poniedziałek, 4 marca 2019

Halo Szpicbródka, czyli musical jak się patrzy

Dziś recenzja podwójna, bo choć zwykle z M. piszemy dialogi, tym razem stwierdziliśmy, że damy dwa głosy - różne pokolenia, pamiętające m.in. film, mogą na ten spektakl patrzeć pewnie inaczej. Wyszliśmy z teatru przede wszystkim rozmawiając o muzyce, piosenkach, a jak zatem oceniamy całość?

Na pewno nie jest to odtworzenie tego co pamiętamy z ekranu - scena Teatru Syrena nie daje możliwości takiego rozmachu, ale reżyser Wojciech Kościelniak to co mogłoby postrzegane być jako słabość przekuwa na atut. Wykorzystanie projekcji, ciekawych pomysłów na odgrywanie pewnych scen (np. bójek) w spowolnieniu, dodanie akcentów i postaci komediowych, dobrze wplecione w akcję piosenki - to wszystko sprawia, że jakoś nie przejmujemy się brakiem pompy i rewii jaką pamiętamy z kina. Zresztą co ciekawe nawiązań filmowych jest tu cała masa, ale nie tyle do oryginału z lat 70, ale do kina jakie można było oglądać w przedwojennej Warszawie. W ten sposób "Halo Szpicbródka" nabiera fajnego klimatu, czegoś w dawnym stylu, pewnej elegancji. Jakże niewiele dziś jest takich spektakli, bo przecież zwykle stawia się na elementy współczesne, bardziej dosadny humor... Tymczasem tak niewiele trzeba, aby się dobrze bawić, doceniając właśnie to odmienne podejście.


Czy trzeba przypominać fabułę? Może dla młodszych przypomnijmy: Teatrzyk rewiowy „Czerwony Młyn” przeżywa finansowy i artystyczny kryzys. Na widowni pustki, a właściciel nie ma już pieniędzy na pensje dla pracowników. Kiedy komornik wręcza dyrektorowi nakaz zajęcia teatru, niespodziewanie pojawia się elegancki dżentelmen, inżynier Fred Kampinos i proponuje swoją pomoc. Niby nie chce się potem wtrącać w sprawy artystyczne, ale jednak ma pewne plany względem przebudowy teatru i pojawia się w nim dość regularnie. 
Od początku domyślamy się, że jego tożsamość to jedynie maska dla znanego kasiarza, który chce poprzez podkop dostać się do banku w sąsiednim budynku. Ale przecież nikt inny tego nie wie, mogą jedynie dziwić się jego naiwności, że inwestuje w tak kiepski interes, bo na tej scenie już od dawna nie wystawiano nic dobrego. Jakim zaskoczeniem dla niego będzie pomysł na jaki wpada dyrektor teatru, by ściągnąć ludzi na widownię - nową premierą przygotowaną za pieniądze ich dobrodzieja, będzie spektakl o... kasiarzu Szpicbródce, o którym plotkuje się w całym mieście...

Mamy więc trochę intrygi kryminalnej, romans (już w trakcie zapoznania się z zespołem nowemu szefowi wpada w oko jedna z tancerek i zależy mu na tym, by to ona została nową gwiazdą teatru), pomyłki, intrygi i zaskakujący finał. A to wszystko opowiedziane w niezłym tempie, może i dość kameralnie, ale za to z pomysłem.
Nie brakuje ruchu, śpiewu, jest więc wszystko czego potrzebuje dobry musical. Wykonanie - bez zarzutów, Piotr Polk (Szpicbródka),
Anna Terpiłowska (Anita) Marta Walesiak (wyzywająca Vera Patroni), są świetni, a i na drugim planie jest ciekawie. Może niektóre postacie są zbyt przerysowane, ale dzięki temu mamy sporą dawkę humoru. No i muzyka! Dużo muzyki! Choć chyba wolałem oryginalne aranżacje, w tych przeszkadza mi trochę zbyt wybijająca się linia basu i perkusji, to jednak jest w nich nadal wiele uroku.
Wypad na "Halo Szpicbródka" to gwarancja miłego wieczoru.
Więcej o spektaklu i terminy tu:
https://www.teatrsyrena.pl/spektakle/2/hallo-szpicbrodka-br
R




Kiedy w paskudne poniedziałkowe popołudnie jechałam przez burą, ciemną Warszawę do SYRENY nie miałam pojęcia, że kilka godzin później wyjdę z tego Teatru wyluzowana i uśmiechnięta. A tak się stało dzięki spektaklowi „Hallo Szpicbródka”.
Większość z nas ma w pamięci film z 1978r. o tym samym tytule, opowieść o kasiarzu, o miłości, o teatrzyku rewiowym, o porachunkach gangsterskich… jednak teatr to inna forma sztuki i rządzi się trochę innymi możliwościami. W Teatrze Syrena film „Hallo Szpicbródka” potraktowany został jako punkt odniesienia - jednak forma opowieści jest nieco inna. Reżyser Wojciech Kościelniak poszedł tu bardziej w stronę kabaretu lub miejsc z opowieści Brechta. Nie każdemu będzie się to podobać, otworzył bowiem furtkę do zabawy formą, ale mnie ona przypadła do gustu. Dalej treścią jest opowieść gangstersko-miłosna ciekawie opowiedziana, ale osoby z nostalgią wspominające Gabrielę Kownacką i Piotra Fronczewskiego (Anitę i Freda z filmu) mogą czuć się nieco zawiedzione. Czasy obecne charakteryzują się szybkością, brakiem uważności. Gdyby zrobiono na scenie kopię filmu – trąciłaby ona swoistą ramotą. Obecnie nie wzdycha się do ukochanych, nie patrzy się długo w oczy, choć w spektaklu takie sceny są, bo czy to stary czy młody – to jednak tęskni do chwil romantycznych. I ta opowieść w nowej odsłonie nabiera nowego życia (widziałam jak żywiołowo reagowała młodzież).
Podobała mi się w tym spektaklu również zmiana koncepcji muzycznej, bardziej dynamiczna, akcentująca mocno to co działo się na scenie. Podobały mi się układy choreograficzne (nawet te na rurze, choć przywodziły na myśl raczej kabarety niemieckie z lat 20-30 XIX w. z ich wyuzdaniem, niż rodzime teatrzyki rewiowe) i wszelkie inne rozwiązania sceniczne (filiżanki, telefony) – było to zabawne, pełne wdzięku… Nawiązanie do niemego kina, plansze z napisami jak to drzewiej w Starym Kinie bywało, zwolnienie akcji bójek uważam za przednie rozwiązanie, a przechodzenie z jednego rytmu w inny było zaskakujące i miało niebywały wdzięk. Wszyscy, którzy dołożyli się do tego efektu niech przyjmą ode mnie podziękowania.
Podczas odgrywania swoich ról aktorzy robią to z takim wdziękiem i lekkością jakby to była zabawa, ale wiemy, że za takim efektem stoją godziny wytężonej, żmudnej pracy i za to należy się im wielki szacunek. A zarówno tancerki jak i aktorzy wykazali się niezłymi talentami. Max, Borys i Szczena w scenach z nożami, tańczący Max (niemal dance), dziewczyny na rurach…
Dla mnie osobny temat to Piotr Polk. Szpakowaty Fred Kampinos vel Szpicbródka, pięknie grający wstawkę na fortepianie i śpiewający, cudnie markujący w zwolnionym tempie walki z bandytami, rozbawia do łez naśladując dyrektora teatru i zniewala damską część widowni tym swoim aksamitnym głosem. Jest wręcz uroczy i jest się mu w stanie wybaczyć wszystko: i jako złodziejowi i jako mężczyźnie. Jego sceniczna ukochana Anita – Anna Terpiłowska miała przez to trudne zadanie – ma mocny głos, ale jego tembr chyba nie do końca pasuje do jej postaci; za to ładnie gra młodą tancereczkę, źdźbło impertynencką, ale szczerą i zakochaną. Za to Vera – Marta Walasiak to dopiero kobieta! Demoniczna, pewna swego, bierze co chce i idzie do celu powalając przeszkody. Rewelacyjna.
Jednym słowem – musical jak się patrzy. Wyszłam uśmiechnięta, wyluzowana, rozbawiona dialogami, nucąc pod nosem:
 On tak ładnie kradnie co się da. Te brylanty, fanty, futra lwa. Gdy ktoś coś przeciwko niemu ma. To nie ja, to nie ja.
Polecam na chandrę 😊
MaGa

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz