środa, 23 marca 2011

Wiosna, lato, jesień, zima... i wiosna, czyli o dojrzewaniu, pożądaniu i spokoju

Niby to film sprzed kilku lat ale dorobił się miana "kultowego" więc gdy pokazywała go tv zasiadłem do seansu troszkę spodziewając się co zobaczę. Czy się zawiodłem tak jak często na czymś co jest zachwalane przez "znawców"? Ano nie - może dlatego, że lubię tego typu obrazy - bardziej symboliczne i opowiadające pewnymi obrazami niż łopatologicznie akcją i dialogami. Głównymi bohaterami są tutaj dwa mnisi buddyjscy żyjący w domku (tratwie) na środku jeziora. Stary mistrz stara sie wprowadzać swego ucznia w świat duchowej, filozoficznej równowagi od małego i mimo jego braku posłuszeństwa (i podążaniu za własnymi pragnieniami) stara się swoją cierpliwością i spokojem pokazać drogę do szczęścia.
Jest to wiec pewna przypowieść filozoficzna - z jednej strony buddyjskie pokazanie marności tego świata, życia "na zewnątrz" ich świątyni, ludzkich uczuć i pragnień - prawdziwy sens i szczęście jest jedynie w modlitwie, w medytacji, w poddaniu się rytmowi natury i życiu jak najprostszym. Nawet miłość wg nauk starego mistrza jest zła bo prowadzi nieuchronnie do chęci posiadania, zazdrości i nienawiści. Ale jest też to ciekawa opowieść filozoficzna o dojrzewaniu i przemijaniu. Film jest podzielony na pięć części - pory roku, ale jednocześnie etapy życia ludzkiego.  
Nie doszukujmy się więc tutaj wszystkich odpowiedzi, jakiejś ciągłości i skutkowości (np. czym mnich samotnik się żywi, czym karmi zwierzęta, jak się dostaje na brzeg gdy uczeń zabiera mu łódkę itd). Dajmy się za to oczarować pięknymi poetyckimi zdjęciami przyrody, scenkami z życia mnichów (niektóre całkiem zabawne) i symboliką, której tu pełno. Nie chcę zatem zdradzać szczegółów historii, kto będzie chciał sam może zobaczyć czy wciągnie go ta poetycka wizja. Bliski ten film jest malarstwu - podobno reżyser zanim zajął się filmami wcześniej malował i to by trochę tłumaczyło niecodzienność tego dzieła - nie jednej czy kilku scen, ale całego filmu opowiedzianego obrazami, prawie bez dialogów a mimo to nie nużącego.
Reżyser Kim Ki - Duk zresztą jest tu troszkę człowiekim orkiestrą - napisał scenariusz, reżyseruje i sam też gra (dorosłego już ucznia).
Film oryginalny, urzekający obrazami i prostotą, egzotyczny i z kraju, którego kinematografię znamy b. słabo (Korea). Kiedy Kosrys pisał jakiś czas temu o "Wielkiej ciszy" to pisał, że to trochę kino kontemplacyjne. Tu jest podobnie. Tam wszystko było bardzo realistyczne, tu troszkę magiczne, ale pytania i różne refleksje przychodzą do głowy widzowi podobne... Co jest dla nas najważniejsze? Czym jest szczęście i wewnętrzny spokój? Co robimy z naszym życiem?

możesz zobaczyć także: Bębniarz lub Wielka cisza

5 komentarzy:

  1. a dla mnie ten akurat film był mega dlugi i zasnełam na nim :)

    OdpowiedzUsuń
  2. no wiesz??? śietna rzecz... ale fakt że trzeba mieć nastrój bo nie jest to lekkie i bezstresowe kino

    OdpowiedzUsuń
  3. Tak do tego filmu trzeba mieć nastrój. Pierwszy raz widziałam go na Filmostradzie (jeszcze były to edycje tygodniowe), także atmosfera była niesamowita. Kilka osób na seansie i to takich, których się spotykało w innych dniach podczas trwania festiwalu. No magia kina. Film na mnie zrobił ogromne wrażenie. Zauroczył, wciągnął w zupełnie inny świat. Jakiś czas temu widziałam go ponownie w domu w kapciach i to już nie było to. Jak dla mnie najlepszy obraz Kim-Ki Duka:)

    OdpowiedzUsuń
  4. odpowiedni nastrój albo odpowiednią wrażliwość... pewnie nie każdemu podpasuje ten klimat i ten spokój.

    OdpowiedzUsuń
  5. To był jeden z tych filmów azjatyckich, kiedy zdałam sobie sprawę, że wielu rzeczy, symboli i pewnych znaczeń w kinie z tamtej (a i pewnie nie tylko tamtej) części świata nie rozumiem. Oglądam, widzę, ale czy zauważam wszystko? Nie sądzę.

    OdpowiedzUsuń