wtorek, 23 stycznia 2018

Trzy billboardy za Ebbing, Missouri, czyli Oscary murowane!


Za kilka dni wyprawa do Łodzi, która odkąd pamiętam jakoś kojarzy mi się filmowo, kto wie może powstanie specjalna notka z relacją z wypadu?
Ponieważ z czasem na pisanie może być krucho, próbuję póki jeszcze mogę coś napisać. A jest o czym, bo wśród nowości, które lada chwila trafią na nasze ekrany kinowe jest film absolutnie świetny.
Jeżeli pamiętacie moje zachwyty nad serialem Olive Kitteridge i rolą Frances McDormand, to teraz będziecie mieli kontynuację peanów. Trochę podobne charaktery bohaterek - to postacie zgorzkniałe, przepełnione wściekłością wobec innych, zgryźliwe, trochę szorstkie i bardzo bezpośrednie w relacjach z innymi. Ale daj Boże innym aktorkom takie role, w których mogą tak błysnąć, nawet jeżeli trochę są do siebie podobne.
W "Trzy billboardy za Ebbing, Missouri" Frances McDormand niezaprzeczalnie gra pierwsze skrzypce, trzeba jednak przyznać, że więcej tu jest dobrze skonstruowanych i zagranych postaci. Zachwyca scenariusz, dialogi, ale przede wszystkim klimat tego filmu, niespieszny, wciągający nas w dramatyczną historię, jednocześnie jednak wcale nie dołując.


W tajemniczych okolicznościach Mildred Hayes straciła córkę - wracała do domu, została napadnięta, zgwałcona, a jej ciało spalono.To ogromny wstrząs dla całej niewielkiej społeczności, ale dla matki szczególny - wciąż wyrzucając sobie niezbyt dobre relacje z dzieckiem, postawiła sobie za cel życia rozwiązanie sprawy i złapanie sprawcy. Jeżeli ma się zadłużyć - proszę bardzo. Ma dość pustych słów, pocieszeń i obietnic. Poruszy niebo i ziemię, byle nie zapomniano o całej sprawie, byle nie odłożono jej do akt. Dlatego właśnie Mildred wynajmuje stojące przy lokalnej drodze trzy wielkie billboardy reklamowe, by zamieścić w nich apel do szefa lokalnej policji: „Zgwałcona na łożu śmierci. Wciąż brak aresztowanych. Jak do tego doszło szeryfie Willboughby?”. W tak niewielkim miasteczku to jak podłożenie bomby.
Natychmiast rozpoczynają się podchody, bo długo nie trwa ustalenie tego kto dał takie zlecenie - jak przekonać ją, żeby przestała oskarżać policję o bezczynność. Chyba nikt nie przewidywał tego jakie będą konsekwencje wystawienia billboardów, tego jak bardzo zmienią one relacje między ludźmi. Z bezradności może zrodzić się gniew, a ten nie prowadzi do niczego dobrego. 
 O poprzednich filmach Martina McDonagha już na blogu pisałem nie ukrywając swojej ogromnej sympatii do jego czarnego humoru. Tym razem funduje nam film, w którym nie ma przemocy, tanich chwytów, krwi i pościgów, jednak robi dramat w bardzo swoim stylu, mieszając trochę w tym kociołku, doprawiając go sporą dawką humoru. Trudno bowiem się nie uśmiechnąć przy niektórych scenkach z udziałem policjantów, czy przy ostrym języku Mildred. Ten kontrast o dziwo wcale nam nie przeszkadza, nie psuje całej opowieści. 
Nakreślone przez McDonagha postacie nie są szablonowe, jednowymiarowe - przecież to nie tylko miłość matki, ale i poczucie winy pcha kobietę do tej walki, a szeryf (Woody Harrelson) przecież wcale nie robi nic przeciwko niej, nic nie ukrywa, na miarę swoich możliwości działa, by sprawę rozwiązać. Każdy tu popełnia błędy, nie jest doskonały, a mimo wszystko obdarzamy ich ogromną dozą sympatii.
Najbardziej jednak ciekawe jest to, że ten film, choć opowiada o trudnych sprawach, niełatwych emocjach, wcale nas nie dołuje. To obraz gorzki, ale dający mimo wszystko jakąś nadzieję. Amerykańskie południe jawi nam się trochę w karykaturalnym świetle (m.in. świetny Sam Rockwell w roli półgłówka, gliniarza rasisty), mimo wszystko wypełniają je ludzie, którzy nie mają w swoim sercu pragnienia czynienia zła. Jest w tym filmie taka dawka empatii, że widz po prostu się nią zaraża.
Rzadko kiedy przy oglądaniu filmu towarzyszą mi tak duże i tak różnorodne emocje - porównałbym to do lektury bardzo dobrej powieści, którą potem ma się ochotę jeszcze długo nosić w głowie. Doskonały film i już trzymam kciuki za Oscary, bo zasługuje na bank. Idźcie koniecznie!




1 komentarz: