niedziela, 10 listopada 2019

Kinky Boots, czyli żywiołowa zabawa z ładnym przesłaniem


Agnieszka, która długo namawiała nas na wybranie się na Kinky Boots, oglądała spektakl wielokrotnie, teraz może się cieszyć. Znalazła bowiem kolejne osoby, które znalazły się pod dużym urokiem tego spektaklu, a przede wszystkim Loli i jej aniołków. Tak się składa, że napisała u siebie na blogu parę zdań, więc najpierw zaproszę do niej (klik), a później dorzucę od siebie i M. jeszcze troszkę. Może u mnie nie będzie aż tak wielkiego entuzjazmu, ale jak najbardziej rozumiem jej zachwyt, ja też będę wspominał wypad do Teatru Dramatycznego jeszcze długo. A M. zdaje się, że jest bliska entuzjazmu Agnieszki.



MaGa: Niekiedy dobrze odczekać. „Kinky Boots” po premierze nie zebrały rewelacyjnych recenzji, ale okazało się, że rację mieli ci, którzy dali temu spektaklowi szansę.


R.: : 😊 Mówisz o głosach naszych znajomych a propos śpiewania, ruchu itp.? Takie rzeczy na pewno dopracowują się z czasem. Teraz mam wrażenie, że zespół nieźle bawi się na scenie, daje z siebie naprawdę sporo i trudno im zarzucić brak profesjonalizmu. Siłą "Kinky Boots" jest jednak przede wszystkim jego przesłanie o tolerancji serwowane z taką swobodą, humorem, że trudno mu się oprzeć.





MaGa: Niby prosta historyjka, ale ładnie się wplata w naszą rzeczywistość.
Tolerancja, akceptacja, szacunek dla drugiego, innego człowieka… Temat nienachalnie przedstawiony, z mądrym tekstem – to musiało wypalić.

R.: Dyskutowałbym z tym mądrym tekstem, ale niech tam. Tu raczej pomysł się liczy, bo chwilami teksty dialogów i piosenek mogą trochę trącić kiczem. Za to zderzenie małomiasteczkowego środowiska nie pozbawionego uprzedzeń oraz społeczności, która ma trochę inne spojrzenie na tradycyjny podział płci, ról i preferencji, udaje się ciekawie ograć jako temat. Nawet nie nachalnie, raczej pokazując prawo do marzeń, do bycia sobą, niezależnie kim się jest, jak się ubieramy i skąd pochodzimy. Młody chłopak chce uciec od oczekiwań ojca, zamiast przejmować zakład produkujący buty, próbuje zacząć nowe życie. Gdy jednak po śmierci taty musi wziąć odpowiedzialność za zamknięcie niedochodowego interesu, zaczyna trochę inaczej patrzeć na swoje priorytety.


MaGa: Mądrym tekstem, bo mówiącym o sprawach, o których zdaje się nie chcemy wiedzieć, udajemy, że ich nie ma. Ale żeby wybrzmiały jak powinny potrzebny jest ON - Krzysztof Szczepaniak, aktor wielostronny, tutaj w roli Loli – drag queens. To on jest dużym walorem tego przedstawienia. Drobnej budowy ciała, obdarzony mocnym głosem, w roli Loli – jednocześnie pewny siebie i delikatny. W dodatku wspierany „aniołkami”… O matko! Aniołki! 😊 Seksapil w czystej postaci! W czasie przerwy trwały rozmowy między widzami ile jest kobiet w tej ekipie (dla informacji: wszystkie „aniołki” to mężczyźni - Mirosław Woźniak, Jakub Szyperski, Kamil Studnicki i Kamil Mróz).


R.: Aniołki są po prostu kapitalne! Bo że Szczepaniak gra wybornie to już mnie nie dziwi, ale patrząc na część z nich naprawdę widziałem kobiety. Ruchy, głosy, taniec... czego tam nie ma. No i Lola. Choć może Cię zaskoczę, bo akurat najbardziej Krzysztof podobał mi się gdy nie miał peruki, makijażu, gdy pokazywał jak mu trudno na siłę upodabniać się do wizerunku jakiego oczekują od niego inni. Zakładając kieckę, tak jakby nabierał pewności siebie, bezczelności, ale i swobody.


MaGa: To była bardzo ładna scena. Był w niej taki przejmujący, choć trwała chwilkę. Zresztą i właściciel fabryczki Charlie (Mateusz Weber), który może nie jest w tym spektaklu królem sceny, ale śpiewa bardzo dobrze i ma w sobie coś takiego, że się go lubi, jakieś takie podskórne ciepło, kulturę. Z ról kobiecych podobała mi się Anna Szymańczyk jako Lauren – ma mocny głos i świetnie porusza się na scenie. Zresztą cała ekipa jest świetnie zgrana, rozśpiewana. Widać, że się rozumieją. Podobała mi się również scenografia (Aleksandra Gąsior). Niby prosta, ale w zależności od potrzeb mogła się migiem zmieniać. W dodatku świetnie prowadzone światło (Łukasz Różewicz) czyniło z nią cuda. Kolejny walor spektaklu – muzyka na żywo.


R.: Oj tak, uwielbiam muzykę na żywo i aż szkoda, że nie przewidziano chwili na to by również zespół zebrał należne im brawa. Bez nich tej samej energii też by nie było. Tu muzyka niesie całą fabułę, ale i aktorów w ich rolach. Widać to było choćby w tym jak szaleli nawet gdy wcale nie byli na pierwszym planie (brawa dla Mariusza Drężka!). Warto by wspomnieć trochę również o parze bohaterów, którzy obok Loli są w centrum historii..


MaGa: Mariusza Drężka bardzo lubię, on nawet w roli drugoplanowej potrafi zabłysnąć, skupić na sobie uwagę. Ale świetni byli pracownicy fabryki (obu płci), pierwsza narzeczona - Nikola, Don (Łukasz Wójcik) ze swoimi niewybrednymi i prostackimi żartami… Krótko mówiąc - było nadzwyczaj dobrze. Brawa dla wszystkich wykonawców. Bawiłam się świetnie. Lubię musicale, za dynamikę, żywiołowość i chyba również za tę nieskomplikowaną fabułę, która przypomina nam wszystkim, że pewne wartości są w życiu ważne: przyjaźń, szacunek, tolerancja, zrozumienie. Mając je w sobie żyje się łatwiej.


R.: Mnie przede wszystkim zachwyciła energia i humor, jaki w tym jest, lekkość z jaką poważne treści się udaje przenieść. Bajka o tym że spełniają się marzenia, że można uratować upadający zakład brzmi może naiwnie, ale na scenie wcale tego się nie czuje. No i nabrałem ochotę na powtórkę z filmu.


MaGa: „Kinky boots” to ciepła, refleksyjna, ale jednocześnie radosna i barwna opowieść o przyjaźni uwikłanego w ojcowskie oczekiwania spadkobiercy fabryki butów i drag queen, która wraz z przyjaciółmi pomaga mu uratować i fabrykę i zatrudnione tam osoby. Warto obejrzeć ten spektakl.


Polecamy 

Fot. ze strony Teatru Dramatycznego

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz