Druga refleksja jest bardziej optymistyczna, a brzmi ona: mimo wszystko warto mieszkać blisko Warszawy, bo niewiele jest takich miejsc, gdzie dzieje się tyle za darmochę. Wczoraj wychodziłem z Teatru Kwadrat, a na darmowej scenie przygrywał Kozak System, a dziś nawet jakąś gwiazdkę z zagranicy ściągają (moja córa wie lepiej kto to James Arthur), czyli trzy spore wydarzenia (bo i koncert klezmerski) przy wsparciu miasta, a sceny oddalone od siebie o kilka minut na piechotę lub metrem. Piękna sprawa. Dziś namówiony przez małżonkę wybrałem się na Pragę, na święto ulicy Ząbkowskiej. Choć studiowałem niedaleko stamtąd, jeszcze w tzw. trójkącie bermudzkim, od lat nie bywam już tam tak często. A Praga się zmienia. To nadal koloryt zniszczonych kamienic i ich mieszkańców, którzy przyprawiają tych z lewego brzegu o ciarki na plecach i przyspieszanie kroku, ale pojawiło się tu mnóstwo modnych knajpek, klubów, kawiarni, nowych bloków (na szczęście nie grodzonych)... Trochę tego na tym koncercie się doświadczało. Żuliki i całe rodziny z dziećmi, łyse głowy i hipsterzy, panowie w garniakach i młodzież z kolczykami w nosie. Pełen przekrój. Atmosfera piknikowa, bo scenę pobudowano na środku skrzyżowania, więc ludzie mogli rozsiadać się po okolicznych knajpkach, pojawiło się też sporo prywatnej, drobnej inicjatywy typu: pyzy z gara albo kaszanka z grilla. No i mnóstwo piwa. Aż dziw, że miasto, wykładając niemałą kasę wpuszcza tam jeszcze sponsora, który mały kosztem robi sobie świetną reklamę i jeszcze nabija kiesę. Czy to dla gawiedzi takie istotne, żeby koniecznie jeden browar był nalewany non stop pod samą sceną, jakby nie można było przejść się parę kroków dalej? Wkurza mnie to. Ale nic to. Parę słów o muzie...
Darka Malejonka znam od lat, nawet kiedyś razem przez parę dni podróżowaliśmy wzdłuż wybrzeża (i z Siwym), więc słucham go zawsze z przyjemnością, obojętnie z jakim repertuarem by wszedł na scenę. Tym razem zagrał dużo nowszych numerów, chyba tylko jeden znany hicior z Rzeki dzieciństwa (Zegarmistrza), większość po polsku, ale reggae zawsze buja i nawet jeżeli ludzie nie znają tekstów, potrafią się świetnie przy tym bawić. Pełen skład Maleo Reggae Rockers (a więc i dęciaki) potrafi rozruszać i nawet jeżeli tekst jest poważniejszy (były dwa numery z Panien Morowych i z Wyklętych), publika nie tylko słucha, ale i tańczy.
Tak to jednak jest, że największy tłum i tak zawsze ściąga na gwiazdę główną, która gra na końcu. A Kazik Staszewski nawet jakby wpisał na plakatach, że wystąpi z koniem grając jedynie na pile - i tak ściągnie zainteresowanie. To zabawne, bo grając w tylu składach, jedzie wciąż na swoim nazwisku i kilku numerach, które wypromował na hity radiowe - może nawet ich nie lubić, ale stały się po prostu przebojami "ludycznymi". Tym razem grając z ProFormą trochę chyba rozczarował cześć publiki (poderwała się jedynie na "Chłopców" i "Celinę") bo grali głównie to co mniej znane. Dla mnie to nawet ciekawsze niż słuchanie po raz n-ty tego co już znam, z przyjemnością więc słuchałem kawałków skomponowanych przez tatę Kazika (szykuje się kolejna płyta?), Toma Waits'a, Nicka Cave'a, nawet na Okudżawę znalazło się miejsce... No i ich autorskie numery. Skład bardziej akustyczny, ale potrafią też zagrać mocniej. Fajne to było. Tylko szkoda, że podobnie jak Muniek, Staszewski coraz częściej spędza całe koncerty siedząc sobie na stołeczku. Nie oczekuję takiej werwy jak Micka Jaggera, ale to jednak koncert z dużą publika, którą trzeba trochę ruszyć, a nie mały klub, gdzie wszyscy sobie siedzą. Oj tatusiejemy wszyscy. Niedawno przeczytałem, że jeżeli zdarza nam się pomyśleć iż muzyka nas męczy, że jest za głośno, to najlepszy znak, że jesteśmy starzy... Cholera. Aż tak źle ze mną?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz