sobota, 12 stycznia 2013

Jeszcze nie wieczór, czyli nie spuszczajcie kurtyny

Organizm zmusza to siedzenia w domku i jedyna z tego korzyść to że wreszcie jest sporo czasu na odrabianie zaległości filmowych. Materiałów na notki uzbierało się już całkiem sporo, powoli będę to porządkował, ale na dziś coś świeżo obejrzanego. Jakoś mi się dwie rzeczy nałożyły na siebie - troszkę nostalgiczne notatki Jerzego Stuhra z czasu choroby (pewnie jutro napiszę) i właśnie ten film. I sporo refleksji - oto pokolenie aktorów, których twarze znam tak dobrze, powoli schodzi ze sceny. Mają na to wpływ zdrowie, warunki fizyczne, ale i zainteresowanie publiczności - oni chcą znanych sobie twarzy, czyli ludzi młodych, pięknych i tych, których znają z pierwszych stron gazet. Zamiast aktorów i umiejętności coraz bardziej liczą się celebryci i ich "sława". Nie tylko w kinie - gorzkie refleksje Pana Jerzego na temat współczesnego teatru mają w sobie sporo mądrości - tam też coraz bardziej liczą się znane twarze, skandal, albo kontrowersje niż sama sztuka. Widz ma klaskać nawet jak nie rozumie (bo jest za głupi albo zbyt drobnomieszczański?) - ważne, że kolorowe pisma, tv i internet powiedziały, że to wielkie dzieło... Ależ mi się uruchomiło. Temat na długą notkę, a ja chciałbym dziś tylko o filmie. Filmie wyjątkowym.
       

Jacek Bławut, którego znam z oglądanego jeszcze na studiach świetnego dokumentu "Nienormalni" ma niesamowitą wrażliwość i dar do przeniesienia na ekran spotkania z drugim człowiekiem. Niby zawsze część scen może być inscenizowanych, ustawianych, ale też cały czas czuje się te emocje i tą bliskość jaka zaistniała między reżyserem i jego aktorami - robią coś nie dlatego, że im kazał, ale dlatego że chcą coś jemu i nam pokazać. Szczerze. Nie nie ukrywając. Niespecjalnie się kreując na kogoś innego. 
W tym filmie to czułem. Nie tylko dlatego, że część zdjęć ma trochę takie charakter "podglądania" normalnego życia. "Jeszcze nie wieczór" kręcony w Domu aktora w Skolimowie to niesamowicie wzruszająca i intymna opowieść o przemijaniu. Nie tylko przemijaniu życia, ale wszystkiego co przez długi czas im towarzyszyło - występów, oklasków, wzruszeń. Kiedyś wielcy, a dziś troszkę zapomniani, w cieniu tych młodych i przebojowych. Ale przecież to aktorzy i ludzie sztuki, których talent i przygotowanie do zawodu, trud wkładany w rolę był nieporównywalny z tym co teraz dają z siebie "gwiazdy". I to też tutaj się czuje. Trudno mi było oglądać ten film bez wzruszenia.

Przypominając sobie nie tylko wszystkie ich dawne role, ale patrząc na nich dziś - jak pokazują bez udawania swoją słabość, chorobę, starość, swoje dziwactwa, marzenia, samotność, trudno nie zerwać się z fotela by bić brawo. Nie spuszczajcie jeszcze kurtyny. Dajcie jeszcze nam widzom cieszyć się z ich obecności, z ich talentu, bo przecież nie wiadomo jak długo jeszcze z nami zostaną.  
Jestem wdzięczny twórcom i producentom za ten film. Fabuła nie jest tu najważniejsza. Ważni są oni. Bo bez nich tego filmu by nie było. M.in. Danuta Szaflarska, Stefan Burczyk, Teresa Szmigielówna, Irena Kwiatkowska, Witold Gruca, Nina Andrycz, Beata Tyszkiewicz, Ewa Krasnodębska, Lech Gwit, Roman Kłosowski, Kazimierz Orzechowski, Wieńczysław Gliński, Jan Nowicki (mnie troszkę drażniła jego rola, ale to może kwestia jego brylowania w mediach i odbierania go jako pysznego pajaca), a z młodszego pokolenia m.in. Sonia Bohosiewicz. Bez takich aktorów trudno by pokazać tyle prawdy, szczerości i piękna. Oto mogą jeszcze raz wystąpić przed widzami - w filmie i na scenie (bo fabuła dotyczy przygotowywanego przez nich przedstawienia dla więźniów). Gdy kamera porzuca Nowickiego i skupia się na nich nam towarzyszą największe emocje i najwięcej tu prawdy.
Tak jak "Ostatnia akcja", o której kiedyś pisałem była takim troszkę sympatycznym wygłupem, tak tu jest dużo poważniej (ale nie bez autoironii i mrugania okiem do widza). O starości, miłości, i przemijaniu opowiadać nie jest łatwo. Ale ten film pokazuje, że warto. Bo film nie tylko wzrusza, ale daje okazję też do chwili zatrzymania się i refleksji (podobnie jak nie tak dawne "Pora umierać").
Bławut robi fabułę, ale bawi się wciąż mieszaniem fikcji i realnego życia - sami musimy domyślić się co jest grą. Zwracam uwagę np. na rolę Roberta Jurczygi, który przecież pojawił się w innym dokumencie tego reżysera. Pal licho niedociągnięcia i pewne zgrzyty - to i tak piękny i mądry film.
Czy muszę dodawać, że polecam?
  

3 komentarze:

  1. Jezry Stuhr, jego sposób gry, jego postawa wobec zawodu wydaje mi się taka bliska. On jest jakiś taki spójny, To, co robi, tworzy całość z tym, kim jest.
    Jednak, tak jak piszesz, on odchodzi. Jeszcze kurtyna nie spuszczona, ale za chwilę... Chciałabym bardzo polubić i docenić jakiegoś polskiego młodego aktora/aktorkę. Jest taki Anglik Ben Whishaw (1980 r.), który wydaje się mieć podobną klasę aktorską i reprezentować młode pokolenie Brytyjczyków (jak Stuhr Polaków).
    A w Polsce? Tak jak napisałeś, można by wymieniać nazwiska, tylko, że są to bardziej celebryci, niż mistrzowie aktorstwa.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. no właśnie - nie wiem czy chodzi o rolę i podejście do nich, czy o to jak się traktuje ludzi, czy o tę sławę i życie poza sceną tak jakby cały czas się na niej było i należałby się brawa. Widać ogromną różnicę między tym aktorstwem mistrzów i tym co jak w tej chwili swoje talenty młodzi rozmieniają na drobne. Takich godnych uwagi można by pewnie znaleźć ale to naprawdę niełatwe...

      Usuń
  2. Dla samej Szaflarskiej warto oglądnąć.)

    OdpowiedzUsuń