czwartek, 3 grudnia 2020

Ted Lasso, czyli czy liczy się coś poza zwycięstwem

Moje drugie wielkie odkrycie serialowe w tym roku. Po After Life oczywiście. Oczywiście było sporo rzeczy, które się podobały, ale jak masz duże oczekiwania to łatwo o zawód, a jak nie spodziewasz się niczego, a potem śmiejesz się i wzruszasz jak głupi, klikając kolejne odcinki jak nałogowiec, to wtedy jest najfajniej.
A tak właśnie mam z Tedem Lasso. I w sumie to zabawne, bo choć sport zwykle wypada nieźle na ekranie, ja nie czuję wielkich emocji lub szybko się one rozwiewają. A tu? Najchętniej dałbym kasę na jakąś zrzutkę, byle szybciej powstał ewentualny drugi sezon.
Pomysł może i niezbyt chwytliwy, groził głupawymi przerysowaniami, warto jednak dać mu szansę. To nie tylko zabawa z konfrontacji Amerykanin-Wyspiarze oraz zatrudnienia trenera futbolu amerykańskiego do drużyny piłki nożnej, ale przede wszystkim olbrzymia dawka pozytywnego szaleństwa. 


Ted Lasso nie jest bowiem idiotą, który nie zdaje sobie sprawy ze swoich ograniczeń, z tego że wszyscy się z niego nabijają i nikt w niego nie wierzy. On po prostu wierzy, że rolą dobrego trenera jest przede wszystkim zintegrować zespół, sprawić by czuli się razem dobrze i to będzie ich siła na przyszłość. A zwycięstwa? Jak są to cieszą, ale nie odgrywają tak wielkiego znaczenia. Z takim spojrzeniem na cele długofalowe, nic dziwnego, że nie miał zrozumienia od samego początku. Jednak krok po kroku, zarażał wszystkich swoim spojrzeniem na świat. Wyzywają go? To z nimi rozmawia. Opluwają? To się wytrze i będzie robił swoje.
Wyraziste postacie, krwiste dialogi zachwycają i nawet nie same gagi komediowe są siłą tego serialu, co jego klimat, ta przedziwna mieszanka uśmiechu i zadumy nad tym co ważne. Wiadomo, że jak drużyna to są konflikty, jakieś ambicje, czy pretensje, skrywane lub nie. Jest imprezowanie, jest przemoc, problemy, egoizm, udawanie, dawanie z siebie tyle żeby nikt się nie czepiał i ani grama więcej. Jak sprawić, by każdy chciał być najlepszą wersją siebie, na boisku i poza nim? Jak sprawić, by nie był cierpiętnikiem i czerpał radość z tego co robi? I to mimo tego, że życie wcale wiele powodów do radości nie dostarcza...

Streszczać nie mam zamiaru, opisywać poszczególnych postaci też nie. Głębi psychologicznej tu nie znajdziecie, ale naprawdę można pokochać ten scenariusz i jego realizację. Nie trzeba być fanem piłki nożnej, by czerpać frajdę z tej komedii i kibicować tej drużynie. Richmond w moim serduchu zagości chyba na długo! Choć chwilami jest głupawo to ta produkcje urzekła mnie tym że zaraża optymizmem, szczerością i nie obiecuje, że się dzięki temu wygra, ale będzie się po prostu szczęśliwszym. I można sprawić, by to samo poczuło całe otoczenie. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz