sobota, 3 marca 2018

Czwarta władza, czyli ile można wygrać, a co przegrać

Jutro już noc Oscarowa, a ja znowu nie zdążyłem obejrzeć wszystkich nominowanych i napisać o tych, które widziałem. "Niemiłość" jest jednak taką traumą, że niełatwo o nim pisać, zresztą chyba moich typów już nic nie zmieni. "Trzy billboardy..." mam nadzieję, że rozbiją bank.

Czy wśród nagrodzonych widzę miejsce dla "Czwartej władzy". W sumie niekoniecznie, choć warto pamiętać, że to nagrody przyznawane przez Amerykanów, więc mogą uznać, że wartość tej historii zasługuje na uznanie.
Dla nas to jest trochę inny świat. Owszem - zawsze prasa ma dylemat czy ma na tyle twarde dowody, by iść na wojnę z rządem, cenzura to nie jedynie relikt PRL, ale również niuanse związane z układami biznesowymi i politycznymi, od których przecież każdy jest w jakimś stopniu zależny. Ale w Stanach wolność słowa jest zagwarantowana w konstytucji i to jest mit, do którego oni są bardzo przywiązani. Choćby publikacja czegoś groziła dużymi konsekwencjami, niewielu tam myśli o tym tak poważnie, a bardziej o tym żeby zarobić na rozgłosie. Każdy argument iż to nieodpowiedzialność, zawsze można odwrócić, wskazując że przecież to nie prasa zawiniła, ona jedynie ujawnia.

Cała ta historia z dokumentami rządowymi, które ktoś mimo ich tajności wyniósł, by ujawnić hipokryzję i kłamstwa na temat wojny w Wietnamie  i pogoni za tym, by je opublikować jako pierwsi, wyłożona zostaje w sposób dość łopatologiczny. Owszem, są w niej dylematy, ale nawet nie o odpowiedzialność chodzi, a raczej o to jak zareagują akcjonariusze i o to, by przed sądem nie przegrać sprawy. Oczywiście same dokumenty są wstrząsające, ale przecież nie są już żadną bombą, ich część opublikował już przecież NYTimes. Redakcja „The Washington Post” może się jedynie wściekać, że nie trafili jako pierwsi na ten temat. Ale gdyby tak mimo zakazu i sprawy przed sądem dorwać resztę akt i dołączyć do ich publikacji, jako obrońcy prawdy? Tak mniej więcej w zarysie wygląda fabuła.

Kolejne rządy, które ukrywały te dokumenty to po prostu wizerunkowa katastrofa dla całego kraju, nic więc dziwnego że politycy dostają wysypki i próbują zgasić zagrożenie choćby i szantażem. Właścicielka gazety Katherine Graham (Meryl Streep) jest w trudnej roli, bo z wieloma z nich przyjaźni się, chciałaby utrzymać dobre relacje. Właśnie weszła na giełdę, grozi jej więc to, że cena spadnie, a ona straci dzieło swojego ojca, tak dobrze rozwijane przez męża. W świecie mężczyzn i tak jest trochę lekceważona, a teraz tym bardziej wydaje im się, że można nią manipulować. Przestraszy się czy nie? Nie jest to może najlepsza rola aktorki, ale na pewno ciekawa. Choć jak dla mnie na większe brawa tym razem zasłużył Tom Hanks. Ewidentnie sprawiła mu frajdę podróż w czasie do epoki maszyn do pisania. W roli redaktora naczelnego Bena Bradlee błyszczy na ekranie jak już dawno mu się nie zdarzało. Charakter, upór, poczucie humoru, bezpośredniość jego bohatera przykuwają uwagę. A to wszystko w świetnie uchwyconym klimacie lat 70. Spielberg do takich rzeczy ma oko i dobrą rękę. To co trochę rozczarowuje to scenariusz, zbyt schematyczny i prosty. Na szczęście aktorzy nie zawiedli i przynajmniej dla nich na pewno warto poświęcić trochę czasu na "Czwartą władzę".



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz