sobota, 31 października 2015

Pieśń nad pieśniami, czyli o naszych problemach życiowych alegoryczna lekcja

Ostatnia notka październikowa. I trochę już w klimacie zadumy. Po wczorajszym spektaklu jeszcze nie zdążyłem spisać swoich wrażeń, a Włodek, który był ze mną, już mnie uprzedził. Niech więc ma pierwszeństwo, a ja się najwyżej dorzucę w ciągu najbliższego czasu z kilkoma słowami. Co do końcówki jego wpisu - wszystko się zgadza, a kilka dni kolejna premiera. Idziemy na "One same". Znowu mała scena Teatru Żydowskiego. Czy będzie równie dobrze jak na "Śmierci pięknych saren"?

Więcej o spektaklu, fotki, kupno biletów - wszystko znajdziecie tu.


 Tytułowa „Pieśń nas pieśniami” jest ciekawą propozycją Teatru Żydowskiego na zanurzenie się w falach kultury żydowskiej. Tekst jednego klasyków literatury jidysz, Szolema Alejchema samą Pieśń nad pieśniami, alegorycznie pojmowaną księgę dydaktyczną Starego Testamentu, traktuje jedynie jako punkt wyjścia do głębszych rozważań nad dramatycznym losem człowieka obciążonego swego rodzaju fatum
Sama Pieśń nad pieśniami jest księgą biblijną dość szczególną, bo przecież brakuje w niej zupełnie wzmianek o Bogu, narodzie wybranym czy nawet choćby religii. Opisana w niej historia miłosna obfituje w zwroty akcji, nawet dramatyczne (oblubienica wszak zostaje wzięta za prostytutkę i pobita przez straż). W spektaklu wyreżyserowanym przez Macieja Wojtyszkę następuje całkowite odwrócenie ról - dramat przeżywa dla odmiany nieszczęśliwie zakochany mężczyzna. Zabieg ten nadaje Pieśni nad pieśniami zupełnie inny wymiar lirycznego poematu.

Mało znane opowiadanie Szolema Alejchema przedstawia piękną, choć dramatyczną historię miłości mężczyzny do kobiety, której kochać mu nie wolno. Człowiek ten staje przed nami i w godzinnym przejmującym wywodzie stara się przekazać nam ogrom swojego cierpienia. Opowiada o wszystkim - rzeczach błahych i ważnych, bardzo intymnych i mniej indywidualnych, często jednak takich, które ranią - jego samego i nas - słuchaczy.
Odarty z wszelkich złudzeń co do szans miłosnego spełnienia, mężczyzna opowiada nam szczerze o swoim życiu, o bracie, o wyśnionej Buzi, o rodzicach, którzy nie pozwolili, by mógł być ze swą ukochaną - przyrodnią siostrą... Dowiadujemy się, jak bardzo życie przybiło go, jak musiał uciekać z miasta, by odzyskać spokój, który... wcale nie nadszedł, jak dalece zmieniły się jego kontakty rodzicami, odtąd chłodne, wręcz oziębłe, ograniczające się do przekazywania dziecku pieniędzy, które stają się w pewnym momencie jedyną nicią łączącą bohaterów życiowego dramatu. Wszystko to robi na widzach piorunujące wrażenie - głównie dlatego, że takie historie znamy dobrze, wielu z nas przeżywa je na co dzień...
Obrazy, jakie maluje przed nami bohater monodramu, mają bardzo różny koloryt. Bywają łagodne, wręcz sielankowe, by po chwili przeobrazić się w pozbawione magii czarne smugi rozedrganego nieszczęścia... Wspomnienia są niczym rany, rozdrapywane wciąż od nowa. Fatum nie pozwala na zaznanie szczęścia. Miłość pozostaje nieodwzajemniona, ba, nawet nieuświadomiona, ukojenia brak, pod głęboką warstwą słów znajduje się gorące serce, które mamy zauważyć. I widzimy, choć - momentami - zbyt dosłownie...
Grający w spektaklu Jerzy Walczak, wychowanek Studium Aktorskiego przy Teatrze Żydowskim, buduje swoją rolę opierając się na emocjach. To zaleta, choć w sytuacji, gdy trzeba przez dłuższy czas utrzymać zainteresowanie widza, może chwilami nużyć. Wielką osłodą w takich chwilach może stać się sącząca się co jakiś czas gdzieś z głębi sceny magiczna żydowska muzyka... Chce się jej słuchać jeszcze i jeszcze!
Smutno jest oglądać taki spektakl, w którym bohater jest złamany swoją samotnością, społecznym i rodzinnym odrzuceniem. Daje nam bolesną świadomość, że nie warto jest uciekać przed życiem i przed miłością.
Wymowa monodramu jest jednoznaczna, jednak jego odbiór nie jest tak jednostronnie możliwy do sprecyzowania. Jestem kimś, kto kulturę żydowską ceni i chłonie we wszelkich możliwych przejawach. Nie robię tego jednak bezrefleksyjnie, dlatego uczciwie powiem, że nieco irytujące było dla mnie momentami przesadne infantylizowanie postaci mężczyzny przez grającego go aktora.
Minimalistyczny monodram okazał się jednakże niewątpliwym sukcesem. Publiczność wczorajszego spektaklu nagrodziła aktora nie tylko gromkimi oklaskami, ale też na bieżąco w trakcie przedstawienia komentowała sztukę m.in. okrzykami wzburzenia lub przerażenia. Zatem – sukces. Ja jednak chcę więcej! I mam nadzieję, że dostanę, bo już za kilka dni - kolejna premiera Teatru Żydowskiego! Trzymam kciuki!
S

No i niewiele mogę dodać. Tekst Pieśni nad pieśniami przeplata się ze wspomnieniami, z westchnieniami, ale i słowami pełnymi goryczy. Bo to nie jest opowieść o miłości szczęśliwej, ale właśnie tej niespełnionej, wyidealizowanej, czystej, ale i nie do osiągnięcia. O tęsknocie za marzeniami, których nie udało się zrealizować. Najpierw rodzące się uczucie krępowane jest więzami rodzinnymi (ona była przygarnięta), potem też mężczyzna nie ma odwagi, by przełamać pewne tabu, presję rodziny i własną nieśmiałość. 
Zagrane zostało to w sposób dość minimalistyczny, surowy. Wzrusza, choć i irytuje momentami. Bo trudno przecież słuchać słów i miłości, jeżeli są podszyte smutkiem, żalem, goryczą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz