sobota, 13 października 2018

Dwoje na huśtawce, czyli dwoje samotnych w obcym mieście

Robert: "Dwoje na huśtawce" - klasyczny już melodramat Williama Gibsona, słodko-gorzka historia skomplikowanej relacji między dwojgiem trzydziestolatków, powraca w Teatrze IMKA w trochę innej odsłonie. Już nie USA, a Polska, a i bohaterowie jakby bardziej współcześni. Jak Ci się podobało?
MaGa: Przeniesienie historii do Polski – ciekawe, podobało mi się.To moje pierwsze spotkanie z Teatrem IMKA i mam mieszane uczucia. Sam spektakl to klasyczny samograj, mądry, ponadczasowy temat. Takie historie były, zdarzają się obecnie i zapewne w innych czasach i w innych miejscach będą się zdarzały. Dwoje samotnych osób w obcym mieście … On szuka zapomnienia po rozpadzie małżeństwa, ona wsparcia w dążeniu do marzeń…
Robert: W świecie gdy tak mocno mówi się o prawie do bycia singlem, o tym iż można być szczęśliwym bez związku, widać jednak nie każdy się odnajduje. Ta dwójka ewidentnie szuka sensu w życiu, swojego miejsca, ale do tego potrzebuje też kogoś przy swoim boku. Kogoś kto by się opiekował, wspierał, mobilizował albo też odwrotnie: kogoś kim można się zaopiekować, wspierać, mobilizować. Nie ma w tym nic złego, dopóki człowiek jest świadom swoich potrzeb, uczuć, potrafi je komunikować.



MaGa: Właśnie – jeśli jest świadom … A w tej historii bohaterowie się miotają, szukają, próbują. Ona delikatna, wpatrzona w Jerzego, jak w każdego poprzedniego partnera, on – zakompleksiony, próbujący nabrać szacunku do samego siebie …
Robert: Wiesz co, nie wiem czy zakompleksiony. Na pewno głęboko zraniony po rozstaniu z żoną, nie potrafi się po tym pozbierać, czuje się samotny i nieszczęśliwy. I pewnie właśnie z tego wypływa ten brak pewności siebie, to poczucie, że niewiele umiem, że nic nie ma sensu, bo nie ma dla kogo się starać. Ona przecież też nie realizuje swoich marzeń, nie tylko dlatego, że nie ma na to pieniędzy, ale i dlatego, że nie do końca wierzy w ich realizację.
MaGa: Mocny, stabilny mężczyzna miałby tę pewność siebie. A Jerzy miota się między jakąś dziwaczną wdzięcznością do byłej żony, że w ogóle zainteresowała się biednym studentem prawa, a jakąś potrzebą udowodnienia samemu sobie, że jest zdolny dać coś z siebie i zaopiekować się innym człowiekiem (np. Grażyną). Co do Grażyny – ona jest mocna. Tylko chora i bez pieniędzy. I poturbowana przez podobnych niemu facetów (bo mężczyznami ich nie nazwę).
Robert: Chyba dużo lepiej radzi sobie sama. Cierpi, zmaga się z własną słabością, ale rzeczywiście nie użala się nad sobą.
MaGa: Wiesz, ja już swoje lata mam. Wiem, że ciągnięcie wózka zwanego życiem w pojedynkę jest trudne. Ale możliwe. I ona Gizela/Grażyna jest na to gotowa. Przyjechała do wielkiego miasta i mozolnie szuka w nim miejsca dla siebie. Przypłaca to chorobą wrzodową, ale nie jęczy. Natomiast Jurzy sprawia na mnie wrażenie panienki z piosenki: „chciałabym a boję się …”
Robert: Zabawne są te jego podchody: dzwonię w sprawie lodówki... A potem jeszcze wycofywanie się przy jakiejkolwiek wątpliwości. Ideał sobie chciał jakiś znaleźć pod linijkę czy co? Ona przecież bierze go ze wszystkimi wadami, których przecież jest świadoma. Śmieje się, dziwi, ale to wszystko akceptuje. Najpierw na próbę, może dla zabawy, bo co jej szkodzi, a potem coraz bardziej traktując ten związek jako coś poważniejszego.
MaGa: Lubię sztuki, gdzie ludzie mierzą się sami ze sobą, kiedy doświadczają wewnętrznej mocy, którą noszą w sobie a nie są jej świadomi. I taka jest Gizela … ta drobna, chora dziewczyna w ogólnym rozrachunku bierze na siebie skutki oszustwa Jerzego, swojego rozczarowania i świadomości, że jej miłość była jedynie dowodem dla Teresy, że jej mąż potrafi zrobić coś sam, bez pomocy żony i teścia.
Robert: To ciekawe, że choć cały czas to on deklarował chęć opiekowania się nią, dawania, tak naprawdę więcej chyba dostawał w tym związku, wyszedł z niego silniejszy, może bardziej świadomy siebie. A może to tylko odczucie. To nadal jest duży chłopiec, który myśli głównie o sobie. Ona, choć tak dużo znaczył dla niej ten związek, potrafiła go wypuścić, mimo swoich uczuć. Wolała cierpieć niż zmuszać go do jakichś rozterek. Za niego dokonuje tego wyboru, popycha go, czując, że nigdy tak naprawdę nie przestał myśleć o byłej żonie. Paradoksalnie wydaje mi się, że odchodząc, teraz znowu skazany jest na myślenie o niej... Ona na pewno będzie tę relację wspominać.
MaGa: Zapewne. Tylko jakie to będą wspomnienia? Złe? „Znów trafiłam na nieodpowiedniego faceta” czy dobre? „Ja mała, drobna kobieta wypuściłam w świat już nie Piotrusia Pana a zalążek prawdziwego mężczyzny” … Żeby to zabrzmiało potrzeba było pary na scenie. Jak Ci się podobała obsada? Dla mnie udana. Anna Dereszowska i Mikołaj Roznerski. Według mnie, ten duet sprawdził się na scenie.
Robert: Chwilami jakby się miotali po tej scenie, nie wiedząc za bardzo czy lepiej być bliżej siebie, czy w oddaleniu, ale weszli w te role, wkładając w nie sporo emocji.
MaGa: Jestem trochę zła na Imkę, bo mam wrażenie, że gdyby nie mikroporty (tak to się nazywa?) – spektakl byłby dużo lepszy. Te urządzenia zachowują się nieobliczalnie, raz nic nie słychać, a raz szept przewierca mózg. Wydaje mi się, że bez nich dwójka bohaterów dałaby sobie świetnie radę. A spektakl zyskałby na tym. To pierwsza rzecz, która zepsuła mi odbiór sztuki. I siedzące obok mnie osoby miały ten sam problem – te urządzenia tak zniekształcały słowa, że trzeba się było domyślać co mówią aktorzy.
Robert: tu się zgadzam: spory kłopot z tym rozwiązaniem nagłośnienia, zwłaszcza, że przecież są sztuki gdzie nawet szept zabrzmi wyraźnie bez mikroportu. Z ich dwojga chyba bardziej podobała mi się Dereszowska, niby prosta dziewczyna, ale mimo wszystko świadoma siebie, swoich pragnień, nie pozwalająca sobą manipulować. Była w niej jakaś lekkość, swoboda. W odróżnieniu od jego sztywności, która pękała głównie w momentach gdy stawał się agresywny. Może taki był pomysł na tę postać, ale Roznerskiemu moim zdaniem brakowało trochę luzu, był spięty.

MaGa: A mnie on się podobał – taki rozedrgany wewnętrznie. Mnie znów się nie podobało to chrumkanie w śmiechu Gizeli. No nie wiem czemu to miało służyć, że niby taka naturalna? Za to kostiumy podobały mi się bardzo. On – prezentujący palestrę i nudny acz bogaty świat prawniczy – szary. Ona – barwny ptak, dusza artystyczna – jaskrawa, wesoła, mimo że po przejściach.
Robert: Ten podział był nie tylko w kostiumach...
MaGa: No właśnie, kolejna rzecz, z którą mam problem – scenografia. Rozumiem podział na strefę szarą i barwną, nudną i artystyczną, ale … przesyt jest złą rzeczą na scenie, za dużo tam wszystkiego: widocznych stelaży, przepierzeń, pudeł, za pstrokate to i przeładowane … To powoduje, że siedząc na widowni szuka się aktorów w tym nadmiarza wszystkiego. To rozprasza i niczemu nie służy. Sądzę, że mniej na scenie wpłynęłoby korzystnie na cały spektakl.
Robert: Dwa mieszkania, dwoje drzwi, dwa łóżka, dwa krzesła i jeden stół - może rzeczywiście można było rozwiązać to trochę inaczej, bez tych wszystkich rekwizytów, ale mnie nawet bawiły np. wędrujące krawaty. Szkoda tylko, że wprowadzane delikatne zmiany w tej przestrzeni, czy też przebieranie się aktorów, wymuszały bardzo długie przerwy, które zostały słabo przemyślane. To była rzecz, które irytowała i nawet muzyka (chwilami zbyt głośna) tego nie ratowała. Natomiast duże brawa za specjalnie skomponowaną piosenkę finałową.
MaGa: Motyw podziału sceny podobny jak w sztuce „Berek, czyli upiór w moherze” Teatru Kwadrat - to mnie nie zaskoczyło, długie przerwy - mam podobne zdanie, natomiast piosenka finałowa też mi się podobała. Mądry tekst, ładna muzyka i wykonanie.
W sumie, przy małych poprawkach można z tego spektaklu zrobić perełkę …

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz