środa, 21 października 2020

Doktor No, czyli dwa zera z przodu

Jakby mało było mi stosów książek do czytania (dziś przyszło kolejnych 7 do recenzji - normalnie horror), filmów zapychających dysk i rzeczy, które kuszą w zasobach z nowościami, to jeszcze sobie dokładam tematów na notki. Zachciało mi się odświeżyć wszystkie Bondy, a to z okazji zbliżającej się premiery (będzie czy nie?) najnowszego Agenta 007.
No więc wróćmy do historii. Tak naprawdę sam zacząłem przygodę dość późno, chyba na pokazach z kaset VHS, ale potem telewizja dawała okazję, by wrócić do tych pierwszych filmów z Bondem i pamiętam, że frajdę miałem niezłą. Z perspektywy dzisiejszej oczywiście bardziej one bawią, niż trzymają w napięciu, a to co miało wtedy być efektowne, jest raczej dziwaczne, mimo wszystko mam jakiś sentyment do tych historii. Przeszły do historii kina, choć są raczej (przynajmniej te pierwsze) kinem klasy B i stały się wzorem dla masy innych, czasem nawet lepszych historii. 
Nie chodzi bowiem jedynie o schemat: super agent walczący ze złem, ale i o samą konstrukcję tej postaci, z jej elegancją, słabością do kobiet (i vice versa), tempo wydarzeń, zwroty akcji. Przy pierwszej historii mam wrażenie, że dziś tego się nie docenia, wszystko mamy sto razy szybsze, ale jak na początek lat 60 to wiecie...
Szpiegowska historia, w której Bond, czyli jeden z najlepszych agentów MI6 z licencją na zabijanie, pomaga Amerykanom na Jamajce, bo ktoś zakłóca fale radiowe rakiet przez nich wystrzeliwanych (a oni planują lot na księżyc), jest mało skomplikowana, bo też i pierwowzór Fleminga (czemu zaczęto od 6 części książkowego cyklu? ze względu na małą ilość lokacji?) nie należy do super ambitnych. Nie ma specjalnie miejsca na przedstawianie bohatera, na psychologię, na wątki poboczne (albo są ucinane jak działania opozycji na wyspie) - jest zadanie, parę razy się oberwie po nosie w trakcie jego realizacji, będzie kilka trupów, może i przygód z kobietami, a na końcu dopadnie się super zły charakter i go trzeba pokonać. Ech... Lepiej nie wnikać w motywację poszczególnych postaci i ich rolę. Ma być czarno-biało. Przyjaciel albo wróg. Zabawne, że Bond tu wcale nie jest jakimś super herosem, chwilami zastanawiamy się, że skoro jest tak bezradny wobec Doktora No i jego licznej ochrony, to jak z nim zwycięży (odpowiedź - fartem)... Może zabrakło mu gadżetów? W następnych filmach twórcy już to nadrobią. 
Zdziwiłem się, że tyle w tym filmie dłużyzn, scen rozciągniętych do maksimum, gdzie niewiele się dzieje, można by nawet przysnąć, bo i tak jak będzie się coś działo, to muzyka cię obudzi (fajnie akcentuje wszystkie ważne zagrożenia). Sean Connery wypada w tej roli całkiem dobrze, choć chyba lepiej w pierwszych minutach filmu, jako trochę cyniczny, z poczuciem humoru agent, który potrafi sprzeciwić się szefowi, niż jako człowiek czynu - wtedy działa już prawie na jednej minie. A Ursula Andress? Cóż. Jest modelką nie aktorką. Bądźmy szczerzy i powiedzmy, że nikt tu nie miał za wiele do grania, aktorzy po prostu są na ekranie. W Bondzie jednak przecież nie o aktorstwo chodzi. Przymykam więc oczy na zionącego ogniem smoka, na wnętrza niczym z kiepskiego studia, przybijam piątkę z agentem Jej Królewskiej Mości i lecę dalej śledzić jego misje. W przyszłym tygodniu prześlę Wam pocztówkę. Z Moskwy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz