niedziela, 27 listopada 2016

Sully, czyli cud na rzece Hudson

Premiera dopiero za tydzień, ale dzięki kinu Atlantic znowu udało się załapać na pokaz przedpremierowy. I warto było. Nawet nie dlatego, że to jakiś wielki film, ale po raz kolejny Eastwood udowadnia, iż potrafi opowiadać historie - bez fajerwerków, ale za to z bardzo dużą dawką emocji. Po prostu takie ludzkie, poruszające kino. Ono nie ma za zadanie straszyć, trzymać w napięciu, więc nie trzeba żadnych sztuczek, ale raczej wzruszyć, skłonić do myślenia o tym, iż warto robić coś dobrego, nawet jeżeli nikt cię za to nie chwali.
I taki trochę jest ten film. Dość prosty, bez zaskoczeń, ale ogląda się go z dużą przyjemnością.


O cudzie na rzece Hudson jak prasa okrzyknęła awaryjne lądowanie na wodzie samolotu pasażerskiego w NY pewnie wszyscy słyszeli, ale mało kto kojarzy nazwisko i postać pilota. Teraz zapamiętamy. Kapitanem tego samolotu i "cudotwórcą" był Chesley "Sully" Sullenberger. Ten film to hołd dla takich jak on: ludzi skromnych, którzy uważają, że nie dokonali czegoś niezwykłego, że to po prostu odruch, że tak było trzeba. Uratować ponad 150 osób. Jak to brzmi.
Gdy z powodu zderzenia z ptakami wysiadły im dwa silniki, nie odlecieli wcale daleko od lotniska, ale byli nisko, mieli spadającą prędkość, dla pilotów więc sytuacja cholernie trudna. Trochę intuicyjnie kapitan podjął decyzję, że nie leci z powrotem na lotnisko, by awaryjnie próbować lądowania, ale siada na wodzie. Ryzykownie nie tylko ze względu na to, że nikomu wcześniej podobno nie udało się wodowanie bez ofiar, ale i dlatego, że wszyscy muszą wejść do wody w styczniu, gdy temperatura jest minusowa.
Film nie jest jednak jedynie odtworzeniem tych kilku minut, nawet obudowanych wcześniejszym poznawaniem jakichś postaci, czy relacją z procesu ratowniczego. Gdy rozpoczyna się seans, wiemy już jak się wszystko skończyło. Eastwood buduje bowiem swoją opowieść na tym, iż facet okrzyczany natychmiast bohaterem, musiał przez długie dni i tygodnie tłumaczyć się ze swojej decyzji, bowiem zdaniem linii lotniczych i ubezpieczycieli popełnił błąd. Jakie to nerwy, gdy słyszysz, że sytuacja pozwalała na lądowanie, gdy polegałeś jedynie na swej intuicji. Gdy nie możesz nawet zobaczyć się z bliskimi, dopóki postępowanie nie zostanie ukończone. Ile razy będziesz wracał do tych chwil i zadawał sobie samemu pytanie: czy można było inaczej?
Tom Hanks prawie nie przypomina siebie i na szczęście nie gra żadnego superbohatera. Dobra rola, ale to co tak naprawdę robi wrażenie to sama historia i jej autentyczny bohater (zobaczycie go na koniec!).
Wszyscy potrzebujemy bohaterów i aż żal, że u nas nie powstaje więcej podobnych obrazów. Może z większym optymizmem i życzliwością patrzylibyśmy na drugiego człowieka, gdy media nie bombardowałyby nas tylko złymi wiadomościami, tragediami, sensacjami i brudami? 


1 komentarz: