piątek, 29 lipca 2022

Muzyka ciekawsza niż obraz, czyli Założyciel i Ray

Szybka notka, dwie rzeczy upolowane w telewizji. Muzyczne produkcje zawsze oglądam z dużym zainteresowaniem, choć mam wrażenie, że wcale nie tak łatwo stworzyć ciekawą fabułę, opowiedzieć biografię w ciekawy sposób, a jednocześnie nie zgubić muzyki, która przecież jest równie ważna. Dziś więc o dwóch filmach, dwóch ciekawych biografiach, sporej dawce muzy i przy każdym z nich moje małe "ale".

Założyciel. Niby nazwy Oasis, Primal Scream i My Bloody Valentine nie były mi obce, ale już samej wytwórni Creation Stories i Ala McGee jakoś nie kojarzyłem. Może po prostu już mnie intensywniej przeżywałem zainteresowanie muzyką jak choćby dekadę wcześniej? Co prawda pozostał mi sentyment do 4AD, ale jakoś inne stajnie, powiedzmy że mniej mnie pasjonują. Czy to znaczy, że biografia człowieka, który wymyślił Brit pop jest dla mnie nudna? No nie, to przecież kawałek ciekawej historii muzyki - gość zaczynał od punka, na pewno miał pasję, był freakiem, miał trochę szczęścia, a potem jak wielu przed nim i po nim, popłynął trochę w świat narkotyków i kasy.
Nic nowego, ale i tak ogląda się z ciekawością. Może trochę ze względu na bezczelność tego typka, który potrafił namówić nawet swoje kapele by wraz z nim zaangażowały się w kampanię polityczną? Całość ma niezłe tempo, ale jest dość chaotycznie opowiadana, a narkotyczną atmosferę odczuwa się nawet wtedy gdy jeszcze nie widać prochów na ekranie. Ewen Bremner (Trainspotting) grający głównego bohatera cały czas zachowuje się jakby był trochę podkręcony. Jest w tej fabule trochę nostalgii, że niby świat się zmienia, a zamiast rewolucjonistów są biznesmeni i prawnicy, ale przecież Alan McGee sam też przyłożył do tego rękę. Ciekawe, tylko jedno "ale" - dla mnie za mało muzyki. Większa dawka byłaby na korzyść tej historii. Na ile to prawda o człowieku, a na ile kreacja i wizja scenarzystów? Zdaje się, że to drugie bardziej, ale wypada całkiem ciekawie.


Ray Charles - historia niewidomego czarnoskórego chłopaka, który stał się wielką gwiazdą to przecież samograj, wystarczyło więc rozpisać trochę momentów wzruszających i dramatycznych, aby całość dobrze zagrała. I mimo pewnej schematyczności, tego że wszystko płynie dość szybko, a my nie poznajemy prawdziwego wnętrza i psychiki bohatera, to dzięki Jamiemu Foxxowi, ogląda się to z dużą przyjemnością. Spora dawka muzyki, ale przede wszystkim odczucie, że aktorowi udało się uchwycić i pokazać pewną aurę muzyka, sprawia że ponad dwie godziny mijają błyskawicznie. Romanse, używki, spora samodzielność, ale przede wszystkim talent i przekonanie, że nie ma co się trzymać jednego stylu - z takimi formułkami na temat Raya Charlsa zostaniemy. I chyba ta ostania jest najciekawsza - Jazz, Rhythm & Blues, Rock'n'Roll, Gospel, Country, zawdzięczają mu naprawdę sporo, a mimo że przecież na co dzień nie słuchamy takiej muzyki zbyt często, większość numerów z filmu świetnie się kojarzyło. Kreacja Foxxa i właśnie muzyka stanowią o sile tego obrazu. Niby zdjęcia robił nasz rodak Paweł Edelman, ale jakoś nie urzekły mnie w wyjątkowy sposób.  
Twórcy nie tworzą jakiejś laurki, ale brakuje w tym trochę pazura, więcej emocji, poza podziwem, że niewidomy tyle mógł dokonać w świecie, gdzie ani Afroamerykanom ani tym bardziej niepełnosprawnym nie było łatwo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz