wtorek, 21 stycznia 2020

Animowane i nie dla dzieci cz. 2, czyli Zgubiłam swoje ciało i Czerwony żółw

Nie ma to jak stracić swój tekst, który pisało się ponad pół godziny, gdy czasu na pisanie ma się tak niewiele. Drugi odcinek (pierwszy tu) o filmach animowanych, które są raczej nie dla dzieci, to m.in. mój typ na Oscary, czyli Zgubiłam swoje ciało. Jednak obydwa filmy warte są uwagi. A o kolejnych napiszę pewnie jeszcze w tym tygodniu.
Francuska animacja to debiut, ale bardzo dojrzały. Scenariusz oparty jest na powieści scenarzysty Amelie, Guillaume Lauranta o odciętej dłoni próbującej nawiązać kontakt ze swoim właścicielem.
Prawda że brzmi zaskakująco? I taki trochę jest ten film. Nostalgiczny, zagadkowy, pozostawiający nas ze szczęką na podłodze...


Obserwowanie jak dłoń ucieka ze szpitalnej lodówki i wędruje przez miasto znosząc różne ekstremalne przygody, brzmi jak czarny humor, ale to nie do końca tak. Dłoń wędruje po coś... Ma misję. A my musimy ją odkryć. W równoległym wątku śledzimy historię młodego chłopaka, samotnika, który żyje z dnia na dzień, a tak naprawdę dawno stracił chęć do życia, a świat go kompletnie ignoruje. Tu znowu pojawiają się jakieś retrospekcje, dzięki którym, widząc jego dzieciństwo i traumę po stracie rodziców, lepiej rozumiemy czemu izoluje się od świata. 
Naoufel ma magnetofon i słuchawki, coś co go łączy z tamtym życiem - interesuje go nagrywanie otoczenia, ale nie ludzie. Do czasu jednak. Coś w nim drgnęło, jakaś iskra nadziei, że poznał kogoś z kim będzie mógł podzielić się swoim spojrzeniem na świat...
Jak połączą się oba wątki? Nie oczekujcie raczej happy endu. To film, w którym może i jest ślad humoru, ale nie on jest jego siłą. Co zatem? Bo nawet nie jakaś specjalna dokładność i piękno rysunku - one są dość proste. Zgubiłam swoje ciało wygrywa przede wszystkim scenariuszem, ale i klimatem - tym jak wybrzmiewa tu jakaś chwila, zapach, dotyk, dźwięk. Jakby świat na moment się zatrzymywał. 
Zaskakujące i naprawdę warte zobaczenia.

czerwony żółw recenzjaDruga produkcja już ma trochę czasu, zebrała sporo nagród, nawet przemknęła przez nasze kina (rzadkość w przypadku takich produkcji). Czerwony Żółw, bo o nim mowa może jeszcze bardziej zaskoczyć przeciętnego widza - bez dialogów, z dość surową animacją, zachwyca jednak tym jak opowiadana jest ta historia. Cykl życia i śmierci, zmaganie się człowieka z naturą, samotność i cudowne chwile gdy jesteś z kimś blisko, opowiadane samymi obrazami oczarowują, zmuszają do zatrzymania, zachwytu i refleksji. 
Ile można opowiedzieć poprzez obraz? Nie taki jaki dominuje w animacjach, gdzie kolory walą po oczach, a obrazy śmigają niczym w dobrym kinie akcji. 
Czerwony żółw / mat. promocyjne
Oglądanie Czerwonego Żółwia jest raczej medytacją. Rozbijające się o brzeg fale są równie powtarzalne jak próby rozbitka, który próbuje opuścić wyspę, za każdym razem doznają porażki. Mistyczny władca tych mórz i tej wyspy ma zdaje się wobec niego inne plany. Człowiek jednak nie ma zamiaru się poddać - skoro nie może wygrać na wodzie, to może na lądzie?



Animacja ze Studia Ghibli uczy zachodnią publiczność japońskiego podejścia do estetyki.
Jego działania, choć może wydają mu się zwycięstwem i panowaniem nad przyrodą, prędzej czy później okażą się raczej śmieszne w obliczu potęgi żywiołów.
Poetycka baśń, w której realizm przeplata się z magicznymi (czy też wyśnionymi) wizjami. 
Muzyka i obraz skomponowane w cudownej harmonii. Wschód spotyka się z Zachodem.
Piękny film, choć pewnie nie dla wszystkich.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz