sobota, 13 lutego 2016

Szczury, czyli artystyczna agonia Mai Kleczewskiej

            Kiedy się idzie na „Szczury” wg Gerharta Hauptmanna w reżyserii Mai Kleczewskiej do Teatru Powszechnego, słowo - klucz do tego przedstawienia to właśnie owo „wg”. Przetransponowany tekst nijak się ma do przesłania autora, zaś reżyserka po raz nie wiadomo który pod pozorem wolności sztuki daje nam te same ograne chwyty, nie poparte żadną koncepcją interpretacyjną. Czułem to choćby w „Orestei” w Teatrze Narodowym, gdzie w finale otrzymujemy dwudziestominutową kakofonię dźwiękowo - plastyczną plus duszącego się pod warstwą plastycznej mazi Sebastiana Pawlaka oraz błyskotliwe teksty Orestesa o Agamemnonie (jeśli dobrze pamiętam, w stylu: „Zdejmij mu spodnie, chcę zobaczyć jego kutasa”). „Szczury” są w zasadzie kalką tego przedstawienia, z mniejszą ilością barw, za to zwiększoną dawką golizny. Jeśli ktoś tłumaczy to koniecznością ponoszenia ryzyka, potrzebą eksperymentu i twórczego podejścia - jestem jak najbardziej za! Tyle, że jeśli w efekcie nie otrzymujemy niczego ponad to, do czego już nas przyzwyczajono, a jedynym artystycznym eksperymentem będzie rozebranie aktorów i stworzenie w finale sztuki czegoś na kształt gotującego się kłębowiska, w którym nic już nie ma sensu, to jako widz nie nazwę tego przekraczaniem granic, a zwyczajną błazenadą. Nagość w kulturze nikogo już nie szokuje, w byle teledysku trzecioligowej zachodniej wokalistki więcej jest rozebranych scen niż faktycznego śpiewu, w teatrach też już widzieliśmy niejedno. To więc jest ten artystyczny radykalizm, którym szczyci się Maja Kleczewska? Radzę zaryzykować bardziej - niechże się reżyserka sama rozbierze w swoim własnym przedstawieniu i popatrzy na pukająca się w czoło widownię, później zaś zrewiduje poglądy, czy to, co proponuje widzom, ma jakąkolwiek wartość…
            Patrząc na to, co przez ponad dwie godziny działo się na scenie, trudno się oprzeć wrażeniu, że aktorzy byli dobrzy, tylko cała reszta zawiodła. Nie da się obronić przedstawienia, na którego reżyser nie ma pomysłu. Kolejna wpadka Mai Kleczewskiej zatem, choć zwycięstwo aktorów, których - nie bójmy się tego nazwać po imieniu – wpuszczono w artystyczne maliny.
       Samo przeniesienie akcji dramatu niemieckiego Noblisty o wiele lat do przodu oraz w środowisko współczesnych warszawskich elit finansowo - artystycznych jest zabiegiem właściwym, pozwala bowiem nie tylko na odniesienie się do problemów znanego nam świata, ale też jeszcze dobitniej krytykować skostniałe stosunki społeczne. Dając jednak wyłącznie obraz degrengolady moralnej, doprowadzono do sytuacji, w której ukazywany świat jest nie tylko jednobarwny i jednowymiarowy, ale też zwyczajnie fałszywy. Jakże łatwo można w ten sposób prowadzić pusty, demagogiczny dyskurs.
            Otwierająca przedstawienie scena, w której poznajemy Polinę, imigrantkę z Ukrainy, upokarzaną przez przyszłych pracodawców, nie pozostawia złudzeń – nasze elity są na wskroś zepsute. Tylko – co to za elity? Ten rozlazły mężczyzna w dresie? Czy kobieta w szpilkach z mocno nadwątlonym obcasem? Polina, będąca w ciąży, jest przedmiotem fascynacji Hanny, która w mającym przyjść na świat dziecku służącej upatruje szansy na własne szczęście (kilka lat temu przeżyła śmierć własnego maleństwa). Żaden to problem kupić dziecko od osoby zagrożonej społecznym wykluczeniem, potrzebującej pieniędzy dla rodziców, na leki, na życie. Łatwo to wykorzystać. Bezwzględni bogacze nie mają skrupułów. Można jej dodatkowo dać odczuć, że jest kimś gorszym, kazać sprzątać „na sucho”, tłumaczyć, że czegoś nie potrafi. Albo też płacić za pokazanie piersi – takie „zwyczajne” wielkopańskie zabawy…
         Równolegle rozwija się watek dyskusji prawdziwych aktorów z pewnym bardzo konserwatywnym dyrektorem teatru, niespecjalnie zainteresowanym aktorami, którzy mają swoje zdanie na temat sztuki, a już na pewno nie tolerującym żadnych nowinek czy eksperymentów. Odnosi się wrażenie, że reżyserka próbuje negować w ten sposób środowisko warszawskich teatrów, jako to, w którym jej fenomenalny zmysł twórczy jest wiecznie tłamszony. Tym dziwniejszy zabieg, bo jakoś nie brakuje teatrów, w których Maja Kleczewska gości. Dość zabawnie wypadają (choć to zapewne niezamierzone) parodie wypowiedzi popularnych ludzi sztuki. Kiedy słyszymy niemal dosłowne cytaty z Joanny Szczepkowskiej czy Grzegorza Małeckiego, krytykujących rządzące teatrem w Polsce homo - elity, widzimy dawno przebrzmiały skandalik, który dziś już tylko wzbudza raczej politowanie. Do tego ironiczne ujęcie słów Michała Żebrowskiego o osiągniętym przez niego sukcesie czy Małgorzaty Kożuchowskiej o wymodlonym dziecku, niewiele wnoszą do treści sztuki. To takie jakby wyciągane na wierzch własne kompleksy. Nieładnie…
            Wraz z rozwojem wydarzeń otrzymujemy coraz mniej sensowny obraz świata. O ile jeszcze budowany między małżonkami mur, symbolizowany przez stawianą w spektakularnie szybkim tempie ścianę domu, ma swój sens, to już zachowanie na wpół obłąkanej sąsiadki, która nie dość, że wciąż zagląda do domu Hanny i przesiaduje tam z lalką lub dzieckiem (trudno to określić), to jeszcze koniecznie odczuwa potrzebę wytarzania się w zadziwiająco luźnym cemencie. Bez takiego taplania się sztuki Mai Kleczewskiej nie mogą istnieć. Widzowie chcieliby jednak już czegoś więcej… Z kolei pojawienie się nagich aktorów ani nie wnosi żadnego ważnego przesłania, ani też nie wynika z tego, co działo się wcześniej. Aktor, którego od tej chwili podstawowym atutem stanie się imponujących rozmiarów przyrodzenie, przestaje być rozumiany przez widownię. Cokolwiek powie, zapamiętany zostanie już tylko jego „talent”. Spłycona zostaje w ten sposób także wcześniejsza scena z uciekają Ukrainką, niestety. Od tej chwili przedstawienie zaczyna się ewidentnie sypać. Rozebrana do naga aktorka (jak miło, że zostawiono jej szpilki!) wyraźnie nie czuje się dobrze w swojej skórze. Jest nieobecna, spogląda raczej ponad widzów, gdzieś w przestrzeń, najchętniej znalazłaby się w zupełnie innym miejscu. Co innego Bruno – ten jest wyraźnie zadowolony, bada efekt, jaki wywołuje u widzów jego pojawienie się w pończochach. Daje nam to domyślenia, to o to chodziło realizatorom?
            Wątki poboczne, jednorożec, Dyniowy Chłopiec, nagrywanie tego, co dzieje się na scenie (czy mylę się, że „nagrywane” sceny zostały przygotowane już wcześniej?), same w sobie może i zabawne, powodują rozprzężenie przedstawienia. Małpki, lalki, jest ich za dużo, trudno się połapać, która co symbolizuje. Goście w domu Hanny zachowują się przesadnie sztucznie, wszyscy, bez wyjątku, działaczka Femenu raczej śmieszy niż swoim pojawieniem się cokolwiek tłumaczy. Głośna muzyka, zupełnie niepotrzebne mikroporty (czy aktorzy naprawdę nie potrafiliby przebić się swoimi głosami do ostatnich rzędów?), specjalne powodowanie sprzężęnia (mikrofon plus mikroport), trochę tego za dużo. Już dawno zrozumieliśmy, że twórcy spektaklu chcą pokazać, że jest źle. Ale co poza tym? No właśnie - wielkie nic… A spektakl trwa… 
Finałowa zabawa pianą, długa (za długa, ale to było do przewidzenia) taplanina, kombinacja krzyków do mikrofonów, może się spodobać komuś, kto widzi pierwszą sztukę Kleczewskiej i Łukasza Chotkowskiego. Wszyscy pozostali będą znudzeni. W pierwszym rzędzie siedziały tylko cztery osoby, kiedy ze sceny zaczęła lać się piana, uciekłem tylko ja. Mnie to nie bawiło, inni może myśleli, ze nie wypada wstać? Że może dmuchawa nie zostanie zwrócona w ich stronę? Próżne nadzieje. Ktoś przecież to wymyślił i ma satysfakcję z reakcji. Szczerze? Bardzo chętnie zostałbym zalany pianą aż po szyję, gdybym widział w tym jakiś głębszy sens. Przekraczanie granic może być bardzo ekscytujące, jednak chciałbym mieć świadomość wiążących się z tym metafor, odniesień. W bezmyślną zabawę nie wchodzę. Zapewne odebrane to będzie jako sukces twórców – oto kogoś zmuszono do zmiany miejsca! No nie wiem… Przesiedziałem z boku, przypatrując się temu straszliwie powtarzalnemu tanecznemu popisowi z nutą znudzenia. Jedynym plusem finałowego wystąpienia był Tomasz Chrapusta, który najpierw nie dość, że wygłosił płomienną przemowę (nieco zaburzoną przez muzykę), potknął się na rozwalonym murze, a później symulował artystyczną agonię, oblepiony tym wszystkim, co na niego wylano. O wiele to ładniejsze było niż grafomańskie teksty nagich aktorów (ja ci zrobię to, a ja tobie tamto – ktoś myślał, że to nas w jakiś sposób zawstydzi? Zszokuje? Naprawdę?). Nagi facet (zadziwiające, ale w istocie w teatrze najczęściej rozbierają się panowie) jest tylko nagim facetem, ostatecznie wiemy, jak wygląda ludzkie ciało – tym „przekroczeniem granic” reżyserka daleko nie zajedzie… Już się boję, bo niedługo wybieram się na „Dybuka” do Teatru Żydowskiego. Kogo tym razem Maja Kleczewska rozbierze? Jeśli nie samą siebie, uznam to za brak artystycznej odwagi!
            Słów kilka o tym, co w spektaklu najbardziej wartościowe – o aktorach. Z góry zaznaczam, trudno ocenić role, w które z założenia wpisano przerysowanie, karykaturę i bufonadę. Aktorzy walczą o to, byśmy zauważyli ich ciężką pracę – i ją widzimy, chociaż dostrzegamy też bezsens wkładanego wysiłku - nawet największy talent aktora nie uratuje przekombinowanego inscenizacyjnie przedstawienia.
            Michała Czachora zapamiętałem z roli w „Juliuszu Cezarze”. Tym razem było interesująco, jego Bruno to prawdziwy przesadnie pewny siebie kombinator, w obowiązkowym dresie, z błyskiem w oku i mocnym tekstem w ustach. Jak się okazało, najważniejszym atrybutem aktora stał się nietypowy kostium, a raczej jego brak. Po przedstawieniu nikt zapewne nie rozmawiał jednak o tym, czy aktor miał dobrą dykcję, użył odpowiednich środków wyrazu, dozował napięcie – analizie poddawany jest zapewne wyłącznie rodzaj zastosowanej depilacji oraz powab ciała… Wychodzę z założenia, ze jeśli ktoś, z kim nie zamieniłem nigdy nawet słowa, pokazuje mi się nago (w porządku - ktoś inny to wymyślił), to nigdy już nie będzie miał mi do pokazania niczego więcej, bo co mógłby mieć jeszcze do zaofiarowania? Nagość można pokazać na tysiące sposobów - może być piękna, brzydka, podana nie wprost, a jednak tak, by chciało się na nią patrzeć. Tutaj – ktoś za bardzo zaszalał… Duży (dosłownie) minus…
            Karolina Adamczyk dwoi się i troi na scenie – widzimy ją w kilku odsłonach, znakomicie wypada w roli ukraińskiej służącej. Świetnie opanowany język ginie nieco w mikroporcie, trzeba naprawdę wielkiej uwagi, by ją dobrze słyszeć. Aktorsko – bez zarzutu. Polina jest najlepiej rozrysowana na rozmaite odcienie emocji, o wiele mniej w niej tandetnej pozy, którą widać u Elizy Borowskiej, którą zmuszono, by jej głównym atrybutem były otwarte usta i wyrażane dwiema minami uczucia. Bardzo ładną Magdalenę Koleśnik zdegradowano w przedstawieniu do roli dwuznacznego ozdobnika o niewiadomym przeznaczeniu. Nie brak w jej postaci dramatyzmu, widać poszukiwanie głębi, jednak zastosowane chwyty aktorskie to takie trochę samograje (żeby publiczności się podobało?). Marię Robaszkiewicz już kolejny raz (po „Festiwalu Pamieci”) widzę w wydaniu, w którym sama artystka niespecjalnie dobrze się odnajduje. Bardzo dobrze w roli dyrektora wypada za to Michał Jarmicki. Widać w nim dystans, który znakomicie oddaje nastroje publiczności, zwłaszcza w stosunku do wypowiadanych ustami postaci przekazów. Brawo!
Moim prywatnym odkryciem jest w „Szczurach” młody aktor – Tomasz Chrapusta, mężczyzna o tyleż wyrazistej powierzchowności, co dużej ambicji w dążeniu do znalezienia swojego miejsca na scenie. Zadanie dostał nieszczególne - albo jest w pierwszej części przedstawienia operatorem kamery, albo musi robić z siebie coś na kształt mechanicznej lalki – w sprawiającym problemy białym kostiumie niczym z teledysku Lady Gagi lub stroju Dyniowego Chłopca. Tymczasem, co pokazuje scena finałowa – aktor potrafi zagrać znakomicie! Kiedy przedziera się przez pienisty potok i brnie po kamieniach na skraj sceny, widać w nim pasję, zaczyna mówić, a jego płomienny monolog jest wspaniały (żal tylko, że tak bardzo starano się go zagłuszyć muzyką). Potem pada na ziemię w paroksyzmach bólu i … w zasadzie nic wyrazistszego nie dzieje się na scenie już do samego końca… Wstyd mi nieco, bo sam wpadłem w pułapkę szufladkowania aktorów. Kiedy zobaczyłem go po raz pierwszy: ten rozwichrzony lok, misternie przyciętą brodę, but z wysoką cholewką, pomyślałem sobie: Plac Zbawiciela… Tymczasem, niewiele czasu minęło i musiałem zmienić zdanie. Oto bowiem pojawił się w teatrze wyrazisty facet, któremu tylko trzeba dać kawał porządnego tekstu do zagrania! Czekamy! O wiele mniej podobał mi się Mateusz Łasowski, nie wychodzący w zasadzie poza krzykliwy i twardo rubaszny schemat, który widzieliśmy już w „Juliuszu Cezarze”. Czas pokazać swoje inne oblicze!
Tak czy owak, aktorzy wydają się być najjaśniejszym punktem przedstawienia. Jedyne, czego nie jestem w stanie zrozumieć, to brak reżyserskiej intuicji. Konieczność podążania wytyczoną przez twórców drogą zabiła potencjał dramatu. Nijaka scenografia pełna sprzeczności, lalki - znaki o niezidentyfikowanym przeznaczeniu, gombrowiczowskie upupianie, przesadna ironia, wreszcie - morze cycków i wszechobecny penis…
Władze Teatru Powszechnego pragną najwyraźniej w intrygującym momencie istnienia naszego kraju stać się najbardziej awangardową z jego scen. To  może być nawet ciekawe, nie jestem wcale przeciwny nagości, wulgaryzmom i grubej kresce. Niech tylko będzie to miało swoją siłę i znaczenie! Zabawne, ale gdy szerokim echem odbija się przedstawienie pt. „Śmierć i dziewczyna” w Teatrze Polskim we Wrocławiu, nikt w ogóle nie zauważa, że w centrum Warszawy dzieją się rzeczy nie mniej wcale skandalizujące, obrazoburcze. „Krucjata różańcowa” nie zbiera się przez teatrem, ministerstwo nie wzywa do przesłania nagrań spektakli. Czy Teatr Powszechny celowo dąży do tego, by było o nim głośno tą drogą? Bo przecież przywołuje się Wrocław ze sceny… Nie dalej jak wczoraj przeczytaliśmy o wprowadzeniu biletu „dla dwojga” – ze szczególnym uwzględnieniem par jednopłciowych. Przemilczę kontekst nielogiczności w opisie akcji (przeszkolenie pracowników…), pozostaje mi tylko poprosić, by rewolucja artystyczna, bo przecież tą drogą „wtrąca się” Teatr Powszechny, wyrażana była czymś więcej niż przyrodzeniem znakomitego aktora (czy też znakomitym przyrodzeniem aktora - odpowiednie skreślić).
Sakis

P.s. Zdjęcia Magdy Hueckel pochodzą ze strony Teatru Powszechnego.


5 komentarzy:

  1. Teatr to sztuka wymagająca wielkiego szacunku dla dzieła, aktora... a przede wszystkim publiczności. Nie łatwo o zespół,który temu podoła. Czasem trzeba się ratować wprowadzaniem na scenie nagości, dzieci, koni, słoni, krwi... to zawsze robi wrażenie. A przecież najważniejsze, aby publiczność była "pod wrażeniem" Czyż nie???

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tylko pod czego wrażeniem mamy być? Potężnego przyrodzenia? Do tego nie potrzebujemy teatru... Zresztą- nagość można pięknie na scenie rozegrać: zobaczcie, jak to wspaniale wypada w "Śmierci pięknych saren" w Teatrze Żydowskim. Taka nagość ma sens i nikomu nie przeszkadza! Wręcz wzrusza... W "Szczurach" niszczy się nawet i to...

      Usuń
  2. "Wychodzę z założenia, ze jeśli ktoś, z kim nie zamieniłem nigdy nawet słowa, pokazuje mi się nago (w porządku - ktoś inny to wymyślił), to nigdy już nie będzie miał mi do pokazania niczego więcej, bo co mógłby mieć jeszcze do zaofiarowania?". Wiele, jak sądzę. Dla aktora nagość to jest kolejny kostium. Wielu widziałam bez ubrania, wielu później wielokrotnie widziałam ubranych i mnie zachwycili, więc myślę, że takie zakładanie, że nie ten i ów nie będzie miał nic więcej do pokazania, jest dość ryzykowne (nie wspominając o tym, że mowa o aktorze tak plastycznym i oddanym pracy, jak Czachor, który onegdaj złamał żebro podczas spektaklu i oczywiście, że dograł do końca). Inna sprawa, że jest bardzo niewiele rzeczy, które byłyby w stanie mnie w teatrze zszokować, a i nie oczekuję, żeby był piękny. Tak naprawdę jedyną rzeczą, która może mnie zniechęcić, jest obrażanie mojej inteligencji jako widza, ale też czytam recenzje przed spektaklami i jeśli wiem, że coś raczej do mnie nie trafi, to nie idę. Kleczewska to na tyle specyficzna reżyserka - jak Klata, jak Strzępka - że nie ma sensu iść się męczyć przez parę godzin, jeżeli ma się pewność, że to nie jest nasz, jak mówią Anglicy, kubek herbaty.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

      Usuń
    2. Moja wypowiedź dotyczyła wyłącznie kwestii przekraczania granic, którym szczyci się reżyserka spektaklu. Jeśli bowiem można byłoby po czymś takim przekroczyć granice jeszcze bardziej, to jak? Nic nowego już się nie wymyśli, niczym bardziej nie zadziwi. W przypadku Kleczewskiej i Czachora nagość nie jest niczym nowym, tym bardziej więc nie stanowi już szumnie zapowiadanego eksperymentu artystycznego. Nie sądzi Pani, że od kogoś, kto ma niby wyznaczać nowe granice sztuki, można byłoby wymagać, by nie powielał swoich własnych ogranych chwytów? Nic już w nich bowiem nie ma ani z eksperymentu, ani z "przekraczania granic", zwłaszcza, jeśli obraża się - jak to Pani plastycznie ujmuje - inteligencję widzą, dając mu raz jeszcze ten sam kubek letniej już herbaty? Co do rezygnowania z góry z wyjścia do teatru, bo najpewniej nam się nie spodoba - w ten sposób najwygodniej byłoby spędzić czas w domu, przed telewizorem, tylko po co? Lepiej zobaczyć kolejny spektakl, nawet z innej bajki. Taki też się może spodobać, jeśli reprezentuje sobą nawet przy odmiennej stylistyce jakiekolwiek przesłanie. Tutaj go nie było..

      Usuń