czwartek, 4 lipca 2019

Midsommar. W biały dzień, czyli zrozumcie: to nasza kultura

Jutro do kin wchodzi kolejny film Ariego Astera, a po tym jak poprzedni, czyli "Dziedzictwo. Hereditary" zebrał masę zachwytów, to i oczekiwania są spore. Przyznam się, że ja przy tamtym wcale aż tak bardzo nie piałem z zachwytu - podobał mi się klimat, ale na pewno nie zakończenie, a całość traktuję raczej jako zabawę z horrorem, niż jakieś odświeżenie w gatunku.
I choć "Midsommar" również reklamowany jest jako film grozy (w dodatku jako jeden z nielicznych, którego akcja dzieje się w całości w świetle dnia), to znowu chyba ci co lubią się bać, będą rozczarowani. Ten film raczej nie straszy, różne rzeczy są dość przewidywalne, ale i tak trzyma za gardło. Dlaczego?


Faktycznie reżyser potrafi fantastycznie stworzyć atmosferę niepokoju: niby spodziewamy się, że zaraz ktoś zginie i się to potwierdza, mimo to poprzez muzykę, zdjęcia, prowadzenie akcji, udaje się nas wciągnąć w ten przedziwny, hipnotyczny seans. Aster nawet nie sili się na straszenie przez jakieś sztuczki, tu całość historii ma wymiar koszmaru, w który dali się wciągnąć bohaterowie. Najpierw z ciekawością, a potem już bez szans na ucieczkę. Oto grupa przyjaciół wybiera się do Szwecji, by odwiedzić rodzinną wioskę (czy też wspólnotę), w której wychował się jeden z nich. Wszyscy spodziewają się jakiegoś festiwalu, święta o korzeniach pogańskich, zabawy i zetknięcia się z innymi zwyczajami. Nawet nie wiedzą jak bardzo innymi.

W tej grupie najbardziej interesują nas losy Dani i jej chłopaka. Tak naprawdę mieli jechać tylko w męskim gronie, ale po stracie siostry i rodziców, dziewczyna była w strasznej rozsypce, stąd też taki by pomysł: może dziewczyna trochę "wyluzuje" i zrzuci z siebie traumę. Podejrzewamy, że Christian jest z nią już tylko z litości, bo nie ma serca jej dokładać zranień. Dla niej będzie to więc podwójnie trudny czas. Nawet grzybki i inne środki halucynogenne, jakie w wiosce uważa się za normalne, nie uwolnią jej od różnych koszmarów, a wszystko co dzieje się w jej otoczeniu, będzie jeszcze bardziej zwiększało jej zagubienie i niepokój.

Siłą "Midsommar" nie jest raczej historia, bo skoro grupy trafiały już w przeróżne pułapki, to czemu nie do jakiejś sekty, nie ma w tym nic bardzo odkrywczego. To co ciekawe, to fakt iż Arie Aster wcale nie chce epatować makabrą, nawet chwilami nas rozśmiesza, próbuje nas jednak wciągnąć coraz głębiej w świat pogańskich zwyczajów i wierzeń wspólnoty, dla której dzień przesilenia wiosennego ma szczególne znaczenie. To podróż trochę odrealniona i fascynująca. Coś się rodzi ale coś musi umrzeć. I musimy to zrozumieć. To jest nawet ważniejsze niż to ilu z Amerykanów ostatecznie zginie...
Nowy jest też fakt, że można wywołać tak duży niepokój w widzach, pokazując im sielankę w pełnym słońcu - ono nie zachodzi nawet w nocy.
Frolence Pugh zagrała wybornie, reszta przypomina mi studentów z produkcji klasy B, ale chyba tak miało być. Ale najlepsze są tu zdjęcia! Nie raz zachwycimy się nimi w trakcie seansu (a odpowiada za nie Polak Paweł Pogorzelski).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz