czwartek, 8 sierpnia 2019

Syreny z Tytana - Kurt Vonnegut, czyli przeżyłeś, ale dlaczego i po co?

Czy fantastyka sprzed 60 lat może jeszcze kogoś interesować? Przecież świat poszedł do przodu, wyprzedzając niejedną fantazję pisarzy. Niektórzy z nich jednak wciąż są czytani, gdyż to nie same detale opisy przyszłości były dla niech najważniejsze - loty w kosmos stanowiły jedynie okazję do tego by pisać o człowieku, jego lękach i rozterkach. A te się nie zmieniają, co sprawia, że wciąż w ich powieściach odnajdujemy aktualne dla nas prawdy, wyrażane czasem bardzo serio, innym razem w formie ostrej satyry. Do grona właśnie takich pisarzy zaliczam na pewno Kurta Vonneguta i strasznie się cieszę na wznowienia przez Wydawnictwo Zysk i S-ka jego powieści. Radują się oczy na jednolitą szatę graficzną, niebanalne okładki, ale liczy się przed wszystkim treść (dobre tłumaczenie Jolanty Kozak), a ta wciąż sprawia  frajdę.
Choć opisy wojny z armią z marsa, różnych planet i tego jak człowiek zachowuje się wobec innych cywilizacji, nie zawsze brzmią bardzo poważnie, wydają się powierzchowne, przecież nie one są tu najbardziej istotne. Cała powieść to próba refleksji nad tym na ile człowiek jest panem swojego losu i co było gdyby potrafił panować nad czasem.


Kiedy Winston Niles Rumfoord wlatuje statkiem kosmicznym do infundybuły chronosynklastycznej (lejek czasoprzestrzenny), zamienia się w czystą energię i materializuje się wraz ze swoim psem tylko wtedy, kiedy styka się z Ziemią lub jakąś inną planetą, można to potraktować jako dobry żart i ciekawostkę. Każda jego wizyta to jednak kolejny kamyczek w realizacji jego chorego planu, w którym postanowił zabawić się ludźmi, nawet własną żoną, po to by sobie coś udowodnić. Znając przyszłość, potrafi zawsze być kilka kroków do przodu, zastawia więc sidła w zupełnie nieoczekiwany sposób. Zapraszając na jedną ze swoich materializacji milionera Malachiasza Constanta, ogłasza mu nie mniej ni więcej, że już za jakiś czas będzie żył na Tytanie, wychowując dziecko jakie będzie miał z jego własną żoną. Dobrze, że nie zdradza wszystkich szczegółów tego co przygotował dla niego, bo brzmiało by to jeszcze bardziej nieprawdopodobnie. Ale choć zarówno małżonka Winstona jak i Malachiasz robią wszystko, by się nigdy nie spotkać i pokrzyżować jakąkolwiek możliwość realizacji tak absurdalnej przyszłości, ona i tak się zadzieje.
Choćby nie wiem jak bardzo walczyli, raz wrzuceni w pewne szyny losu, nie będą mogli się z nich wyrwać. Voneggut nie oszczędza im kolejnych ciosów: utraty pamięci, bycia bezmyślnym narzędziem, udziału w wojnie, nadziei na powrót do domu i skazania na tułaczkę poza ziemią, a przede wszystkim samotności i udręki związanej z przeszłością którą zapomnieli. I choć w całej tej historii nie brakuje momentów zabawnych, groteskowych, to jednak poczucie skrzywdzenia bohaterów, skazania na jakieś wydumane winy, będzie nam mocno towarzyszyć w trakcie lektury. Nawet wymyślona przez autora jako sposób na odreagowanie wojny, nowa religia Boga totalnie obojętnego, choć daje ludziom spokój, tak naprawdę w swoich założeniach zawiera sporo goryczy i jedynie namiastki szczęścia.

Malachiasz wciąż próbuje odwrócić swój los, a Rumfoord bawi się nim niczym bóg, którego próbuje zastąpić. Sam jednak wobec wszechświata, jego prześladowca również jest jedynie malutkim robaczkiem, tragiczną postacią, której wydaje się że może wszystko. No to jaki w końcu jest ten sens życia człowieka? Czy każdy ma równie dużo szczęścia i może poprawić swój los dzięki swoim umiejętnościom?
Powieść naprawdę wyjątkowa. Oto tragiczna komedia fantastyczno-naukowa, której lektura dostarcza tyleż samo zabawy z pomysłów autora, co i refleksji nad tym co próbuje nam przekazać.

1 komentarz:

  1. A do tego pana mam sentyment.. czytałam jego książki na studiach z polecenia dobrego kolegi :-)

    OdpowiedzUsuń