środa, 29 września 2021

Na faktach, czyli Projekt Larson, Pojedynek na głosy, Billie Holiday

Trzy filmy, żaden specjalnie nie rzucił na kolana, więc łączę je w pakiet - wszystkie opowiadają o prawdziwych postaciach, choć każdy jest trochę inny.

Morris "Moe" Berg to prawnik, wybitny bejsbolista, który na początku II wojny światowej zgłosił się do wywiadu, pragnąć pomagać swojemu krajowi - nieźle znał języki (w tym japoński), więc był całkiem niezłym nabytkiem. Tyle że on nie chciał być analitykiem, nie chciał siedzieć za biurkiem - ona chciał zrobić coś konkretnego, chciał działać. W końcu więc doczekał się wysłania na misję, choć chyba nie do końca zdawał sobie sprawę z tego co go czeka.


Mężczyzna ma bowiem wybitne zdolności intelektualne, na pewno jednak nie ma skłonności do przemocy, gdy więc dostaje rozkaz by zabić, nie będzie bezmyślną marionetką, która go wykona.
Gra idzie o wielką stawkę, bo idzie o przyblokowanie prac związanych z bronią atomową przez nazistowskie Niemcy, aby to Amerykanie mogli wygrać ten wyścig, a tym samym również wojnę.
Niby temat, który może jakoś trzymać w napięciu, ale to wszystko jest opowiedziane trochę w rozlazły sposób, wciąga w niewielkim stopniu. A wątek homoseksualizmy głównego bohatera, choć wyraźnie zarysowane, tak naprawdę nie wiadomo do końca w jakim celu, bo nie odgrywa tu większego znaczenia. 



Kolejna produkcja to typowy feel good moovie, choć "Pojedynek na głosy" ma w sobie również niewesołą nutę. Niby bowiem jest to opowieść o drodze do sukcesu, pełna dobrej energii, nie unika też trudniejszych tematów. Bohaterkami filmu są bowiem żony wojskowych, którzy wyjeżdżają na misję. Najpierw towarzyszą im w bazie podczas przygotowań, a potem zostają tu i czekają... I myślą. Armia, by dać im jakieś zajęcie, by wciąż były dobrym wsparciem dla mężów, wymyśla kolejne zajęcia, ale przecież to one same muszą odnaleźć sobie to coś, czym będą się chciały zajmować. Dotąd ulubionym zajęciem było plotkowanie, picie herbaty albo i czegoś mocniejszego.
A potem pojawia się trochę zwariowany pomysł: zróbmy chór. Choć prowadzące tą inicjatywę różnią się charakterem i nawet podejściem do repertuaru, muszą nauczyć się współpracować. Z czegoś co miało być zabawą, zaczyna rodzić się coś poważniejszego. Żony wojskowych poczuły, że to jest coś, co daje im nie tylko zabicie czasu. Dość powiedzieć, że ta historia opowiada o pierwszym chórze powstałym w bazie wojskowej, ale przez kolejne lata powstały dziesiątki kolejnych.
Trochę humoru, trochę łez, kilka fajnych pomysłów na muzyczne opracowania znanych kawałków. Nie jest to jednak coś, co by się zapamiętało na dłużej. 


I wreszcie biografia Billie Holiday.
Świetna rola Andry Day, ale niestety dość rozlazły scenariusz. Twórcy mocno skupiają się nie tylko na problemach piosenkarki z uzależnieniem, ale przede wszystkim na tym, jak władze chciały to wykorzystać przeciwko niej, by uciszyć ją lub skłonić do posłuszeństwa. Niewygodne przecież dla nich było głośne mówienie i śpiewanie o linczach i o tym jak źle czarnoskórzy są traktowani. Woleliby ją widzieć śpiewającą słodkie i naiwne teksty o niczym.
Sporo muzyki, choć i tak chyba mniej niż się spodziewałem. Kilka scen świetnych, generalnie jednak poczucie, że to wszystko jest rozciągnięte na maksa, że zbyt wybiórcze, a portrety postaci innych niż sama Billie mało pogłębione. Nawet postać kochanka, który był nią zafascynowany, czarnoskórego agenta FBI, który najpierw doprowadził do jej uwięzienia, a potem starał się odkupić swoje winy kompletnie nie przekonuje... Ciekawszy od użerania się z agentami byłby dla mnie wątek ładowania się w toksyczne związki, uzależnienia, może pogłębienia tej odwagi mówienia o rasizmie (to przecież nie jeden utwór). Szkoda. Poza fragmentami muzycznymi często wieje nudą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz