Im dłuższa się robi lista obejrzanych filmów (i tych opisanych na blogu, bo przecież notuję dopiero od 3 lat), tym większą mam chęć by wracać do klasyków, do historii kina. Nie tylko dlatego, że na nowości brak mi czasu, raczej chodzi o chęć dokształcania się, uzupełniania zaległości, albo czasem spojrzenia na coś ponownie w nowym świetle. Po filmach biograficznych o Hitchcocku, jakie pojawiły się w ostatnich latach, odświeżenie sobie jego twórczości stało się dla mnie punktem honoru :)
A dzięki kanałowi TCM, Stopklatce itp. pewnie teraz regularniej będą się pojawiać na blogu rzeczy starsze.
Kto kojarzy "Północ, Północny Zachód"? Jeżeli już to pewnie słynną scenę z ucieczką przed samolotem. A reszta? Dziś może to i chwilami troszkę trąci sztucznością, zdjęcia i poszczególne sceny niestety nie wydają się tak realistyczne, ale ten scenariusz... Po prostu czapki z głów. Jeżeli tylko lubicie współczesne thrillery sensacyjne, te zwroty akcji, to zaskakiwanie widza, to po prostu musicie obejrzeć sposób w jaki opowiadał swoje historie Hitchcock. Od niego wszyscy współcześni się uczyli... A czasem mam wrażenie, że w tych filmach sprzed lat jest więcej napięcia i niespodzianek, niż w rzeczach współczesnych.
Zwyczajny facet, pracownik agencji reklamowej, czyli można by powiedzieć taki średniak, jak każdy z nas, pewnego dnia zostaje porwany przez dwóch nieznajomych gości, przetransportowany do willi poza miastem na spotkanie do ich szefa i postawiony w bardzo dziwnej sytuacji. Nikt nie chce słuchać żadnych wyjaśnień, tłumaczeń, najwyraźniej biorą go za kogoś innego i oczekują od niego czegoś, czego nie jest w stanie im dać. Gdy cudem im ucieka, okazuje się, że to dopiero początek jego kłopotów i przygód.
Zwykły człowiek postawiony przed czymś kompletnie niespodziewanym, co nie tylko wytrąca go z normalnego rytmu życia, ale wręcz zmusza do walki o przeżycie.
Czego tu nie ma - morderstwo, afera szpiegowska, romans, ciągła ucieczka, ukrywanie się przed policją i zagrożenie życia. Naprawdę, dziś może i tempo w filmach jest szybsze, ale dawne pomysły wciąż sprawiają przyjemność przy oglądaniu. Ta niepewność, wciąż powtarzające się sytuacje gdy bohater (w roli głównej Cary Grant) musi zmieniać swoją ocenę rzeczywistości - komu ufać, na kogo liczyć...
Kurcze, nie brak tu i akcji, i humoru. To się po prostu ogląda. I wciąż z przyjemnością. A że chwilami wyłażą niedoskonałości (szczególnie finał)? Cóż. Film ma swoje lata. Ale pewnie bez niego i Bondy by wyglądały trochę inaczej.
Ani słowa o technikolorze? Do tego Grant jest boski w tej roli! No i zniewalające zdjęcia (jedne z lepszych jakie widziała kiedykolwiek). Mogłabym tak wymieniać bez końca, po prostu 10/10!
OdpowiedzUsuńw tej chwili rzeczywiście nie doceniamy tego jak mogły odbiegać w tamtych czasach poszczególne dzieła od reszty, ale chyba tu nawet większe wrażenie zrobiły na mnie pomysły na wykorzystanie dekoracji, studia i rezygnacja z plenerów...
UsuńA Grant - zgadzam się, ze sporą nutą autoironii, fajna rola, w odróżnieniu od Evy Marie Saint, która jak dla mnie była trochę zbyt sztywna
Uwielbiam takie filmy. We wspolczesnych niestety polowe filmu zajmuja efekty specjalne, jakies porywajace poscigi, ktore mnie nudza smiertelnie.
OdpowiedzUsuńUdało i się go ostatnio oglądnąć, ale jak to ze mną bywa nie cały. Przypomniałam sobie z przyjemnością Cary Granta.
OdpowiedzUsuń