Jutro prawdopodobnie kolejna notka z Festiwalu Wiosna Filmów (i już spora dawka rzeczy obejrzanych), ale dziś kolejna książka. O pierwszej wydanej u nas powieści Leviego Henriksena już kiedyś pisałem, próbując znaleźć jakieś mądre słowa, które by wyjaśniły jak jest to inne, jak klimatyczne, jak pełne nostalgii. "Pieśń harfy" udowadnia, że urok tamtej powieści nie był przypadkowy. Facet ma talent, by pisać o sprawach zwyczajnych, bez wielkich fajerwerków, akcji, a jednak czarować czytelnika i sprawiać, że nie chce się jego powieści odkładać. Świat wewnętrzny bohatera, najczęściej będącego w jakimś kryzysie, na rozdrożu i pytania o sens dotychczasowej gonitwy. Ale nawet gdy próbujemy zamknąć takim streszczeniem fabułę i będzie to poniekąd bliskie prawdy, to dużo trudniej określić to, co stanowi o wyjątkowości tych powieści. Magia tkwi tu w opisach, w zachwycie jakąś chwilą, którą potem ogląda się długo, w bohaterach, którzy mają coś ważnego o sobie opowiedzenia. Z takich detali układamy sobie obraz, który sprawia, że sami zaczynamy pragnąć zwolnić tempo, przemyśleć pewne rzeczy, poukładać swoje życie od nowa. I zamieszkać gdzieś poza dużym miastem, gdzie ludzie są inni, podobnie jak ich priorytety.
W obu tych powieściach niebagatelną rolę spełnia muzyka - jest w głowie bohaterów, prowadzi ich w różnych chwilach, podkreśla nastrój w jakim się znajdują. A w "Pieśni harfy" jest tak naprawdę tematem przewodnim - to ona jest momentem przełomowym, a potem motorem nakręcającym różne działania. Henriksen pisze o niej tak, że aż czujemy żal, że sami nie możemy tych nagrań wysłuchać, ale z drugiej strony, dzięki temu, możemy wyobrażać sobie ją jako naprawdę coś wyjątkowego.
„Pieśń harfy” opowiada historię Jima Gystada, trochę sfrustrowanego i znudzonego dotychczasowym życiem czterdziestoletniego producenta muzycznego, który przyjechawszy na kilka dni na prowincję do znajomych, postanawia zmienić swoje życie. Możemy się śmiać z tego, jak po kilkudniowej popijawie, skacowany kandydat na ojca chrzestnego, przeżywa uniesienie słuchając śpiewu trójki ludzi, którzy znaleźli się z nim w kościele, możemy dziwić się, że ta jedna chwila spowodowała w nim tak wielki wstrząs i podjęcie ważnych decyzji, ale od tego momentu dla Jima naprawdę wszystko się zmienia.
Najpierw próbuje zebrać o nich jak najwięcej informacji, zbliżyć się do nich, zaprzyjaźnić, ale w duchu marzy już o swoim największym sukcesie producenckim. Uda się ich przekonać do nagrania płyty czy nie? Rodzeństwo Thorsen, znane nie tylko w kręgach religijnych, poruszało swymi nagraniami i koncertami rzesze ludzi. A potem nagle zniknęli ze sceny, twierdząc, że nigdy na nią nie wrócą. Czas mija, Gystad wciąż wydaje się bardzo daleki od osiągnięcia swojego celu, ale mimo wszystko jego fascynacja śpiewającymi staruszkami wciąż rośnie.
Ile czasu musi upłynąć, by kogoś do siebie przekonać, by sprawić, żeby się otworzył, zaufał, na nowo sięgnął po gitarę? A może nie chodzi o czas, a raczej do podejście do życia, do marzeń, do określania tego co jest najważniejsze?
W powieści Henriksena czas płynie wolno i wszystko wydaje się jakieś inne, niż w stolicy, gdzie dotąd żył i działał nasz bohater. Inaczej się oddycha, inaczej się funkcjonuje, inaczej się myśli. Ta atmosfera ma wpływ nawet na nas – czytelników. Im dalej – tym bardziej czujemy się zauroczeni tą opowieścią.
Klucz do teraźniejszości, do tego by przywrócić komuś chęć do życia, szczęście, tkwi bardzo często w jego wnętrzu: w jakichś lękach, zranieniach z przeszłości, utracie złudzeń i rezygnacji z marzeń. Trzeba to tylko odkryć. I tak naprawdę każda z postaci tej książki, ma możliwość tego dokonać. Zmienia się zarówno Gystad, jak i Thorsenowie. A droga do tej zmiany wiedzie nie tylko przez bliskość, przez przyjaźń, możliwość uświadomienia sobie różnych porażek, żalu, niespełnionych pragnień i ambicji, ale również poprzez muzykę. Wyzwala emocje, oczyszcza, sprawia, że różne rzeczy można łatwiej wypowiedzieć.
Dziwna to powieść - pełna nostalgii, chwilami gorzka i smutna, ale jest też w niej spora dawka ciepła, optymizmu. Nie głupawego, ale akceptacji życia takim jakim ono jest. Nawet jeżeli niewiele już nam go zostało. Afirmacji bliskości, szczerości, skupiania się na tym co najważniejsze. I to właśnie chyba stanowi o jej uroku.
Podoba mi sie to, co mówisz o tej powiesci. Co prawda nie czytalam poprzedniej (stoi na pólce i czeka na upalne lato, haha), ale dopisuje "Piesn harfy" do listy moich przyszlych zakupów ksiazkowych.
OdpowiedzUsuńA tak w ogóle, to wszystkim polecam "Laske" Anny Kantoch- co za klimat!
poprzednia Henriksona też ciekawa - niby to kryminał, ale taki bardzo specyficzny i wątek zmiany, konfrontacji z przeszłością równie ważny jak i tu
UsuńBrzmi nieźle, choć Henriksona jeszcze nie czytałam.
OdpowiedzUsuńNie wiem czemu, ale jak kiedyś wspomniałeś o "Pieśni harfy" to ten tytuł zasugerował mi powieść fantasy, a tu proszę :D
hi hi, no z fantasy to nie ma nic wspólnego
Usuń