Steven Soderbergh niby pożegnał się z kinem, ale nie znaczy to przecież, że nie będzie można oglądać jego filmów. Oto produkcja telewizyjna (dla HBO) nie tylko zdobywa nagrody, ale i spokojnie wchodzi na ekrany kin. Ciekawe czy to jakiś stały nowy trend się pojawia - po serialach telewizyjnych, przejście znanych reżyserów do kręcenia filmów pełnometrażowych bez nacisków wielkich stajni producenckich.
Wielki Liberace powoli już chyba nawet znika z naszych ekranów, a ja piszę o nim chyba dwa miesiące od pokazu. Cholera, chyba muszę popracować trochę nad kolejką notek, bo widzę, że robi się tak jak na stosach z książkami, czyli to co na wierzchu i świeże czasem przepcha się do przodu... No, ale kontynuuję serię troszkę bardziej kontrowersyjnych tematów.
Nasze pokolenie chyba mało kojarzy Władzia Liberace (tak, tak ma korzenie polskie ze strony matki, a karierę w Stanach pomagał mu robić sam Jan Paderewski), ale kiedyś to była postać podobnego formatu co dla nas Freddy Mercury. Jego show przyciągało tłumy, a facet potrafił wykorzystać swój wizerunek do maksimum (program telewizyjny, a nawet książka kucharska).
Ten obraz skupia się już na okresie gdy Liberace jest u szczytu sławy i praktycznie nie tyle na samej jego grze, na sławie, ale raczej na stylu życia. Na pierwszy plan wybijają się dwa aspekty: zamiłowanie do przepychu no i jego homoseksualizm. Ciekawe na ile jego preferencje seksualne były znane opinii publicznej - wszak w dużej mierze kasę czerpał z uwielbienia kobiet. W filmie ma się wrażenie, że specjalnie się ze swymi upodobaniami nie kryje, dopiero pod koniec filmu, gdy umiera na AIDS, za wszelką cenę jego prawnicy próbują ukryć ten fakt przed światem.
Film jest trochę nierówny, chwilami się dłuży, bo trudno tu mówić o jakichś zaskoczeniach, historia jest dość przewidywalna. Ale jednego nie można odmówić: dwóch cholernie dobrych (choć przerysowanych) kreacji aktorskich: w roli Liberace Michael Douglas (brawa!!!) i równie ciekawy w roli jego młodziutkiego kochanka Matt Damon. I choćby dla tych ról warto film zobaczyć.
Choć historia jest z gatunku bardziej dramatycznych, to nie ukrywam, że dla mnie ten obraz był dość zabawny. Wszystko chyba przez te przerysowania, podkreślanie zniewieściałości w otoczeniu złota, marmuru i szampana było po prostu trochę sztuczne. Nie twierdzę, że tak być nie mogło, lata 70-te miały specyficzny klimat, ale po prostu wydawało mi się to zabawne. Czego tu nie ma - biżuteria, operacje plastyczne, fantazyjne stroje, futra, show na scenie, drogie limuzyny, kosmetyki, obcisłe kostiumy, wszystko na pokaz, a po zmroku lepiej przygasić światła, by nie widać było jak wyglądamy naprawdę. Aby zagłuszyć samotność, jakieś nieprzyjemne uczucia i dać sobie jeszcze więcej energii do korzystania z życia, przecież zawsze są narkotyki. Zanurzyć się, zatracić się w życiu. Nic już nie jest ważne. Bliscy z którymi nie chcę utrzymywać kontaktów, przeszłość - liczy się tylko tu i teraz. I to jest właśnie historia 17 letniego Scotta, który zostaje przedstawiony Liberace i wpada mu w oko. Od fascynacji, uwiedzenia młodego chłopaka, przez jego przywiązanie (i do opiekuna i do jego pieniędzy), aż po znudzenie i odrzucenie. Po drodze seks, uzależnienie, zazdrość i wreszcie próba wydarcia jak największej sumy pieniędzy, by dalej żyć na poziomie. Gdy Scott po raz pierwszy wchodzi do willi ekstrawaganckiego pianisty już mu się marzy życie w takich luksusach, chce zająć miejsce obok starzejącego się Liberace. Zatrudniony na stanowisko asystenta dziwi się rozgoryczeniu zwalnianego młodego chłopaka, nie wie, że taki sam los czeka i jego. Miłość Lee (albo powiedzmy zainteresowanie) do chłopaka jest tak naprawdę podszyta egoizmem - staje się on nową zabawką, przyjemnością, że można mieć kogoś tak ślepo przywiązanego na własność. Wtedy jeszcze nie myślano o legalizacji małżeństw, ale i na to sobie bogaty sponsor znalazł sposób: "To można adoptować kogoś z kim się sypia? Cudowne prawo, cudowny kraj"...
Film bardzo barwny, ze świetnymi rolami i scenografią zapierającą dech z wrażenia. Może trochę przydługi, ale na pewno ciekawy. Jeżeli więc tylko nie macie oporów by zobaczyć starzejącego się króla kiczu w otoczeniu młodziutkich chłopców - Liberace wpiszcie na listę do obejrzenia.
Wielki Liberace powoli już chyba nawet znika z naszych ekranów, a ja piszę o nim chyba dwa miesiące od pokazu. Cholera, chyba muszę popracować trochę nad kolejką notek, bo widzę, że robi się tak jak na stosach z książkami, czyli to co na wierzchu i świeże czasem przepcha się do przodu... No, ale kontynuuję serię troszkę bardziej kontrowersyjnych tematów.
Nasze pokolenie chyba mało kojarzy Władzia Liberace (tak, tak ma korzenie polskie ze strony matki, a karierę w Stanach pomagał mu robić sam Jan Paderewski), ale kiedyś to była postać podobnego formatu co dla nas Freddy Mercury. Jego show przyciągało tłumy, a facet potrafił wykorzystać swój wizerunek do maksimum (program telewizyjny, a nawet książka kucharska).
Ten obraz skupia się już na okresie gdy Liberace jest u szczytu sławy i praktycznie nie tyle na samej jego grze, na sławie, ale raczej na stylu życia. Na pierwszy plan wybijają się dwa aspekty: zamiłowanie do przepychu no i jego homoseksualizm. Ciekawe na ile jego preferencje seksualne były znane opinii publicznej - wszak w dużej mierze kasę czerpał z uwielbienia kobiet. W filmie ma się wrażenie, że specjalnie się ze swymi upodobaniami nie kryje, dopiero pod koniec filmu, gdy umiera na AIDS, za wszelką cenę jego prawnicy próbują ukryć ten fakt przed światem.
Film jest trochę nierówny, chwilami się dłuży, bo trudno tu mówić o jakichś zaskoczeniach, historia jest dość przewidywalna. Ale jednego nie można odmówić: dwóch cholernie dobrych (choć przerysowanych) kreacji aktorskich: w roli Liberace Michael Douglas (brawa!!!) i równie ciekawy w roli jego młodziutkiego kochanka Matt Damon. I choćby dla tych ról warto film zobaczyć.
Choć historia jest z gatunku bardziej dramatycznych, to nie ukrywam, że dla mnie ten obraz był dość zabawny. Wszystko chyba przez te przerysowania, podkreślanie zniewieściałości w otoczeniu złota, marmuru i szampana było po prostu trochę sztuczne. Nie twierdzę, że tak być nie mogło, lata 70-te miały specyficzny klimat, ale po prostu wydawało mi się to zabawne. Czego tu nie ma - biżuteria, operacje plastyczne, fantazyjne stroje, futra, show na scenie, drogie limuzyny, kosmetyki, obcisłe kostiumy, wszystko na pokaz, a po zmroku lepiej przygasić światła, by nie widać było jak wyglądamy naprawdę. Aby zagłuszyć samotność, jakieś nieprzyjemne uczucia i dać sobie jeszcze więcej energii do korzystania z życia, przecież zawsze są narkotyki. Zanurzyć się, zatracić się w życiu. Nic już nie jest ważne. Bliscy z którymi nie chcę utrzymywać kontaktów, przeszłość - liczy się tylko tu i teraz. I to jest właśnie historia 17 letniego Scotta, który zostaje przedstawiony Liberace i wpada mu w oko. Od fascynacji, uwiedzenia młodego chłopaka, przez jego przywiązanie (i do opiekuna i do jego pieniędzy), aż po znudzenie i odrzucenie. Po drodze seks, uzależnienie, zazdrość i wreszcie próba wydarcia jak największej sumy pieniędzy, by dalej żyć na poziomie. Gdy Scott po raz pierwszy wchodzi do willi ekstrawaganckiego pianisty już mu się marzy życie w takich luksusach, chce zająć miejsce obok starzejącego się Liberace. Zatrudniony na stanowisko asystenta dziwi się rozgoryczeniu zwalnianego młodego chłopaka, nie wie, że taki sam los czeka i jego. Miłość Lee (albo powiedzmy zainteresowanie) do chłopaka jest tak naprawdę podszyta egoizmem - staje się on nową zabawką, przyjemnością, że można mieć kogoś tak ślepo przywiązanego na własność. Wtedy jeszcze nie myślano o legalizacji małżeństw, ale i na to sobie bogaty sponsor znalazł sposób: "To można adoptować kogoś z kim się sypia? Cudowne prawo, cudowny kraj"...
Film bardzo barwny, ze świetnymi rolami i scenografią zapierającą dech z wrażenia. Może trochę przydługi, ale na pewno ciekawy. Jeżeli więc tylko nie macie oporów by zobaczyć starzejącego się króla kiczu w otoczeniu młodziutkich chłopców - Liberace wpiszcie na listę do obejrzenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz