wtorek, 17 maja 2011

Ballada o żołnierzu, czyli troszkę sentymentalnie o miłości w czasach wojny

Nie ma to jak dobry dzień. Parę fajnych zakupów książkowych (Szczygieł, biografia Kapuścińskiego i Terzani), tak, że mimo iż książka skończona w połowie dnia, na podróż w drugą stronę już człowiek ma nastepną lekturę :) I jeszcze płytka Sade upolowana za jakieś grosze. Małe rzeczy a jak cieszą.
Ale, że wieczór późny, a myśli na temat zakończonej powieści sporo, aby je zebrać potrzebuję czasu. A dziś kilka słów o filmie, który upolowałem na kanale "Wojna i pokój" - sam nie wiem co mnie podkusiło aby nagrać rzecz z 1959 roku, ale bynajmniej nie żałuję. Nie jest to kino wojenne, bo choć dzieje się w trakcie wojny to nie ma tu walk, frontu, okopów itd. To historia jednego żołnierza, który dostał kilka dni urlopu aby odwiedzić matkę. Alosza został doceniony za swoja odwagę, (tu wszyscy dowódcy są wyrozumiali, kochający i poklepujący po ramieniu), ale nie chce odznaczeń, woli jechac naprawić dach w domu. Podróżując przez zniszczony wojną kraj, spotyka na swojej drodze różnych ludzi, którym stara się pomóc, którzy pomagają jemu. Przesiadki, rozmowy, spotkania i ciągła pogoń z czasem by zdążyć dojechać na czas (bo przepustka to tylko 4 dni). Ot i cała fabuła.
Mimo sentymentalizmu, pewnej bajkowości w pokazywaniu bohatera i wszystkich napotkanych ludzi (zero "czarnych charakterów"), elementów propagandy (jak to kraj sobie radzi i mobilizuje mimo przerażających okrucieństw wroga i jego siły) - to świetnie się ogląda. Pewnie gdybym jak za dawnych lat oglądał tylko takie rzeczy to by mi się przejadły, ale ponieważ raczej nie miałem ostatnio wielu okazji do sięgania po "stare kino" to docenia się budowanie takiej historii, aby wzruszała, aby budowała pamięć o bohaterach wojny - prostych ludziach takich jak my i odczuwających takie same uczucia. Miłość do matki, pierwsze rodzące się do napotkanej w drodze dziewczyny uczucie, szacunek i podziw, serdeczność dla żołnierzy walczących za kraj - to wszystko jest pokazane nie nachalnie, ale jakoś tak prosto, zwyczajnie, nawet momentami poetycko. Sporo chwytów znanych z kinematografii radzieckiej - muzyka, zbliżenia twarzy, te biegnące do siebie postacie... Niby widziało się to nieraz, ale nadal robi wrażenie - przecież o to chodzi w filmie aby poruszał nasze emocje. Ten film jest dużo mniej nagłośniony od np. słynnych Lecących żurawi, ale to dobra reżyserska i operatorska robota.
A sama historia? Nie szukajmy tu głębi psychologicznej, dylematów moralnych itd. Widać, że fabuła była podporządkowana pokazaniu tym razem nawet nie propagandzie ale przede wszystkim pokazaniu uczuć - matki do syna, syna do matki, do ukochanej, miłości, która w czasie wojny nie ma szans na to by się rozwinąć. Uczuć potężnych, ale przegrywających z wojenną rzeczywistością. To wspomnienie i hołd dla tych, którzy polegli i dla tych, którzy ich kochali (np. matek, które oddały swoich synów i wciąż oczekują ich powrotu).
Jeżeli tylko ktoś lubi takie "stare klimaty" i nie odrzuca go na hasło "kino radzieckie" - polecam.
film znalazłem też w kawałkach na youtubie

2 komentarze:

  1. Bardzo smutny film. Zerknij też na "tak tu cicho o zmierzchu" Rostockiego, "idź i patrz" Klimowa i "Wniebowstąpienie" Larisy Szepitko, wszystkie rewelacyjne.
    Peace, Mansur

    OdpowiedzUsuń
  2. o idź i patrz już kiedyś wspominałeś... Wniebowstąpienie chyba już widziałem. ale chętnie z czasem będę sobie takie rzeczy przypominał. dzięki

    OdpowiedzUsuń