
Ostatnie dni to nadrabianie serialowych zaległości po dłuższej nieobecności w domu i przyznam, że już dawno nie miałem takiej frajdy jak przy końcu 4 sezonu Breaking Bad. Jeżeli taki zrobili finał, to nie wiem co może być w 5 sezonie, ciekawość zżera. Ale na dziś o innym filmie. I od razu muszę przyznać, że nie sprawił on tak wielkiej frajdy. Co prawda nie spodziewałem się fajerwerków, bo większość dobrych reżyserów, którzy tworzyli ciekawe filmy w zupełnie innej kulturze, po przeprowadzce do Hollywood nagle tracili skrzydła. I tak też myślałem będzie i z
Wong Kar Wai (pamiętacie jak byłem zachwycony niedawno jego
Spragnionymi miłości?). Niespodzianki więc nie było, ale jeszcze miałem cichą nadzieję. Niestety dostajemy film, który się dłuży, może i z ciekawym klimatem, ale ewidentnie nawet ta nostalgia, zagubienie bohaterów i ich historie, która może pociągać zostaje przesłodzona przez sztampowy happy end. Hollywood. No i niestety - na rzeczy skomplikowane i nie daj Boże, które źle się kończą mało kto chce wyłożyć kasę. Czy nie lepiej dla wszystkich widzów byłoby gdyby nie kuszono wszystkich wyjątkowo zdolnych reżyserów by tam ściągali i kręcili kolejne filmy? Tu ciekawostką, która może przyciągać wzrok (i słuch) jest obsadzenie w roli głównej
Norah Jones i zafundowanie nam jej ciepłej, delikatnej muzy, która ma uzupełniać obraz.