Jeśli ktoś chce wybrać się do
teatru, żeby zobaczyć kawał dobrej roboty - zapraszam do Ateneum. „Mary Stuart”
spodoba się wszystkim, którzy chcą zobaczyć gwiazdę w nietypowej dla siebie
roli, ale też i tym, którzy szukają czegoś innego niż klasyczna forma teatru,
zawiedzeni mogą być jedynie ci, którzy naczytali się romansów historycznych i
widzieliby najsłynniejszą królową Szkocji jako dostojną władczynię, łamaną
przez los w łzawej otoczce przyjaciół i bliskich.
Tak się składa, że po pierwsze – Wolfgang Hildesheimer napisał „Mary Stuart” 46 lat temu jako przewrotnie absurdalny obraz kobiety uwikłanej w politykę. Pięknie sam to tłumaczył, mówiąc, iż tytułowa postać dramatu nie była lojalna wobec nikogo, ale też nie nauczyła ludzi być lojalnymi wobec niej. Widzimy tego wizualizację na głównej scenie w Teatrze Ateneum: królowa ma za nic wszystkich, nie umie też zasłużyć na ich przywiązanie. Stąd w najczarniejszych godzinach swego życia staje się do głębi samotna, paradoksalnie wśród tłumu towarzyszących jej postaci…
Dywagacje, dlaczego reżyserka i
autorka scenografii: Agata Duda-Gracz, przedstawia nam pełen formalnej groteski
i absurdu spektakl, zostawiam tym, którzy będą doszukiwać się rodzinnych
powiązań artystycznych czy nazbyt współczesnego podejściu do sztuki. Sam będę dostrzegał
tu kierunek wyznaczany literą samego Hildesheimera, wspartą jedynie
indywidualną percepcją artystki, no i nie będę szklił - mnie się podobało!
Spektakl ma dramatyczne otwarcie -
trzy ważne postaci – udręczoną królową, kata i jego niepełnosprawnego pomocnika
poznajemy w najtrudniejszym momencie życia Mary Stuart. Złamana osiemnastoma
latami spędzonymi w celi (to jednak pewne przekłamanie, królowa była więźniem,
jednak najprawdopodobniej przez długi czas przebywała w warunkach godnych
królowej, dopiero też po dłuższym czasie, wraz z rozwojem politycznych intryg
odmówiono jej prawa do wyjazdów do wód w Buxton, które pomagały uśmierzać nawracające
przypadłości zdrowotne), nie ma szans pokazać nam się tak, jak przedstawiają ją
szlachetne ryciny, jest wrakiem człowieka, kobietą zmuszoną do tragicznej
wegetacji, udręczoną do granic, brzydką, brudną, targaną krwawymi biegunkami.
Może jedynie wykrzyczeć swój ból z powodu niemożliwego do przezwyciężenia złego
losu, który tak okrutnie zadrwił z królowej Szkotów.
Tymi, którzy stoją obok niej
najbliżej w ostatnich godzinach życia, są: Kat oraz Głąb – jego wyrośnięty
niepełnosprawny pomocnik. Czy mi się tylko wydaje, że to zarazem jego syn? Choć
Głąb nie mówi (ale bardzo się stara), trzykrotnie udaje mu się wyartykułować
coś na kształt słowa „tato”. To też ciekawa historia, pewnie nigdy jej nie
rozwikłamy, bo wątek nie jest rozwijany, jako nieistotny w kontekście dramatu
tytułowej bohaterki i jej otoczenia. Kat – Demiurg – jawi się jako groźny,
wszechwładny i potężny kreator świata Mary Stuart. Przywraca ją do
rzeczywistości, gdy ta zbytnio pogrąża się w fantasmagoriach, krytykuje i
dobitnie wskazuje błędy rozumowania. Stale przypomina też o ciążącym na
królowej wyroku, o ścięciu, które dokona się na oczach tłumów już za kilka
godzin.
Od tej chwili niczym w tańcu śmierci
przeszłość zaczyna mieszać się z teraźniejszością i przyszłością, wspomnienia
królowej ze snami o potędze, urojenia o posiadanej jeszcze władzy, o możliwości
kontaktowania się ze światem poza więzieniem z pragmatyzmem otaczających ją
ludzi. Bolesna konfrontacja wizji samej siebie z więziennym bezkresem agonii
jest naszym udziałem, ponieważ to my jesteśmy czwartą kratą celi Mary Stuart.
Ten scenograficzny zabieg zmusza nas do wzięcia odpowiedzialności za to, jak
królowa wygląda, w jakiś sposób powoduje też, że jej współczujemy i widzimy
bardziej jako ofiarę systemu niż tę złą postać…
Śmierć, tak wszechobecna w przedstawieniu,
stanowi pewien constans świata Mary Stuart. Wyznacza jej zachowanie, ale też
stosunek poddanych, niby wiernych swojej pani, choć rozgrywających własne
gierki, by zdobyć to i owo jako schedę po niej, a może też, by jak najlepiej
się ustawić po jej smutnym końcu.
Dekonstrukcja
królewskiej pozy mitologizowanej w romantycznych i późniejszych literackich przekazach
królowej Szkocji powoduje przeniesienie jej rangi w wielowymiarowym pokazie:
oto dawna władczyni zamiast na tronie siedzi na nocniku, wspomagana zresztą przez
służbę, bo sama ma problemy z poruszaniem się. Nie słucha jej cały naród, ani
tym bardziej przywoływany coraz częściej Bóg, a jedynie garstka ostatnich
towarzyszących jej „poddanych”. Bliskich jej raczej z obowiązku niż z
przywiązania, ponieważ nie żywiących wobec niej żadnych cieplejszych uczuć,
choć może trochę? Wszyscy widzą już tylko wrak kobiety, nic nie znaczące
truchło, którego siła tkwi już wyłącznie w nic nie znaczącej dawnej pozycji
społecznej, będącej nawet w obecnej sytuacji, choć wciąż już tylko
wspomnieniem, czymś znacznie ważniejszym
od ich miejsca na drabinie społecznej.
A tymczasem kat rozprawia się z
kolejnymi wizjami - marzeniami królowej. Zegar tyka – koniec już blisko. Czas
się szykować, pudrować, myć, wypróżnić. Śmierć ma być łaskawa dla królowej,
niech nie da gawiedzi powodów do śmiechu. Kat - wysłannik śmierci - jest ostoją
sprawiedliwości, ale nie rani podsądnej bardziej niźli trzeba, nie pastwi się,
jak inni. Ci, którzy otaczają królową, czynią to o wiele lepiej, a najlepiej -
ona sama. To samo zresztą robiła i wcześniej – latami nie dostrzegając nikogo,
chyba, że był na tyle ważny, by zaistnieć w jej planach, wówczas zapewne
potrafiła choćby zapamiętać jego imię.
Jest taki moment w sztuce, kiedy
zaczyna nas dziwić, że królowa tak często zwraca się ku niebu wzywając Boga.
Jej pobożność, o trudnym do ustalenia podłożu, początkowo żarliwa, z czasem
staje się wyzwaniem rzucanym Bogu – bo czyż jest on tam w istocie? I czy naprawdę
chciał, by Mary Stuart po latach cierpień została świętą? Przekonanie o pewnym
boskim planie wobec jej osoby zaczyna opuszczać więźnia…
Wraz z przybliżającym się końcem
żywota strzęp człowieka, jakim jest Mary Stuart staje się coraz bardziej
królewski. Kobieta przypomina sobie, kim jest naprawdę i kim chce zostać
zapamiętana. Niezłomna, ważna i silna, taka być musi, by nie dać innym
satysfakcji, że ją pokonali. Godzi się na pewne sztuczki, na zabiegi, które
maja sprawić, że przykryje pod lichym płaszczem stroju, peruki i makijażu swoje
prawdziwe zniszczone więzieniem oblicze. Fasada jest oczywiście pozorna,
otaczające królową osoby zastanawiają się na przykład, co zrobić, żeby peruka
nie spadła jej z głowy, gdy ta upadnie na ziemię. Może trzeba ją
przybić?-zastanawia się ktoś? A jednak nie można odmówić dawnej delfinie dumy! Tej
nie zabraknie jej do końca, co więcej, w obliczu śmierci stanie się ona jej
orężem. Jednocześnie każdym swym zachowaniem Mary Stuart tłumaczy, dlaczego nie
do końca jest jedynie romantyczną ofiarą zbiegu politycznych okoliczności. Sama
była i jest Stwórcą zachowań swoich podwładnych. Kiedy nakazuje Jane tańczyć,
służąca niechętnie, ale jednak poddaje się rozkazowi. Władczyni staje się
oschła, zmusza kolejne osoby do tańca (to również taki upiorny taniec śmierci,
nie brakuje w nim bólu, uderzających o zęby kolan, śliny i krwi), jednocześnie
wpadając w otępienie. Oto bowiem zaczyna jakby rozumieć, że sama również jest
elementem identycznego tańca, tylko nią akurat porusza ktoś inny i wcale to nie
jest Bóg. Jej własny Demiurg ma do zaproponowania najtrudniejszą figurę
taneczną - śmierć. Takich scen, w których cały zespół daje wstrząsające
widowisko jest więcej. Co więcej, na tle konwulsyjnego tańca śmierci dodatkowej
siły wyrazu zyskuje nieruchomy Kat! I mimo patosu, który towarzyszyć ma
odejściu niechcianej królowej, jej dramat
zostaje umniejszany przez coraz to nowe spiski. Wiemy, jak w istocie
przypieczętowała królowa swój los. Odpowiadając na list z propozycją zabicia
Elżbiety I przez grupę spiskowców, Mary Stuart wyrażała zgodę, prosząc, by
przedtem ją uwolnić, bo strażnik gotów by ją jeszcze zgładzić. Przechwycony
list stał się natychmiast wyrokiem śmierci, podpisanym, nie bez skrupułów
zapewne, przez samą Elżbietę I. W obliczu rychłego końca uwięzionej królowej,
jej otoczenie rozpoczyna taniec nad szkatułą podobno pełną kosztowności, w
rzeczywistości dawno już rozkradzionych. Dramaty jednostek potęgują dramat
królowej, współistnieją z nim, wszystko razem daje poczucie nieuchronności
śmierci, wywołuje niesmak wobec dążenia do władzy za wszelką cenę. Może i jest
w tym dążeniu jakaś logika, ale jak dla mnie - to logika dość zawiła…
Królową przedstawienia jest
naturalnie Agata Kulesza, aktorka, która zagra wszystko, nawet w złym
przedstawieniu będąc wspaniała. Tutaj na szczęście bryluje w świetnej sztuce,
mając wspaniałe oparcie w kolegach z zespołu. Rola Mary Stuart, w tak trudnej,
turpistycznej konwencji, jest z całą pewnością wyzwaniem. Dotąd, nawet jeśli na
srebrnym ekranie Kulesza grała ofiary lub mocne kobiety, nie były to postaci w
kostiumie historycznym. Tutaj kostium jest przebogaty - utkany z obrzydzającej
brudnej więziennej koszuli (bardzo długo Mary Stuart odmawia ostatniej kąpieli
przed egzekucją), resztek włosów, peruk, na koniec efektownej sukni, ale przede
wszystkim z emocji. Mary Stuart dzięki niej nie jest li tylko ofiarą – drażni, bywa
przejmująco ludzka i drapieżnie zwierzęca. Odnosi się wrażenie, że władza -
jedyny atrybut odrzuconej królowej – uderzyła do głowy tak jej, jak i wszystkim
dookoła. Jest zła, okrutna, traktuje ludzi z pogardą, wymaga i nie daje niczego
w zamian. Jej postawa staje się zaraźliwa, tak jak ona niegdyś starała się
zdobyć bogatą szkatułę (była wszak królową Francji, później Szkocji, miała
zakusy na koronę angielską), tak teraz wszyscy chcą wydrzeć jej resztki
posiadanego majątku. A jego już prawie nie ma. Co pozostanie po królowej?
Myślę, że wspomniana już duma, nie pycha, ale duma! Agata Kulesza od początku
do końca była w swej roli znakomita, raz tylko na moment stając się cieplejszą,
taką, jaka ją znamy z innych ról. Nie grała idącej na śmierć królowej, ale była
nią, cierpiała, walczyła, była opluwana, pozbawiono ją intymności, a w tym
wszystkim nie zabrakło odcieni i niuansów, bo siła więźniarki rośnie, by w
finale stać się drogowskazem dla kata, który, jak wcześniej myśleliśmy, wie
najlepiej, co ma zrobić. Czy więc zwycięstwem Mary Stuart stało się to, że jej
śmierć odbyła się na jej własnych warunkach? Przedstawienie sugeruje, że tak, a
jak było naprawdę?
Postacią, która wstrząsnęła mną do
głębi, znakomicie zestawioną z tytułową bohaterką dramatu – jest Kat. Przemysław
Bluszcz, aktor skądinąd niewysoki – w tej roli, nawet boso – wydawał się
ogromny! Autorytet zbudowany na władzy (w tym wypadku nad życiem i śmiercią
osadzonej w więzieniu Mary Stuart), potężnym toporze, niewzruszonej postawie i
monumentalnie brzmiącym głosie spowodował, że i widzowie dali się porwać magii
teatru. Kat jest potęgą, emanuje z niego spokój i rozsądek, jego słowa brzmią w
uszach, dudnią w sercach, a kiedy po niemal dwóch godzinach bezruchu aktor
wreszcie rusza się z miejsca, by zatańczyć tak, jakby jego powinność miała
odbyć się na podobieństwo tego, jak dawniej sama Mary Stuart traktowała innych,
szokuje! Smutna porażka Kata? A może ostatnia przysługa oddana kobiecie, którą
podziwiał za niezłomność? Niezależnie od wszystkiego, świetna kreacja, zarówno
Agata Kulesza, jak i Przemysław Bluszcz zapadają w pamięć także dzięki głosom,
podpartym fenomenalną dykcją, poparta dodatkowo u aktora męską siłą. Wielkie
brawa.
Na sukces przedstawienia solidnie
zapracowali jednak wszyscy aktorzy! Paulina Gałązka, świetna w roli Stelli w „Tramwaju
zwanym pożądaniem”, tutaj pięknie odnajduje się w roli pomiatanej służącej,
godzącej się zrobić wszystko i z każdym, byle tylko wynieść się odrobinę wyżej
w dworskiej hierarchii. Przeklina, by za chwili przypodchlebiać się swojej pani,
gra trudną scenę seksu w sposób, który nie pozwala oderwać wzroku. Widać, że
przepracowała próby chłonąc każdą wskazówkę. Jest naprawdę dobra.
Grzegorz Damięcki jako Raoul gra na
tyle sugestywnie, że do ostatniej chwili nie miałem pewności, czy to na pewno
aby ten aktor. Chwilami może szarżuje, ale ma to swoje uzasadnienie w konwencji
przedstawienia. Znakomicie wypada natomiast Bartłomiej Nowosielski jako Żyd
Symmons, który w zasadzie jako jedyny przez chwilę ukazuje jakieś ludzkie oblicze
w więziennym, zdeprawowanym świecie. Ma jednak pecha, rozgrywki dworskie nie
dadzą mu szans na przeżycie, będzie pierwszą ofiarą nocy śmierci. Pierwszą – i nie
ostatnią. Aktor nosi trudny kostium, a nie jest śmieszny. Wzrusza, jako tło
skandalicznego erotycznego wybryku z całą pewnością nie czuje się komfortowo, a
jednak tego nie okazuje, już po chwili znów tańczy wraz z innymi – pląsając ku
niespodziewanej śmierci.
Każda z wymienionych postaci ma
chwile, w których staje się najważniejszą osobą
na scenie. Pięknie poprowadziła to Agata Duda-Gracz, dając aktorom
możliwość, by zespołowo zapracować na szacunek dla Teatru za przygotowanie
widowiska. A przecież wspomnieć jeszcze trzeba Wojciecha Brzezińskiego! Jego homoseksualny
Gervais zna najlepiej dworskie intrygi, korzysta ze sprzyjających wiatrów,
wyłapuje możliwości i korzysta z nich, jest silny mocą układów dworskich, lecz
delikatny poprzez swoją naturę. Musi ponieść klęskę w walce o sukces, ale
bardzo się stara. W zapamiętaniu „berkując” królowej, tańcząc w rytm bębna, przekracza
granice bólu, jego postawa staje się trudna do zniesienia. Pięknie zagrane. Co do Głąba - Tomasz Schuchardt oddaje go drobiazgowo, niepełnosprawny pomocnik – (syn?)
Kata nie jest bynajmniej infantylnie odegranym kretynem. Czuje, próbuje łączyć się
z otoczeniem, jest bardzo ludzki. Dużo mówi, momentami nawet prawie daje się go
zrozumieć, wszystko jest tak jak trzeba.
Do tego kolejnym bohaterem
przedstawienia jest światło! W dziesiątkach kolorów stanowi jedyny kontrapunkt szaro-czarnego
świata, w którym żyć musi i umierać Mary Stuart. Jedną zmianą powoduje
przeniesienie z umysłu królowej do rzeczywistości i z powrotem. Pięknie wymyślone.
Idealnie w klimat wpisuje się też muzyka, czego zasługą jest gościnnie
śpiewająco-grający duet: Maja Kleszcz i Wojciech Krzak. Wokalistce nie wybaczę
nigdy profanacji mojej ukochanej „Rebeki” na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej,
jednak oddać muszę sprawiedliwość – tutaj nie tylko dobrze śpiewa, ale i
gra. Jej twarz często wyraża zupełnie
inne odcienie niż wynikałoby to z dźwięków… Duża sztuka!
Rozgadałem się – jak zwykle.
Wspomnieć muszę zatem jeszcze na zakończenie o tym, co mi się nie podobało.
Pomijając oczywisty fakt, iż teatr absurdu i groteska nie są moimi ulubionymi
formami teatralnymi, nie jestem zwolennikiem aż tak żywiołowego grania. Za dużo
było jak dla mnie w spektaklu śliny, kapiącej z ust zmęczonych sług królowej, spadającej
na upodloną w ostatnich chwilach Mary Stuart, za dużo uderzeń kolanami o zęby,
wszystko tak do bólu prawdziwe, że powodowało zgrozę u widzów, wreszcie
momentami za dużo zwierzęcej w wyrazie agresji. Momentami było zbyt sensualnie,
gdy musimy oglądać wywalone języki, wykrzywione twarze, nasze poczucie estetyki
może poczuć się nieco zagrożone. Do tego Głąb ma dziwnie współczesne buty.
Co przeszkadzało mi w kostiumie Mary
Stuart? Nazbyt widoczna taśma podtrzymująca kępki włosów królowej. W scenie,
gdy ciało Symmonsa turlane jest na skraj sceny, trochę aktor jednak sam w tym
pomaga i to widać! Nie do końca przekonuje mnie też wizja upadku świata w tańcu na wysokości. Ani Głąb
ani Gervais mnie nie przekonują. Identyczny zabieg widziałem już zresztą w „Orestei”
w Narodowym, tyle, że tam chociaż Maja Kleczewska umieściła wszystko
dwadzieścia metrów nad sceną, wśród kakofonii dźwięków i barw. Tutaj zabrakło
tej otoczki i wypadł ów taniec ubogo. Nie podobają mi się też trupy psów… Na
dodatek zostałem dwa razy opluty przez Głąba, siedzący obok mnie widzowie
oblani wodą (wolałbym akurat tego doświadczyć), znak to jednak, że aktorzy
dawali z siebie wszystko, to dało się odczuć, że absolutnie każdy na scenie
jest w swojej szczytowej formie. Gdy zaś poczułem na sobie wzrok królowej –
bolało, proszę Państwa, czułem wszystko to, co tak bardzo ją niszczyło! Tego
szukam w teatrze i tu to dostałem!
„Mary Stuart” zmienia spojrzenie na
szkocką królową i dobrze. Spektakl ukazuje jej inne oblicze, w ostatnich
godzinach życia dokonuje wiwisekcji jej relacji z ludźmi. Kat pobudza swoją
ofiarę do wspomnień. Z nich dowiadujemy się najwięcej. Końcowa scena, w której nie
pada zapowiadane szumnie „ostatnie słowo” idącej pewnie na śmierć, wręcz z
uśmiechem, królowej, ma swoją wymowę. Taniec ofiary z katem również. Kiedy
gaśnie światło i słychać świst ostrza tnącego najpierw powietrze, a później
kark królowej, musi minąć chwila na zebranie myśli, zanim na aktorów spłynie
kaskada braw.
Trudny to spektakl, zmuszający do
refleksji, ale też dający wyraz temu, że Ateneum ma nosa do znakomitych
aktorów. Sprawdzajcie, kiedy znów grają „Mary Stuart”, bo warto!
Sakis
Włodek jak zwykle napisał bardzo szczegółowo, długo, ale tym razem muszę przyznać, że zgadzam się z prawie każdym jego zdaniem. Może co do aktorów zasługujących na brawa ja raczej klaskałbym nie tyle Przemysławowi Bluszczowi, ale Paulinie Gałązce albo komuś z równie dobrze grających sług królowej, ale obaj wstajemy by bić brawo Agacie Kuleszy. Rola naprawdę świetna i ciągnie cały spektakl.Pozostałe postacie sprawiają chwilami wrażenie, że są jedynie marionetkami na scenie, czekając na jej rozkazy, na jej humory. Choć to ostatnia godzina jej życia, choć przeklinają ją, nadal mają respekt, a także i jakiś dziwny szacunek wobec niej... Ona mimo strachu wciąż ma w sobie dumę, niezłomność.
Doceniam pomysł na muzykę na żywo i to, że ci nasi minstrele zostali wciągnięci w tło, że mieli swoje małe role. A jeżeli czegoś bym się miał czepiać to chyba jedynie pewnych pomysłów na scenografię (psy)... Nie lubię obsceniczności w teatrze, uważam, że rzadko jest ona niezbędna w spektaklu i tu też chwilami można by zadać pytanie: po co? To pytanie i pewne wątpliwości tym razem na pewno nie umniejszają w moich oczach całości spektaklu - jest naprawdę wart obejrzenia!
Sakis
Włodek jak zwykle napisał bardzo szczegółowo, długo, ale tym razem muszę przyznać, że zgadzam się z prawie każdym jego zdaniem. Może co do aktorów zasługujących na brawa ja raczej klaskałbym nie tyle Przemysławowi Bluszczowi, ale Paulinie Gałązce albo komuś z równie dobrze grających sług królowej, ale obaj wstajemy by bić brawo Agacie Kuleszy. Rola naprawdę świetna i ciągnie cały spektakl.Pozostałe postacie sprawiają chwilami wrażenie, że są jedynie marionetkami na scenie, czekając na jej rozkazy, na jej humory. Choć to ostatnia godzina jej życia, choć przeklinają ją, nadal mają respekt, a także i jakiś dziwny szacunek wobec niej... Ona mimo strachu wciąż ma w sobie dumę, niezłomność.
Doceniam pomysł na muzykę na żywo i to, że ci nasi minstrele zostali wciągnięci w tło, że mieli swoje małe role. A jeżeli czegoś bym się miał czepiać to chyba jedynie pewnych pomysłów na scenografię (psy)... Nie lubię obsceniczności w teatrze, uważam, że rzadko jest ona niezbędna w spektaklu i tu też chwilami można by zadać pytanie: po co? To pytanie i pewne wątpliwości tym razem na pewno nie umniejszają w moich oczach całości spektaklu - jest naprawdę wart obejrzenia!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz