sobota, 10 lutego 2018

Dasz sobie radę, czyli Szepty stepowe i Słońce umiera i tańczy Ewy Cielesz.

W ciągu kilku godzin "wciągnąłem" od wczoraj "Szepty stepowe", czyli drugi tom nowego cyklu Ewy Cielesz i ze zdumieniem odkryłem, że nie napisałem nic o pierwszym. Ale może to dobrze? W sumie mam wrażenie, że jej powieści najlepiej czytać w całości, bo przy dłuższej przerwie między tomami, emocje gdzieś ulatują i potem trzeba chwili, żeby powrócić do jej bohaterów. Teraz poszło w miarę szybko, przypominałem sobie niektóre sceny z tomu pierwszego, czyli "Słońce umiera i tańczy" i powiem Wam, że nawet oceniam całość wyżej niż po przeczytaniu pierwszego tomu. Może dlatego, że wtedy porównywałem to ze świetną trylogią "Córka cieni", a tu historia osadzona była w całości współcześnie i jakoś za bardzo nie porywała. A teraz zaczynam patrzeć na nią trochę inaczej.

Wszystkie zmagania Jagody z tomu pierwszego, są bowiem niczym wobec tego co spotkało ją teraz. Widzimy bardziej jej siłę, ale i jej samotność. W Krakowie, gdy głównymi zmartwieniami było poszukiwanie kolejnych zleceń malarskich, choroba przyjaciółki, czy dylematy związane z ukochanym, który wciąż ją zawodził, wszystko było dość zwyczajne. A gdy w tomie drugim, postanowiła wyjechać na parę miesięcy z Dmitrijem (a raczej Ochirem, bo tak brzmi jego mongolskie imię), gdy bez znajomości języka, kultury, zaskoczona tym co ją tam czeka, musi zawalczyć o swój własny los, robi się naprawdę ciekawie. Powiedziałbym nawet że groźnie. Wszyscy ci, którzy czuli przez skórę, że z tym facetem będą kłopoty, teraz będą mogli zakrzyknąć: a nie mówiłam/em?
Ale tak przecież bywa, prawda? Łatwo nam oceniać błędy innych, zaślepienie, ale gdy nas samych dopadnie uczucie, potrafimy być głusi na wszelkie rady i czepiamy się każdej iskry nadziei, że może jednak będzie dobrze. Oszukiwał? Ale przeprosił. Uderzył? Ale potem przytulił. Odszedł i podobno jest z inną? Ale wrócił. I tak można by ciągnąć w kółko.

Córka cieni była cudowną historią o miłości w niełatwych czasach, o sile do walki z losem. Ta trylogia jest raczej o tym jak można na własnych uczuciach się zawieść. O tym jak to boli i jak trudno potem komukolwiek znowu zaufać. Co prawda zakończenie sugeruje, że w tomie trzecim wreszcie bohaterka znajdzie szczęście, ale o tym cicho sza, bo musimy poczekać kilka miesięcy przynajmniej na ciąg dalszy.
Z Jagodą mam trochę problem, bo z jednej strony ma cudowne odruchy serdeczności wobec innych, nawet obcych ludzi, piękne są te wątki poboczne np. z dziadkiem, którym się zaopiekowała, ale też nieraz wkurza przez to jak mimo swojej siły, tkwi w pułapce bez zmiany, wciąż się zastanawia, nie potrafi podjąć decyzji. A potem gdy już je podejmie, cierpi z powodu ich konsekwencji. Kibicujemy jej jednak w tym, żeby wreszcie wyszła na prostą, by poukładała swoje sprawy i odzyskała nadzieję. Teraz żyje trochę w cieniu lęków, demonów, obawiając się, żeby przeszłość jej nie dogoniła. Co czeka nas dalej?

W tomie drugim mamy nie tylko Kraków, ale barwnie i żywo odmalowane życie rodziny w Mongolii, dzikich stepów, prostego rytmu egzystowania blisko natury. Mniej jest o malowaniu, czy sztuce, bo na to Jagoda ma mniej czasu, a i Dmitrij nie komponuje, okazał się zupełnie innym człowiekiem niż sobie to ona wyobrażała. Niektóre wątki aż by się chciało poznać ciut bardziej pogłębione, to wszystko aż za szybko się kończy, mimo niedosytu jednak mam też dużą przyjemność po tej lekturze. Po raz kolejny otrzymałem od Ewy Cielesz powieść pełną emocji, ciekawych postaci i ich życiowych historii. Taką której nie chce się odkładać, bo chce się poznać ciąg dalszy. Podobne uczucia fundował mi zawsze Jan Grzegorczyk, ale od dłuższego czasu nic na horyzoncie od niego nie ma.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz