sobota, 31 stycznia 2015

Wielkie oczy, czyli świadomie zrezygnować z siebie?

Film już niedługo zejdzie z ekranów w dużych miastach, więc kto jeszcze nie widział, powinien się spieszyć. Co prawda tę historię można spokojnie oglądać i na małym ekranie, ale ja wciąż jestem staroświecki - sala kinowa sprawia, że magia jest większa. I chyba trochę to zadziało w moim przypadku na tym filmie. Bo wyszedłem bardzo zadowolony. A potem gdy zacząłem sobie układać już w głowie myśli, by przelać je na klawiaturę, nagle przyszły zupełnie inne refleksje. Serce i rozum zmagają się przy ocenie tego filmu, więc wybaczcie jeżeli notka będzie chaotyczna. 
Kogo dopuścić najpierw do głosu? Może serce?

Urzekła mnie ta historia. Wiem, powiecie - biografia jakich wiele, bardzo poprawnie i w sposób klasyczny opowiedziana, ale jednak dla mnie jest w tym obrazie coś wyjątkowego.
Młoda kobieta, która ucieka z córką od despotycznego męża (w czasach gdy taka odwaga była rzadkością), zaczyna nowe życie, ledwie wiążąc koniec z końcem. Trzeba być silną osobowością, by zdobyć się na coś takiego, ale przecież każdy ma jednak w sobie jakąś potrzebę bycia zaopiekowanym, pragnienie szczęścia i nadzieję, że kolejny związek na pewno będzie już szczęśliwy. Zwłaszcza, że na pierwszy rzut oka wszystko wygląda jak idylla. Margaret Keane amatorsko maluje obrazy, a Walter nie tylko dzieli jej pasje, zainteresowania, ale potrafi być też szarmancki, opiekuńczy, zabawny. Czyż mając charakter trochę bardziej wycofany i brak umiejętności brylowania w towarzystwie, przebojowości, dziwne, że mimo oporów zaufała mężowi, który chciał sprzedawać jej obrazy że wycofała się na drugi plan? 


To film, który nie tylko opowiada ciekawą historię o przemocy psychicznej, o walce o prawdę, o prawo do swojej twórczości, które wcześniej się oddało komuś innemu, ale ja dostrzegam w nim jeszcze kilka rzeczy, które chyba jeszcze bardziej mnie ujęły. Po pierwsze - choć można oczywiście w tym filmie tłumaczyć to różnicą charakterów, ale jednak wyraźny podział ról w związku: mężczyzna ma być na świeczniku, zarabiać, decydować, a żona ma jedynie być dla niego ozdobą, wsparciem i towarzyszką. To nie znaczy, że może nic nie robić, ale ile by nie robiła, to i tak będzie mnie ważne od talentów i działań mężczyzny. Historia z lat 60, ale zobaczcie jak wiele takich stereotypów wciąż jeszcze tkwi w naszych głowach. Córka, żona, matka, która nigdy nie miała zbyt wiele przestrzeni na własną wolność.
Po drugie - poruszył mnie wątek tego jak twórca i odbiorca rozumie sztukę. Czy emocje jakie wkłada artysta w swoje dzieło są czymś co może stać się przedmiotem produkcji masowej, mody? Czy można malować pod przymusem? Jak tworzy się zainteresowanie ludzi na dany produkt (Walter rzeczywiście ma smykałkę do handlu i marketingu)? Ba! Nawet wciska nam najgorszy kit jako działa sztuki...

A co mówi rozum? Pierwsza rzecz dotyczy reżysera. Tim Burton przyzwyczaił nad do niesamowitej oryginalności swoich dzieł, zadziwiających pomysłów wizualnych i czasem bardzo przewrotnego czarnego humoru. A tu jest tak zwyczajnie. Banalnie nawet. Zapomnijcie więc o filmach Burtona (a ja je uwielbiam). Po drugie, reżyser potraktował tę dość dramatyczną historię zadziwiająco lekko, prześlizgując się w wielu momentach nad różnymi wydarzeniami, przyspieszając tempo i wprowadzając mało pasujące do tej opowieści tony (bardziej zabawny i irytujący, niż przerażający Christoph Waltz w roli męża). Przez to mam wrażenie, że ucieka nam wiele ważnych emocji, które w tej fabule tkwią. Na szczęście Amy Adams w dużej mierze ratuje to swoją grą. Margaret w jej wykonaniu jest cholernie prawdziwa i od początku mocno kieruje na siebie naszą uwagę, współczucie, zrozumienie. 
Rozum też mówi, że zbyt mało tu było emocji, napięcia, zaskoczeń, że zbyt prosto przechodzimy z punktu A do B, potem do C i już koniec filmu. 

Na szczęście jest jeszcze jeden element, który sprawia, że przy ostatecznej ocenie szala przechyla się na korzyść głosu serca. To te niepokojące obrazy malowane przez Margaret, a których autorstwo przywłaszczył sobie jej mąż. Jest w nich ogromny smutek, jakaś tajemnica. I aż dziwne, że Burton nie wykorzystał tego mocniej w swoim obrazie. 
Tak czy inaczej - polecam i cieszę się ze Złotego Globu dla Amy Adams, szkoda tylko, że nie Oscary.  

3 komentarze:

  1. Po obejrzeniu "Wielkich oczu" pomyślałam dokładnie o tym samym, o czym piszesz pod koniec - dziwne, że Burton nie wykorzystał niepokoju, żalu, smutku, nieszczęścia, tragedii zawartych w obrazach, że nie przełożył tego w mocniejszy motyw fantastyczny bazujący na psychice człowieka. Pasowałoby to do niego.

    Film bardzo mi się podobał, choć znalazłoby się kilka rzeczy, których mogłabym się przyczepić. Przede wszystkim Waltz, ale ja po prostu nie trawię jego zachowania, jego ekspresji, tego, jak wyraża swoje postacie poprzez własną osobowość. Może jestem uprzedzona do aktora i dlatego nie podobał mi się sposób, w jaki przedstawiono Keane'a...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Był świetny w Bękartach, w Django, ale tu niestety bardziej męczy niż cieszy

      Usuń
    2. Mnie on, niestety, zawsze męczy. W Bękartach i w Django też. Jakoś tak nie mogę się przestawić na jego sposób bycia...

      Usuń