poniedziałek, 19 października 2020

Fleabag, czyli jest śmiech, ale jest też coś więcej

Kina grają dalej, przy zachowaniu zasad bezpieczeństwa i ograniczonej publice, wrzucam więc notkę o spektaklu, który warto zobaczyć, a wiem, że jeszcze w listopadzie będzie powtarzany - polecamy go z M. gorąco!


MaGa: Ogromne zaskoczenie, bo w ramach nazywowkinach.pl obejrzałam retransmisję monodramu z londyńskiego teatru, a monodram to mój ulubiony gatunek sceniczny. Spektakl „Fleabag” w wykonaniu autorki tego tekstu jest doskonały. Widać, że Phoebe Waller-Bridge świetnie się w nim czuje, a jej wyrazista, plastyczna twarz, w sposób niezastąpiony, odzwierciedla jej stany emocjonalne, a tych – jak na tak krótką formę sceniczną – jest bardzo dużo. 

R.: Cóż, ja wiedziałem czego się spodziewać, bo oglądałem serial (który powstał pod wpływem sukcesu sztuki teatralnej) z nią w roli głównej i który tak naprawdę jest rozwinięciem pewnych treści i pomysłów fabularnych. Bardzo byłem ciekaw, jak też udało się to opowiedzieć na scenie, gdy nie masz tak naprawdę żadnych "pomocy wizualnych" - jest tylko historia, emocje. Jej. I nasze. 


MaGa: Bohaterka wydaje się być „niezbyt grzeczną dziewczynką”. Pozuje na twardzielkę, ale cały czas spod tej maski wyziera bezradność, strach, osamotnienie. A może jedynie w tym jednym dniu w jakim ją oglądamy, kiedy niejako przez przypadek wyrzuca z siebie swoją historię, schodzi na dno rozpaczy i odsłania swoje prawdziwe „ja”? Trudno to ocenić, bo jest osobą zarówno irytującą jak i tak samotną w tłumie, że aż ma się ją ochotę przytulić. 

R.: To właśnie tu jest ciekawe - jej bezpośredniość, ktoś by mógł powiedzieć nawet wyuzdanie, czy wulgarność, jednak ten jej styl jest po prostu sposobem na przyciąganie uwagi, jest wołaniem o to, by ktoś się nią zainteresował. Przelotne (czasem dosłownie) związki dają chwilową ulgę, rozładowanie, ale przecież nie wypełnią pustki. Paradoksalne jest jednak to, że w dłużej trwających relacjach też nie potrafi znaleźć ukojenia, wciąż doszukując się wad u partnerów i u siebie. Przyjaźń mogłaby dać ukojenie, którego nie daje nawet rodzina. Ale tą przyjaźń niszczy sama...  

MaGa: Patrząc na tytułową Szmatę odnosiłam wrażenie, że ona jest autentyczna, niczego przed nami nie ukrywa. Jest taka, a nie inna, raz cyniczna, a raz żałosna, splątana dziwnymi stosunkami rodzinnymi i wręcz dziwacznymi miłostkami. Raz złośliwa, a raz zazdrosna. Raz uśmiechnięta, a raz rozgoryczona… a cały czas strumieniami wylewa się z niej desperacja. Desperacja i samotność. 

R.: To chyba stanowi o sukcesie zarówno sztuki, jak i serialu. Patrzymy i słuchamy Phoebe Waller-Bridge i czujemy jakby opowiadała ona o sobie. Nie udaje piękniejszej i lepszej niż naprawdę jest. Gra, ale przyznaje się po chwili do tego, że to gra. To mruganie okiem do widza, zasypywanie go dowcipami i zaskakiwanie np. wulgarnością, jest jednocześnie sposobem na przyciągnięcie uwagi, pewną maską, ale i sposobem na przygotowanie sobie gruntu, by za chwilę stanąć przed nami w wyznaniach, które są tak poruszające i bolesne, jak rzadko ma się tego okazję doświadczać.

MaGa: Dziwne mam odczucia. Bo Szmatę można odbierać jako osobę wręcz niesympatyczną a jednocześnie cudowną w tej jej desperacji, w tej nieustannej walce o miłość i bliskość. I ta ambiwalentność uczuć do bohaterki jest, jak podejrzewam, powodem ogromnego sukcesu jaki odniósł ten monodram. Mnie w każdym razie urzekła swoją opowieścią, więc gorąco polecam ten spektakl. 

R.: Polecamy oboje. To śmiech, który niesie pewnego rodzaju oczyszczenie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz