sobota, 6 lipca 2013

Trainspotting, czyli odlot jakich mało

Dziś wreszcie jakieś kulturalne wyjście z domu i zbliżam się do końca ankiet. Uff... Potem tylko pozostanie się cieszyć dodatkową kasą i chyba jakiś remoncik domowy nas czeka. Czy będzie to oznaczało rezygnację z planów wakacyjnych to się okaże. A na dziś jeszcze filmowo i chciałbym zaproponować kolejnego klasyka. Drugi film Danny'ego Boyle'a po Płytkim Grobie obejrzany w ostatnich dniach. O ile tamten mógł kogoś zaskoczyć, to ten po prostu ryje mózg. Nie wiem ile razy go już widziałem, ale za każdym razem wywraca na lewą stronę. I nie tylko ze względu na oryginalne i genialne sceny wizji narkotykowych (wcale nie zachęcają do używania), ale ze względu na to, że ta historia mam wrażenie wciąż w pewien sposób jest aktualna. Zmienia się muzyka, zmieniają się mody i zmieniają się narkotyki, ale młodzi ludzie wciąż zmagają się z podobnymi problemami - niemoc by wyrwać się ze swego środowiska, obrzydzenie do małomiasteczkowego trybu życia, nuda, zniechęcenie, ucieczka w zabawę, w eksperymenty... Posłuchajcie trochę tekstów głównego bohatera, a być może zrozumiecie o co mi chodzi...

Muszę sobie przypomnieć Requiem dla snu, ale z tych obrazów jakie mam w głowie, to chyba żaden film tak dobrze jak Trainspotting nie oddaje piekła uzależnienia, tych wiecznych obietnic samemu sobie, że to ostatni raz, a potem wracania do nałogu, tego bólu, głodu. Niektóre sceny, wizje mogą komuś wydawać się nawet zabawne, innym po prostu obrzydliwe, ale mimo całej fascynacji tego jak to zostało pokazane, gdzieś w głowie zostaje nam sporo przemyśleń i chyba mało komu po tym ćpanie wydaje się jeszcze atrakcyjne. Tu są heroiniści, ktoś by mógł rzec, że to prehistoria, że teraz jest inaczej, ale pewne mechanizmy zostały podobne - zaczynać możesz na luzie, dla zabawy, dla odprężenia, a potem przychodzi chwila, że nie potrzebujesz już nawet towarzystwa, że zagłuszasz tym jakieś swoje nastroje, problemy. Przychodzi chwila gdy mimo wszystkich ludzi i tak czujesz się samotny...
Boyle pokazując nam Marka (świetny Evan McGregor) i jego zwariowanych kumpli balansuje między scenami cholernie realistycznymi i groteską, ale całość dzięki temu jeszcze bardziej utrwala się nam w pamięci (kto raz widział scenę w toalecie nie wyrzuci jej z głowy). 
Świetnie zagrane, kapitalnie zrobione (scenariusz, zdjęcia, montaż) i do tego ta muza (Lou Reed, Iggy Pop, Blur, Primal Scream, New Order, Brian Eno) - po prostu bombowe połączenie. Nie wiem czy powieść na podstawie której to nakręcono (Ślepe tory Irvine'a Welsha, który zresztą się tu pojawia) jest równie pokręcona, ale film to po prostu perełka.   

8 komentarzy:

  1. powiem szczerze, że nie oglądałam tego filmu, ale pamiętam jakie wrażenie zrobiło na mnie "Requiem dla snu" ... Do dzisiaj pamiętam jak nie mogłam zasnąć i rozmyślałam nad tymi młodymi ludźmi...
    Naprawdę polecam :)
    Chyba skuszę się również na Trainspotting :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Uwielbiam ten film! I fakt, scena z toaletą jest niezapomniana. Requiem też widziałam i oba filmy bardzo lubię.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja również słabo pamiętam Requiem, ale nie wiem czy chce sobie go przypominać. Może tylko dla kapitanych rol Connelly i Ellen Burstyn. Po prostu oglądałam go wtedy gdy nie za wiele jeszcze rozumiałam o życiu.

    A Transpotting jeszcze nie widziałam. Z tych dobrych filmów o dragach polecam "Przetrwać w Nowym Jorku" i "Zły porucznik" z 1992 r. Ten drugi to szczególnie mocna rzecz.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Złego porucznika widziałem, ale dla mnie to nie było o narkotykach, tylko o facecie skorumpowanym i zdegenerowanym, który przeżywa przemianę. Genialna rola Keitla. Muszę powtórzyć. Dzięki za przypomnienie!

      Usuń
  4. "ryje mózg" to baaardzo adekwatne określenie. film jest Mocny. i obrzydliwy. widziałam go tylko (?) trzy razy, za pierwszym razem w całości, później musiałam przewijać scenę z niemowlakiem na suficie. coś okropnego! tak samo jak scena upadku (na ulicy? w bramie? nie pamiętam), gdzie facet osuwa się w dół, a czerwony aksamit leci za nim. miałam ciarki.
    przyznam szczerze, że czytając książkę aż tak źle ze mną nie było. ale też była Mocna.
    Requiem przy tym to maleńki pryszczuś, serio. no, może poza tym co stało się z Sarą Goldfarb w szpitalu i gigantycznym zakażeniem na łapie jej syna. w książce (oczywiście) jest trochę więcej okropności, destrukcji i ludzkiej tragedii. z książek Huberta Selby Jr'a (tych o których wiem, że są u nas wydane) bardziej hardkorowa jest "Piekielny Brooklyn".
    obie historie są niesamowite, takie nierealne. i najgorsze, że mogą być prawdziwe.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Selby'ego czytałem tylko requiem - świetne! muszę zdobyć Piekielny Brooklyn. A ta scena o której wspominasz to był po prostu kolejny strzał - tym razem mocny. Kładzie się na łóżku i zapada się w aksamit i leży niczym w czerwonej trumnie - tak go wiozą do szpitala... kolejna zjawiskowa scena

      Usuń
  5. Ten film robi wrażenie: bawi, śmieszy, obrzydza pewne sytuacje, wzrusza, rani, wyciska łzy. Tak dużo i to w ciągu jednego seansu, który zapamiętuje się do końca życia. Ale nie wszyscy są w stanie go obejrzeć do końca, bo jest to film do bólu prawdziwy, pokazujący świat, który może być zarówno piękny jak i okropny, z przewagą okropności tego świata. Ja obejrzałam do końca, kilka razy, ale moja siostra wymiękła, gdy ujrzała scenę gdy dziecko kręci się bez celu między matką - narkomanką a jej kumplami narkomanami.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. no fakt, sporo tu obrzydliwości i niektórzy wymiękają. Ale mam wrażenie, że to wszystko jest po coś... nie epatuje się tymi scenami bez sensu

      Usuń