czwartek, 3 stycznia 2019

Morderstwo na święta - Francis Duncan, czyli trup pod choinką

Nie spotkałem się dotąd z cyklem powieści detektywistycznych o Mordecaiu Tremaine, czytają "Morderstwo na święta" miałem jednak nieodparte wrażenie, że to nie jest pierwsza powieść tego autora, że musi być jakiś rozbudowany cykl, w którym rozwiązuje on różne sprawy. Za sprawienie takiego wrażenia, chciałem nawet za sugerowanie, że to nie pierwsza sprawa, dać prztyczka w nos, bo gdy widzisz potem, iż nic więcej nie ma na rynku, zawód jest spory. To jednak nie jest kwestia autora, a wydawcy, który mam nadzieję, że postara się udostępnić nam kolejne tomy cyklu. Mordecai Tremaine przedstawiony tu jest jako detektyw amator, którego od czasu do czasu o pomoc prosi policja, a głośne sprawy przyniosły mu sporą popularność. A tu okazuje się, że na wcześniejsze/późniejsze sprawy trzeba czekać. 
Zabawne, że sam bohater jest jakby troszkę niedookreślony, ni to starszy już pan, zachowuje jednak sporą energię, a monokl jest chyba bardziej rekwizytem niż koniecznością. Nie sądzę, żeby takie drobiazgi jak jego spostrzegawczość, przy niby słabym wzroku były niedopatrzeniem autora. Kolejną ciekawostką jest moja trudność w umieszczeniu w czasie akcji powieści. Chwilami wydawało się to dość współczesne, a różne sygnały świadczące, że może niekoniecznie, można tłumaczyć upodobaniem pewnych środowisk w Wielkiej Brytanii do tradycji i konwenansów. Ostatecznie jednak stwierdzam, że to znowu pewnego rodzaju zmyłka. Historia jest jak najbardziej klasyczna, w duchu kryminałów Agaty Christie i właśnie w czasach przedwojennych lub tuż po wojnie autor (urodzony zresztą w roku 1914) ją osadził.

Angielska prowincja, posiadłość z wiekową tradycją, choć dziś już przejęta przez pewnego biznesmena od dawnych właścicieli, staje się miejscem spotkania grupy ludzi zaproszonych przez gospodarza na święta Bożego Narodzenia. Wśród gości jest również nasz bohater, zaskoczony, ale i zaciekawiony przyczyną ściągnięcia go w to miejsce. Stara się rozgryźć atmosferę panującą w domu, odgadnąć któż to mógłby mieć jakieś ukryte sekrety, ale chyba nie sądził, że zamiast cieszyć się sympatycznym klimatem świątecznym, odpoczynkiem z dala od zgiełku Londynu, przyjdzie prowadzić mu sprawę morderstwa. Może to za duże słowo: prowadzić, bo przecież policja nie poprosiła go o to oficjalnie, on ma jedynie wysondować wszystkich, którzy byli tej nocy w posiadłości i przekazać wszystko oficerowi odpowiedzialnemu za dochodzenie.
I jak to w kryminałach bywa: sporo osób zachowuje się podejrzanie, nasze myśli kierują się to ku jednemu, to drugiemu, próbujemy rozgryźć motywy sprawcy, a zaskoczenie finałem i tak chyba będzie spore. Z początku trudno mi było przyzwyczaić się do dziwnego stylu, w jakim to jest napisane, trochę "trącącego myszką", nie tak swobodnego jak to pisze się współcześnie. Ma to jednak pewien urok i tak jak lubię czasem sięgać po Poirota czy Pannę Marple, tak i Mordecaia Tremaine'a będę wspominał całkiem sympatycznie. Czytałem tę lekturę akurat w czas Świąt, ale gdy za oknem śnieżnie każdy może poczuć ten klimat... Miła odmiana po masie kryminałów dużo bardziej mięsistych, mrocznych, czy humorystycznych. Tu jest tak bardzo klasycznie, może nawet chwilami sztywno, w urokliwy angielski i staroświecki sposób.

1 komentarz: