środa, 12 czerwca 2019

Rocketmen, czyli brokat, pióra i okulary

Po sukcesie ubiegłorocznego filmu "Bohemian Rhapsody" kolejna biografia ekscentrycznego muzyka natychmiast wymusza porównania. Tymczasem wcale niełatwo te filmy porównać, podobnie jak niełatwo jest porównać twórczość obu panów. Można oczywiście dostrzec pewne podobieństwa, które zostały uwypuklone w filmach (np. samotność, wykorzystywanie przez managerów), ale styl w jakim zostały zrobione jest jednak inny. Na próżno w Rocketmen szukać większych fragmentów koncertów, nagrywania kolejnych płyt, czy komponowania przebojów. Nawet chronologii w kolejności utworów nie ma żadnej. Mimo to ten film może się podobać.

Cała jego konwencja jest trochę kiczowata, przerysowana, chwilami nawet ocierająca się o nierealność. Czyż jednak osobowość Eltona Johna nie prowokuje takich pomysłów? Kolorowy ptak pokazuje nie tylko swój wizerunek sceniczny, ale i odsłania trochę życia prywatnego. Kluczem do tej historii jest początkowa scena przyjścia na terapię odwykową, to wtedy w bohaterze coś pęka, zaczyna się na grupie zwierzać (nam również), uświadamiać sobie źródła swoich różnych problemów i akceptować siebie takim jakim się jest. Samotność i konieczność ukrywania swojej orientacji (serio? chyba wtedy już nie było to konieczne), miały prowadzić muzyka do kolejnych etapów autodestrukcji. Mało szczęśliwe dzieciństwo, brak akceptacji ze strony ojca, czułości ze strony matki, nieśmiałość, a potem nagła sława, spowodować miały, że był tak bardzo zagubiony. Uśmiech na koncercie, do zdjęć, przepych i przebieranki, a w sercu wołanie o miłość.

Nie ukrywam, że muzycznie jakoś nigdy nie byłem fanem Eltona Johna, dla mnie nie było więc efektu wow, jak przy Bohemian Rapsody. Muszę jednak przyznać, że film Dextera Fletchera może się podobać. Przyjęta musicalowa konwencja, sprawia że od początku nie jesteśmy nastawieni na fabularną dokładność, nie ma co więc czepiać się różnych detali. Zarysowane są te sceny, które uznano za przełomowe, najciekawsze i na nich mamy się skupić. Dużo tu muzyki, choć najczęściej jednak bardziej jako warstwa towarzysząca obrazowi, a nie jego nieodłączna część. Taron Egerton zagrał dobrze, co ciekawe sam też zaśpiewał część kawałków. Zapowiedzi mówiły o nie wiadomo jakich kontrowersjach, ale to spokojnie możecie między bajki włożyć, bo chyba fakt, do którego zresztą muzyk się przyznawał, zażywania narkotyków, jakoś specjalnie nie dziwi. Gdzie tu odważna biografia? To raczej musical fantasy i laurka dla muzyka.
Dla mnie dużo ciekawsze byłoby zobaczyć fragmenty pokazujące jego trzeźwe życie, ale to pewnie producenci uznali za zbyt nudne do pokazania. To co mnie jedynie odrobinę szokowało (może lepiej: zdziwiło) to teksty - serio cenzura w radiach puszczała słowa o wąchaniu kleju i odlotach?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz