręcznika, alergią na życie, ostrym stanem zapalnym. Chciałam być taka jak oni, martwa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz