sobota, 27 lipca 2013

Rok diabła, czyli w tytule diabeł, ale w filmie więcej jest aniołów

Jeźdźca znikąd odłożę sobie może na jutro, a dziś krótka notka o filmie, który widziałem już chyba po raz czwarty i co zadziwiające za każdym razem odbieram go trochę inaczej. Nieodmiennie kojarzy mi się on ze świetną dawką muzyki i zafascynowaniem osobowością Jaromira Nohawicy (dla mnie od tego filmu się zaczęła ta znajomość), ale sam obraz raz wydaje się bardziej komediowy, a innym razem dobiera się go śmiertelnie poważnie. Czesi niesamowicie potrafią łączyć te nastroje - nawet w dramacie i niewesołych tematach potrafią pokazać sporą dawkę ironii, absurdu, dystans do świata, za które tak lubimy ich poczucie humoru...


Pewnie znający czeską kulturę mają jeszcze więcej frajdy z tego filmu - dla wielu z nas Plihal, Cechomor, a nawet sam Nohawica, to postacie mało znane. A Zelenka tworząc ten pseudo dokument opowiadający o ich życiu, twórczości nie tylko tworzy pełną magii, filozoficzną opowieść o artystach, ale i świetnie się bawi puszczając do widza oko.  Nie jest to przecież biografia, ale tyle w tej historii szczerości i opowiadania o własnych słabościach, że jesteśmy skłonni w to wierzyć. Wyobraźmy sobie np. obraz w którym np. Krzysztof Daukszewicz opowiada o swoim uzależnieniu, pobycie w psychiatryku, o swoich przyjaźniach, samotności, lękach i nadziejach, a potem pod wpływem jakiegoś "głosu" zaprasza do współpracy muzyków TSA i razem ruszają w trasę koncertową... Brzmi dziwnie, nie? I taki trochę jest ten film. Zbudowany na opowieściach samych muzyków, przeplatany scenami z ich koncertów, ale to my sami musimy sobie trochę wyczuć co jest bardziej na serio, co miało pewnie jakieś odniesienie w rzeczywistości, a co jest jedynie częścią scenariusza. Wyobrażam sobie trochę, że sami też mieli na ten ostatni wpływ - już widzę np. sceny wynoszenia na krzesełku ze szpitala psychiatrycznego kogoś kto tam się poczuł "zbyt dobrze"...
 
To opowieść o poszukiwaniu własnej drogi, o słabościach, o sławie i jej cenie. O piciu, o graniu, tworzeniu, o tym jak to jest gdy Twoje słowa stają się ważne dla innych... No i o duchach. O tych co odeszli, ale wciąż gdzieś są obok i dają nam znaki.
Ktoś ładnie nazwał ten film smutną komedią. I trochę tak jest. Więcej tu nostalgii niż zrywania boków, ale przecież całość jest raczej optymistyczna. I tylko żal, że w polskiej wersji nie tłumaczy się tekstów piosenek... Całość miała by jeszcze więcej uroku, bo wraz z muzyką mają tu one spore znaczenie. A Jaz Coleman to wartość dodana dla tych, którzy są fanami muzyki...

4 komentarze:

  1. A ja ostatnio zastanawiałem się, od czego zacząć ponowną przygodę z filmami (ostatnio nic tylko książki i książki). Po przeczytaniu Twojego wpisu już wiem - wrócę do Roku diabła. Prawdę mówiąc, filmu prawie nie pamiętam. Oglądałem go wiele lat temu w okresie mocnej fascynacji twórczością Nohavicy (u mnie było inaczej niż u Ciebie - najpierw dużo Nohavicy, a potem ktoś zapytał "a widziałeś Rok diabła?"). Pamiętam, że razem z żoną wręcz zatonęliśmy w takiej czeskiej magii, w której fikcja tak płynnie przeplata się z rzeczywistością. Została nam muzyka - niesamowita mieszanka utworów od Killing Joke do wokalnych popisów w stylu "Golubocek". Ale film zdecydowanie domaga się odświeżenia znajomości :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. oj tak! wraca się do niego i wciąż na nowo się nim cieszę. I muzyką też

      Usuń
  2. Uwielbiam czeskie kino. Ten film również. I Nohavicę, rzecz jasna. Tzw. pełen entuzjazm. ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja mam za sobą dwa seanse. Pierwszy kilka lat temu na fali uwielbienia dla kina czeskiego (seria filmowa z The times Polska-rewelacja) stąd też "Rok diabła". Zachwyciłam się filmem. Drugi seans niedawno już na fali uwielbienia dla Nohavicy (miłość przyszła późno, ale za to dozgonna!). Przed koncertem w Opolu (29.06) słuchałam tylko i wyłącznie Jaromirka i nadszedł moment na "Rok diabła". Ależ to była uczta!

    A sceny z wynoszeniem na krzesełku kładą mnie (także ze wzruszenia, rozczulenia) za każdym razem.

    OdpowiedzUsuń