niedziela, 4 maja 2025

Zbieracze borówek - Amanda Peters, czyli czemu czuję się inna

Na początek łapcie kilka zdań o "Kulcie" Orbitowskiego - dopisałem do recenzji M.

I jeszcze jedna powieść na niedzielę. Trzeba trochę robić porządków na blogu, bo ja będę pisał tylko o świeżo przeczytanych daleko nie zajadę. 


"Zbieracze borówek" już jakiś czas (chyba miesiąc) czekają na swoją notkę. Czy to dlatego że się nie podobało? Wręcz odwrotnie. Po prostu wciąż pojawiało się coś co bardziej kusiło albo dłużej czekało na swoją kolej. Może i tematyka nie jest bardzo odkrywcza, jednak spojrzenie na krzywdę jaka spotykała rdzennych Amerykanów poprzez wymiar bardziej indywidualny, bez rozdzierania szat i rzucania wielkich oskarżeń, na pewno można uznać za interesujące.

Trochę łączy się zresztą ta książka z tematyką wcześniejszego wpisu teatralnego - tu też chodzi o dwie rodziny - tą naturalną, z której jest się wyrwanym i tą która potem wychowuje, starając się tą pierwszą wymazać. W obu przypadkach chodzi o małe dzieci, choć o ile w pierwszym przypadku można pewnie mówić jednak o jakiejś świadomości, w przypadku Zbieraczy, w pamięci dziewczynki zostały jedynie jakieś mgliste obrazy, dlatego takim szokiem było odkrywanie prawdy o sobie.



Zniknięcie Ruthie, najmłodszej z rodzeństwa wstrząsnęło całą rodziną. Choć biedni, podróżujący często z miejsca na miejsce jako robotnicy sezonowi, nie zaniedbywali swoich dzieci - one miały wzajemnie się pilnować i nikomu nie przyszło nigdy do głowy, że oddalą się na tyle żeby nie można ich było znaleźć. A jednak...

Dla matki która nigdy się z tym nie pogodziła, wciąż upierając się że jej córeczka żyje, wiele się zmieniło od tamtego czasu. Czy miała mniej czasu dla starszych? Czy im podświadomie robiła wyrzuty? Była zbyt surowa? Trudno odpowiedzieć na wszystkie pytania. W końcu niektórzy z nich poukładali swoje życie dość szczęśliwie, a tylko Joe ewidentnie wciąż zmaga się z jakimiś swoimi demonami i woli porzucać tych którzy go kochają, żeby ich jeszcze bardziej nie krzywdzić. Obserwujemy jego ucieczki, poszukiwanie spokoju, a równolegle śledzimy historię Normy, w której dość szybko domyślamy się postaci małej Ruthie, która ma teraz nową rodzinę. Dodajmy rodzinę białą, z nadopiekuńczą matką, zapewniającą jej wszystko co mogłoby dziecko potrzebować, a jej kolor skóry tłumaczony jest przez bliskich jakimś włoskim przodkiem. Co prawda nie pokazują jej żadnych zdjęć z jej najmłodszych lat, ale przecież nie okłamywaliby przez tyle lat dziecka, prawda? 

Mamy więc sekrety, które czujemy że prędzej czy później będą musiały wyjść na światło dzienne. Co ich odkrycie będzie oznaczało dla Normy i jak zareaguje jej dawna rodzina na wieść że po tylu latach będą mogli ją na nowo spotkać?

W tle historie, które nie są jakimś zaskoczeniem - alkohol, uprzedzenia rasowe, gorsza praca, obojętność policji, bezradność, bieda. Czyta się to dość przyjemnie, choć mam wrażenie że trochę brakuje w tym jakichś większych emocji. Niby istniałoby ryzyko, że zrobi się z tego łzawy melodramat, ale może trochę żywiej by zabiło serducho przy lekturze.

Mimo tego że nie rzuciło na kolana - pewnie za dużo czytam, za często porównuję, polecam ten tytuł.

I pewnie będę z ciekawości jak rozwinie się seria wydawnicza Filii, która obok totalnej rozrywki z którą jest kojarzona o wielu lat (no tak - choćby Mróz), ma ambicje dotrzeć z czymś wartościowym do trochę innych grup czytelników. Trzymam kciuki. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz