O dziwo ten rok skromniejszy niż poprzedni, choć byłem pewny, że będzie podobnie jak wtedy (sprawdźcie podsumowanie w archiwum: grudzień 2016). 111 książek, kilka komiksów. W tych 111 kilka audiobooków, rośnie liczba książek czytanych w wersji elektronicznej, ale tego nie rozdzielam, bo i nie ma po co.
Gdybym miał powiedzieć co dominowało, to zdecydowanie były to klimaty kryminalne. Ledwie kończyłem jeden, zaraz zaczynałem kolejny. Ale to też był dobry rok dla tego gatunku, nowości i to niezłych ukazuje się coraz więcej, wchodzą do ekstraklasy kolejni debiutanci, tak że nawet człowiek nie wyrabia się z czytaniem wszystkiego co by chciał.
4 książki w jednym roku Horsta, 2 Puzyńskiej, 6 Mroza - to nieźle wygląda w podsumowaniu, ale po prostu staram się nadrabiać zaległości. Horsta wciąż lubię, choć każda kolejna książka wędruje na wymiany (ale im bliżej Jaskiniowca tym moim zdaniem lepiej, wreszcie domkniemy całość), Mróz to czytadła, więc się nie przywiązuję (choć myślę, że będę kontynuował), ale Puzyńska podpasowała na tyle, że nawet w kolekcję zainwestowałem. Będzie czytana. A na przyszły rok jeszcze cała lista nazwisk i tytułów.
Dużo w tych kryminalnych moich upodobaniach jest klimatów retro i to bardzo smakowitych - powrócił w nowej odsłonie Kalinowski (Pogromca grzeszników), nowe rzeczy podrzucili Wroński, Krajewski, ale podium zajęli by chyba oprócz Kalinowskiego kolejna odsłona Szymiczkowej (Tajemnica Domy Helclów) i debiutant, który w tym roku zaskoczył mnie miło aż dwoma powieściami: Bochus Krzysztof - Czarny manuskrypt (drugi tytuł znajdziecie w spisie).
Wśród kryminałów, których akcja jest bardziej współczesna na wyróżnienie zasługują moim zdaniem dwa. Pierwszy trochę za egzotykę, za wejście w świat zupełnie innej kultury: Honda Tetsuya - Przeczucie. Drugi typ to niby nie zaskoczenie, bo już pierwsza powieść wydana u nas była na bardzo dobrym poziomie, ale zdecydowanie Prohazkova przykuwa uwagę (Roznegliżowane) i potrafi stopniować napięcie.
W sumie niewiele mam porównań gatunkowych, ale warto wymienić jeszcze dwie pozycje, bo zrobiły spore wrażenie: horror, czyli Heuvelt Thomas Olde - Hex i thriller psychologiczny (Feeney Alice - Czasami kłamię).
Reportaż. W tym roku chyba najmilej wspominam nawiązanie współpracy z Wydawnictwem Uniwersytetu Jagiellońskiego i ich serię Mundus - naprawdę warto poszukać ich tytułów, choćby Orth Stephan - Couchsurfing w Iranie. (Nie)codzienne życie Persów.
Co dalej...
niedziela, 31 grudnia 2017
sobota, 30 grudnia 2017
Filmowe podsumowanie roku 2017, czyli najlepszy to...
Kolejne podsumowanie filmowe roku. Poprzednie zawsze znajdziecie w archiwum, zawsze na koniec grudnia. Podsumowania subiektywne, bo dotycząc jedynie tego o czym pisałem, a mój wybór jest bardzo często dość przypadkowy - coś zwróci moją uwagę w tv, na festiwalu będzie akurat pasował w programie ten, a nie inny seans.
Oczywiście nie jest to pełna lista filmów z roku 2017, będzie trochę rzeczy starszych, nie szukajcie tu blockbusterów, kina rozrywkowego, bo te oglądam dość rzadko. Na koniec zerkniecie na listę wszystkich obejrzanych w roku 2017 (choć kilka jeszcze czeka na opisanie, ale wejdą do puli na przyszły rok). 164 notki filmowe to sporo, ale to dlatego, że staram się o wszystkim co obejrzę choć trochę napisać. Jaki to był rok? Na pewno dużą radość (jak zwykle) sprawił mi Festiwal Wiosna Filmów, tam naprawdę udaje mi się oglądać produkcje, które często potem przelatują przez kina, a zasługują na większą uwagę. Od tych stanowiących wyzwanie, z krajów, które rzadko goszczą w naszej świadomości, aż po lżejsze i bardzo ciekawe rzeczy jak choćby Mężczyzna imieniem Ove, Ostatni będą pierwszymi, świetne włoskie Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie, czy czeska Nauczycielka. Po raz kolejny zignorowałem Warszawski Festiwal Filmowy, bo i brak czasu, ale i dziwna polityka organizatorów (nawet za prasowe akredytacje chcą kasę) mnie zniechęca. Ratowały mój nastrój częste wypady do kina Muranów i zaprzyjaźnionego kina Atlantic. To tam oglądałem to co najlepsze.
Oczywiście nie jest to pełna lista filmów z roku 2017, będzie trochę rzeczy starszych, nie szukajcie tu blockbusterów, kina rozrywkowego, bo te oglądam dość rzadko. Na koniec zerkniecie na listę wszystkich obejrzanych w roku 2017 (choć kilka jeszcze czeka na opisanie, ale wejdą do puli na przyszły rok). 164 notki filmowe to sporo, ale to dlatego, że staram się o wszystkim co obejrzę choć trochę napisać. Jaki to był rok? Na pewno dużą radość (jak zwykle) sprawił mi Festiwal Wiosna Filmów, tam naprawdę udaje mi się oglądać produkcje, które często potem przelatują przez kina, a zasługują na większą uwagę. Od tych stanowiących wyzwanie, z krajów, które rzadko goszczą w naszej świadomości, aż po lżejsze i bardzo ciekawe rzeczy jak choćby Mężczyzna imieniem Ove, Ostatni będą pierwszymi, świetne włoskie Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie, czy czeska Nauczycielka. Po raz kolejny zignorowałem Warszawski Festiwal Filmowy, bo i brak czasu, ale i dziwna polityka organizatorów (nawet za prasowe akredytacje chcą kasę) mnie zniechęca. Ratowały mój nastrój częste wypady do kina Muranów i zaprzyjaźnionego kina Atlantic. To tam oglądałem to co najlepsze.
piątek, 29 grudnia 2017
I tak cię kocham, czyli najlepsze scenariusze pisze czasem życie
Film co prawda będzie miał oficjalną premierę w styczniu, ale już
można go upolować na różnych pokazach przedpremierowych, a to rzecz
całkiem sympatyczna zarówno na romantyczną randkę, jak i na wypad z
przyjaciółmi.
"I tak Cię kocham" jest komedią romantyczną, ale taką dość nietypową, stąd może jej duża popularność wśród krytyków i publiczności festiwalowej. Ten film nie bowiem w sobie cukierkowej sztuczności z jaką zwykle kojarzymy ten gatunek, za to ma w sobie dużo uroku, szczerości i nienachalnego humoru. To co oglądamy przypomina trochę kino niezależne, nie tak bardzo schematyczne (typu piękne ciuchy, ładne obrazki, urokliwe miejsca) i może właśnie ze względu na to tak bardzo zwraca na siebie uwagę.
Sama historia związku Kumaila i Emily jest inspirowana prawdziwą relacją - Kumail Nanjiani (w filmie gra samego siebie) oraz jego żona Emily V. Gordon (w filmie Zoe Kazan), napisali scenariusz i znaleźli chętnych do tego, by ten film nakręcić. Pewnie nie tylko po to, by dawać nadzieję na to, że prawdziwe uczucie wygra z przeciwnościami, ale być może również by pokazać jak czasem czasu, by coś dojrzało. No i by pośmiać się z samych siebie.
"I tak Cię kocham" jest komedią romantyczną, ale taką dość nietypową, stąd może jej duża popularność wśród krytyków i publiczności festiwalowej. Ten film nie bowiem w sobie cukierkowej sztuczności z jaką zwykle kojarzymy ten gatunek, za to ma w sobie dużo uroku, szczerości i nienachalnego humoru. To co oglądamy przypomina trochę kino niezależne, nie tak bardzo schematyczne (typu piękne ciuchy, ładne obrazki, urokliwe miejsca) i może właśnie ze względu na to tak bardzo zwraca na siebie uwagę.
Sama historia związku Kumaila i Emily jest inspirowana prawdziwą relacją - Kumail Nanjiani (w filmie gra samego siebie) oraz jego żona Emily V. Gordon (w filmie Zoe Kazan), napisali scenariusz i znaleźli chętnych do tego, by ten film nakręcić. Pewnie nie tylko po to, by dawać nadzieję na to, że prawdziwe uczucie wygra z przeciwnościami, ale być może również by pokazać jak czasem czasu, by coś dojrzało. No i by pośmiać się z samych siebie.
czwartek, 28 grudnia 2017
Półbrat - Lars Saabye Christensen, czyli o walizce pełnej oklasków
Gdy zachwycałem się w roku 2015 "Odpływem", wpisałem sobie już wtedy na listę do przeczytania "Półbrata", ale jak widzicie sporo czasu upłynęło gdy wreszcie się za to zabrałem. Jak często u mnie bywa przy tak wielkich cegłach, mobilizacją okazał się DKK. Niezłe wyzwania sobie stawiamy w Piastowie, nie? Lektura przecież nie należy do lekkich i przyjemnych.
Pełna dramatów saga rodzinna, ale bardzo kameralna, a nie tak rozbudowana jak zwykle kojarzą nam się historie kilku pokoleń jakiejś rodziny. Jednocześnie jednak również powieść psychologiczna, pełna kompleksów, marzeń, fantazji - dojrzewanie, traumy, odkrywanie tajemnic rodzinnych, to nie tylko "grzebanie się w brudach", ale próba poradzenia sobie z własnymi niepowodzeniami, forma psychoterapii bohatera, podobnie jak jest też nią spisywanie przez niego snów i to co się z tego wyłoniło, czyli pisanie scenariuszy do filmów.
Książka niełatwa i przychodziły chwile gdy musiałem ją na dłużej odłożyć, ale potem i tak wracałem, żeby przejść przez kolejne wydarzenia i nie zawsze klarowny sposób o nich opowiadania. Barnum Nilsen dziś jest człowiekiem, który swoje rozgoryczenie, niemoc twórczą zalewa alkoholem, przestał już marzyć o tym, że będzie zrozumiany, że będzie mógł opowiedzieć o rzeczach dla siebie ważnych, w sposób taki jak by tego chciał.
Pełna dramatów saga rodzinna, ale bardzo kameralna, a nie tak rozbudowana jak zwykle kojarzą nam się historie kilku pokoleń jakiejś rodziny. Jednocześnie jednak również powieść psychologiczna, pełna kompleksów, marzeń, fantazji - dojrzewanie, traumy, odkrywanie tajemnic rodzinnych, to nie tylko "grzebanie się w brudach", ale próba poradzenia sobie z własnymi niepowodzeniami, forma psychoterapii bohatera, podobnie jak jest też nią spisywanie przez niego snów i to co się z tego wyłoniło, czyli pisanie scenariuszy do filmów.
Książka niełatwa i przychodziły chwile gdy musiałem ją na dłużej odłożyć, ale potem i tak wracałem, żeby przejść przez kolejne wydarzenia i nie zawsze klarowny sposób o nich opowiadania. Barnum Nilsen dziś jest człowiekiem, który swoje rozgoryczenie, niemoc twórczą zalewa alkoholem, przestał już marzyć o tym, że będzie zrozumiany, że będzie mógł opowiedzieć o rzeczach dla siebie ważnych, w sposób taki jak by tego chciał.
środa, 27 grudnia 2017
Gwiezdne wojny. Ostatni Jedi, czyli idźcie i bawcie się, zapominając o oczekiwaniach
W sumie to zabawne, że większość z nas, pokolenia 40 latków, dla których Gwiezdne Wojny są kultowe, oglądała ten film jako dzieci, a dziś kręcimy nosami, że kontynuacje są zbyt familijne, że nas nie satysfakcjonują. Poszedłem więc bez żadnych nastawień, oczekiwań, po prostu by dobrze się bawić.
Tyle już napisano o "Ostatnim Jedi", że nie mam zamiaru pisać żadnej analizy, długich recenzji. Po prostu garść refleksji.
Tę część naprawdę się chłonie, niczym pierwsze filmy Lucasa, mogą podobać się nawiązania do poprzednich części, ale i z humorem odcinanie się od nich, poszukiwanie jakiegoś własnego sposobu narracji. To miała być najmroczniejsza odsłona Gwiezdnych Wojen i tu można się zawieść, bo mimo że ciemna strona mocy wzywa Rey do siebie niczym Mordor hobbita, wciąż do niej się nawiązuje, to nie ma tu nic takiego co by sprawiało, że rzeczywiście zmienia się klasyfikacja filmu albo jego wymowa. Podział: rebelia i imperium jest czytelny, walka trwa, choć znów siły ciemności biorą górę. Mrok nie przeraża.
wtorek, 26 grudnia 2017
Strzał w ciemności, czyli chyba najlepsza różowa pantera
Święta to niestety sporo czasu nie tylko przy stole, ale i przed telewizorkiem, dobrze że przynajmniej w gronie rodzinnym, na spokojnie. Na pewno warto to limitować, ale w sumie rezygnować zupełnie z tej przyjemności też nie ma co.
Choćby jakiegoś starocia można wypatrzeć. To lepsze niż głupawe współczesne komedie.
"Strzał w ciemności" to chyba jeden z lepszych filmów z serii o Różowej panterze, czyli z przygodami inspektora Clouseau (choć nie ma odniesienia do serii w tytule). I zdaje się, że nawet powstał jako pierwszy, choć do kina wszedł już po premierze pierwszej komedii.
Ciamajdowaty policjant, służący Kato, z którym inspektor ćwiczy sztuki walki, nienawidzący go przełożony komisarz Dreyfuss, czyli to wszystko co uwielbiamy w całej serii i humor, który nie jest nachalny, ale wciąż jest urokliwy.
sobota, 23 grudnia 2017
Święci pierwszego kontaktu - Szymon Hołownia, czyli z życzeniami i ku refleksji
Co roku staram się w okolicach Świąt zafundować sobie i Wam poprzez notkę jakąś lekturę bardziej "duchową", więc chyba pora na to najwyższa. Jutro Wigilia, kolejne Boże Narodzenie. Co dla nas oznacza? Czy przeżywamy je jakoś wyjątkowo?
Życzę Wam tego, by to był dobry czas spędzony z osobami Wam bliskimi i nawet gdy nie zawsze dzieje się między nami dobrze, niech nasze serca uzdrowione w tym czasie będą od wszelkiej niechęci, niezgody, z pokorą otwórzmy się na miłość. A prezenty (życzę oczywiście cudownych) niech również uczą nas przede wszystkim radości z dawania, dzielenia się, a nie jedynie brania. Wtedy może Boże Narodzenie będzie czymś więcej niż przerwą w szkole/pracy.
Jakoś lektura najnowszej książki Szymona Hołowni mocno mnie pobudziła do refleksji, które wcale nie są dla mnie zbyt wesołe, ale jednocześnie dała również nadzieję. Gdy czytamy bowiem o świętych, błogosławionych, wydają się tak odlegli, tak pełni heroizmu, potrafiący zaufać do końca, zostawić wszystko co mieli. Można popaść w kompleksy. Ale te życiorysy dają też nadzieję. Dlaczego? Ano dlatego, że im też nie zawsze było "z górki", nie byli do końca pewni swojej drogi, zmagali się ze słabościami. Są więc wzorem, z którego można czerpać, ale nie tyle jako bohaterowie z pomników i z podręczników, a raczej normalni ludzie, którzy po prostu zostawiają nam wskazówki, pokazując czym jest prawdziwe chrześcijaństwo, czym jest wiara. Każdym swoim słowem, czynem mówią z pełną pokorą i skromnością - nie ja, to On to sprawił. Ja jestem tylko narzędziem, grzesznikiem, który w żaden sposób nie chce się wywyższać, wręcz odwrotnie - woleli schodzić z oczu bliźnich (przynajmniej większość z nich tak miała), służyć jako najmniejsi i ostatni w szeregu. Błądzili, nie byli idealnie. Ale wszyscy uwierzyli w pewnym momencie w Miłość Bożą. I dla niej jedynie chcieli żyć, okazując wdzięczność za nią, czekając z radością na moment gdy będą mogli się w nią zanurzyć całkowicie.
Życzę Wam tego, by to był dobry czas spędzony z osobami Wam bliskimi i nawet gdy nie zawsze dzieje się między nami dobrze, niech nasze serca uzdrowione w tym czasie będą od wszelkiej niechęci, niezgody, z pokorą otwórzmy się na miłość. A prezenty (życzę oczywiście cudownych) niech również uczą nas przede wszystkim radości z dawania, dzielenia się, a nie jedynie brania. Wtedy może Boże Narodzenie będzie czymś więcej niż przerwą w szkole/pracy.
Jakoś lektura najnowszej książki Szymona Hołowni mocno mnie pobudziła do refleksji, które wcale nie są dla mnie zbyt wesołe, ale jednocześnie dała również nadzieję. Gdy czytamy bowiem o świętych, błogosławionych, wydają się tak odlegli, tak pełni heroizmu, potrafiący zaufać do końca, zostawić wszystko co mieli. Można popaść w kompleksy. Ale te życiorysy dają też nadzieję. Dlaczego? Ano dlatego, że im też nie zawsze było "z górki", nie byli do końca pewni swojej drogi, zmagali się ze słabościami. Są więc wzorem, z którego można czerpać, ale nie tyle jako bohaterowie z pomników i z podręczników, a raczej normalni ludzie, którzy po prostu zostawiają nam wskazówki, pokazując czym jest prawdziwe chrześcijaństwo, czym jest wiara. Każdym swoim słowem, czynem mówią z pełną pokorą i skromnością - nie ja, to On to sprawił. Ja jestem tylko narzędziem, grzesznikiem, który w żaden sposób nie chce się wywyższać, wręcz odwrotnie - woleli schodzić z oczu bliźnich (przynajmniej większość z nich tak miała), służyć jako najmniejsi i ostatni w szeregu. Błądzili, nie byli idealnie. Ale wszyscy uwierzyli w pewnym momencie w Miłość Bożą. I dla niej jedynie chcieli żyć, okazując wdzięczność za nią, czekając z radością na moment gdy będą mogli się w nią zanurzyć całkowicie.
piątek, 22 grudnia 2017
Miasto świętych i złodziei - Natalie C. Anderson, czyli uchodźca, złodziejka, mścicielka
Córka sięga coraz częściej po książki z moich półek, to i ja mogę coś brać od niej. Z ciekawością, bo na szczęście nie czyta jedynie romansideł, a ja lubię czasem pogadać z nią o jakiejś fabule. Dużo na jej półkach S-F i fantasy, ale jak sama stwierdza w tych gatunkach już coraz bardziej schematycznie, dlatego gdy trafi się coś innego, to długo nie czeka na swoją kolej. Tym razem jednak jej "nie podeszło", a mi nawet owszem, więc mamy ciekawą sytuację. Ja doceniam tło i pomysł, ona zwracała głównie uwagę na akcję i jak sama stwierdziła, "wkurzała ją" trochę bohaterka.
Cóż. Gdy bohaterką jest nastolatka to w sumie normalne, że jej różne decyzje nie będą do końca przemyślane, że reaguje emocjonalnie :) Co w tym dziwnego? Ale to chyba już tak jest, że nawet gdy młody człowiek sam jeszcze popełnia mnóstwo błędów i dopiero uczy się konsekwencji, niespecjalnie lubi gdy mu się to wytyka. I zdaje się nie lubi też takich postaci w książkach.
"Miasto świętych i złodziei" zabiera nas do Afryki. Już to bym zaliczył jako plus: trochę inna kultura, zwyczaje, warunki życia. Autorka co prawda nie zagłębia się jakoś mocno w opisy, można z tego co nieco jednak sobie wyciągnąć. To właśnie tło było dla mnie tu najciekawsze: uciekinierzy z Konga, którzy chronią się w Kenii, podejmują się tam różnych prac, biedują, są obywatelami drugiej kategorii i tęsknią za ojczyzną lecz wrócić do niej się boją. Kraj rozdarty wojną domową, wciąż wybuchającymi potyczkami, gdzie rządowa milicja wcale nie jest mniej groźna od band porywających ludzi do ciężkich robót w kopalniach, a zwyczajni ludzie nie znają dnia ani godziny gdy mogą być zastrzeleni, okradzeni, zgwałceni, pobici. Anderson funduje nam w miarę lekko napisaną fabułę o charakterze kryminalnym, odrobinę przygody, pierwsze porywy uczuć, ale jednocześnie pisze o bardzo poważnych i wcale niełatwych sprawach. Jeżeli ktoś uświadomi sobie trochę sytuację ludzi żyjących w takich warunkach, zmuszonych do uciekania z domu po nocy, niepewnych swojego bezpieczeństwa, choćby przez taką lekturę, może będzie ciut wrażliwszy gdy będzie mieć możliwość dołożenia choćby niewielkiego kamyczka ze swojej strony do pomocy w krajach gdzie wciąż nie jest spokojnie.
Cóż. Gdy bohaterką jest nastolatka to w sumie normalne, że jej różne decyzje nie będą do końca przemyślane, że reaguje emocjonalnie :) Co w tym dziwnego? Ale to chyba już tak jest, że nawet gdy młody człowiek sam jeszcze popełnia mnóstwo błędów i dopiero uczy się konsekwencji, niespecjalnie lubi gdy mu się to wytyka. I zdaje się nie lubi też takich postaci w książkach.
"Miasto świętych i złodziei" zabiera nas do Afryki. Już to bym zaliczył jako plus: trochę inna kultura, zwyczaje, warunki życia. Autorka co prawda nie zagłębia się jakoś mocno w opisy, można z tego co nieco jednak sobie wyciągnąć. To właśnie tło było dla mnie tu najciekawsze: uciekinierzy z Konga, którzy chronią się w Kenii, podejmują się tam różnych prac, biedują, są obywatelami drugiej kategorii i tęsknią za ojczyzną lecz wrócić do niej się boją. Kraj rozdarty wojną domową, wciąż wybuchającymi potyczkami, gdzie rządowa milicja wcale nie jest mniej groźna od band porywających ludzi do ciężkich robót w kopalniach, a zwyczajni ludzie nie znają dnia ani godziny gdy mogą być zastrzeleni, okradzeni, zgwałceni, pobici. Anderson funduje nam w miarę lekko napisaną fabułę o charakterze kryminalnym, odrobinę przygody, pierwsze porywy uczuć, ale jednocześnie pisze o bardzo poważnych i wcale niełatwych sprawach. Jeżeli ktoś uświadomi sobie trochę sytuację ludzi żyjących w takich warunkach, zmuszonych do uciekania z domu po nocy, niepewnych swojego bezpieczeństwa, choćby przez taką lekturę, może będzie ciut wrażliwszy gdy będzie mieć możliwość dołożenia choćby niewielkiego kamyczka ze swojej strony do pomocy w krajach gdzie wciąż nie jest spokojnie.
czwartek, 21 grudnia 2017
Emocje muzyczne i teatralne, czyli pierwsze małe podsumowanie roku 2017
Podobnie jak w latach poprzednich niewielkie podsumowanie tego co na blogu, a tym samym tego co dla mnie było ważne, co było przeżyciem, odkryciem, rozczarowaniem. Kto zainteresowany niech sięga do lat poprzednich w archiwum po prawej stronie (zawsze w grudniu). W ubiegłym roku było oddzielnie podsumowanie muzyczne i teatralne, a w tym roku skromniutko. I to głównie muzycznie - słucham chyba mniej niż dawniej, a nawet jeżeli, to na pewno nie całych płyt, więc nie chcę wtedy o nich pisać. Jakoś brak przestrzeni na to, by w spokoju godzinę poświęcić jedynie muzyce. Książkę można odłożyć, ale ze słuchaniem trochę inaczej. 15 recenzji płyt, 12 koncertów. Niewiele. Działo się wiele, ale często sam rezygnowałem, ze względu na samopoczucie, brak czasu, żona szalała, a ja zostawałem z dzieciakami. Czy żałuję? Trochę. Ale za to cieszy ilość teatralnych przedstawień - miałem wrażenie, że będzie skromniej niż rok temu, ale liczba 40 (z pokazami w ramach Na żywo w kinach) sprawia, że było o czym pisać. Poniżej macie moje wskazania na to co było najważniejsze dla mnie w roku 2017, a na samym dole notki linki do wszystkich recenzji płyt, koncertów i spektakli.
Dwójka laików na balecie vol.2, czyli Dziadek do orzechów wbija w fotel
Ależ żałuję, że tym razem nie mogłem być :(
MaGa jednak nie odpuściła i oto macie drugą odsłonę dialogowanej recenzji, czyli dwójka laików ogląda balet. Tu macie część pierwszą naszych pogaduszek, czyli "Poskromienie złośnicy". W odsłonie drugiej inny rozmówca, chyba bardziej doświadczony ode mnie.A "Dziadka do orzechów" możecie jeszcze zobaczyć i to w różnych miejscach kraju! Sprawdźcie tu.
MaGa jednak nie odpuściła i oto macie drugą odsłonę dialogowanej recenzji, czyli dwójka laików ogląda balet. Tu macie część pierwszą naszych pogaduszek, czyli "Poskromienie złośnicy". W odsłonie drugiej inny rozmówca, chyba bardziej doświadczony ode mnie.A "Dziadka do orzechów" możecie jeszcze zobaczyć i to w różnych miejscach kraju! Sprawdźcie tu.
Po raz kolejny wybrałam się do kina Praha na balet. Tym
razem był to „Dziadek do orzechów” – piękna baśń baletowa do muzyki Piotra
Czajkowskiego, a moim towarzyszem był mój mąż – Mirek.
MaGa : Od niemal 30 lat chodzimy razem na różne spektakle, w
tym również baletowe. Powiedz, ale tak szczerze, chodzisz na nie, bo ja to
lubię …?
Mirek: Nie. Gdybym nie chciał to
byś mnie nie zaciągnęła żadną siłą. Bardzo lubię oglądać balet ponieważ jest to
taka forma sztuki, której nie opisują słowa, lecz emocje. W moim przypadku
balet mocniej zapisuje się w mojej pamięci niż np. spektakl teatralny czy film.
MaGa: Tu się trochę różnimy, bo dla mnie każda forma
spektaklu to przeżycie, ale wychodzi na
to, że rządzą nami emocje. To powiedz mi jakie są Twoje wrażenia po pierwszym w życiu
wieczorze baletowym w kinie?
środa, 20 grudnia 2017
Supermenka, czyli nie dać się życiu
Dobry tekst i ktoś kto potrafi tchnąć w niego życie - tylko tyle albo aż tyle potrzeba do tego, by monodramem podbić serce publiczności. Na pewno jest to trudniejsze niż w przypadku sztuk bardziej rozbudowanych, tu cała uwaga skupia się jedynie na jednej osobie, jeszcze bardziej trzeba być uważnym, dawać z siebie wszystko. I dlatego tym bardziej cieszy się człowiek, gdy trafi na monodram, który spełnia te warunki.
Tekst, którego autorką jest Dorota Macieja (i wyreżyserowany przez Jerzego Gudejko) to opowieść o współczesnych kobietach, o tym z jakimi trudnościami muszą się zmagać, jak często czują się samotne w swoim szarpaniu się z codziennością. Bohaterkę - Monikę Szymańską - poznajemy gdy jest kobietą sukcesu, wymagającą szefową, pracoholiczką, która wymaga najwięcej od siebie. Praca w mediach daje adrenalinę i na życie rodzinne, prywatne zostaje niewiele czasu, ale i to stara się ogarniać niczym kolejny front walk. Co jednak zostanie z jej świata, gdy straci pracę? Duży dom za miastem, samochód, rachunki, przecież to wszystko kosztuje... A gdzie ten luksus do którego się przyzwyczaiła - kosmetyki, ciuchy, najlepsze jedzenie. Dotąd to ona zarabiała na to wszystko, a facet wygodnie sobie z nią żył, teraz gdy to ona potrzebuje wsparcia, liczyć na niego nie można. Zresztą jak się okazuje na nikogo. Telefon, który kiedyś dzwonił bez przerwy milczy jak głuchy, a dawni znajomi traktują ją jak zadżumioną. Chwila na oddech, zaczyna się coraz bardziej przedłużać i sytuacja zmusza do dokonania sporych przewartościowań w dotychczasowym funkcjonowaniu.
Tekst, którego autorką jest Dorota Macieja (i wyreżyserowany przez Jerzego Gudejko) to opowieść o współczesnych kobietach, o tym z jakimi trudnościami muszą się zmagać, jak często czują się samotne w swoim szarpaniu się z codziennością. Bohaterkę - Monikę Szymańską - poznajemy gdy jest kobietą sukcesu, wymagającą szefową, pracoholiczką, która wymaga najwięcej od siebie. Praca w mediach daje adrenalinę i na życie rodzinne, prywatne zostaje niewiele czasu, ale i to stara się ogarniać niczym kolejny front walk. Co jednak zostanie z jej świata, gdy straci pracę? Duży dom za miastem, samochód, rachunki, przecież to wszystko kosztuje... A gdzie ten luksus do którego się przyzwyczaiła - kosmetyki, ciuchy, najlepsze jedzenie. Dotąd to ona zarabiała na to wszystko, a facet wygodnie sobie z nią żył, teraz gdy to ona potrzebuje wsparcia, liczyć na niego nie można. Zresztą jak się okazuje na nikogo. Telefon, który kiedyś dzwonił bez przerwy milczy jak głuchy, a dawni znajomi traktują ją jak zadżumioną. Chwila na oddech, zaczyna się coraz bardziej przedłużać i sytuacja zmusza do dokonania sporych przewartościowań w dotychczasowym funkcjonowaniu.
wtorek, 19 grudnia 2017
Aquarius, czyli starość nie musi być smutna
W kinach mi ten film jakoś umknął, ale na szczęście wychodzi właśnie na DVD, jest już do upolowania na jednym z kanałów tv, więc mogę nadrobić.
Na początku czułem się trochę zagubiony, nie mogłem odnaleźć się w tej historii, skupiając się na jej najbardziej sensacyjnym wątku, ale tak naprawdę wcale nie on daje największą satysfakcję.
Zacznijmy jednak od początku. Film brazylijski. Wiecie: słońce, plaża, ciepłe morze i nawet biedni potrafią się radować, być ze sobą razem. Do tego by zrobić przyjęcie na dachu wiele nie trzeba. Jest w tym filmie jakiś duży oddech wolności, przestrzeń nie ograniczona w żaden sposób. Wiek? Choroba? Opinie innych? Olać to wszystko. Trzeba czerpać z życia ile się da. I tak też robi główna bohaterka: ponad 60-letnia Clara. Mieszka sama, dość wygodnie, blisko plaży i nie czuje się do niczego zmuszona. Powiecie - ma pieniądze to robi co chce. Ale ileż osób nawet gdy ma pieniądze wciąż czują konieczność by robić określone rzeczy, choćby pomnażać majątek. Jej wystarcza to co ma.
Na początku czułem się trochę zagubiony, nie mogłem odnaleźć się w tej historii, skupiając się na jej najbardziej sensacyjnym wątku, ale tak naprawdę wcale nie on daje największą satysfakcję.
Zacznijmy jednak od początku. Film brazylijski. Wiecie: słońce, plaża, ciepłe morze i nawet biedni potrafią się radować, być ze sobą razem. Do tego by zrobić przyjęcie na dachu wiele nie trzeba. Jest w tym filmie jakiś duży oddech wolności, przestrzeń nie ograniczona w żaden sposób. Wiek? Choroba? Opinie innych? Olać to wszystko. Trzeba czerpać z życia ile się da. I tak też robi główna bohaterka: ponad 60-letnia Clara. Mieszka sama, dość wygodnie, blisko plaży i nie czuje się do niczego zmuszona. Powiecie - ma pieniądze to robi co chce. Ale ileż osób nawet gdy ma pieniądze wciąż czują konieczność by robić określone rzeczy, choćby pomnażać majątek. Jej wystarcza to co ma.
poniedziałek, 18 grudnia 2017
Aktorki. Portrety - Łukasz Maciejewski, czyli przypominasz sobie te role
Nie czytałem jeszcze pierwszego tomu wywiadów i spotkań z aktorkami autorstwa Łukasza Maciejewskiego, ale wpadły mi w ręce dwa kolejne, czyli Portrety i Odkrycia (o tym ostatnim wkrótce). Oczywiście trudno dyskutować z doborem, bo on zawsze będzie subiektywny, ale jeżeli oceniać pod względem trafności, tego czy opisane postacie są interesujące, to jest po prostu w punkt. Osiemnaście portretów. Aktorek, które mają na swoim koncie naprawdę sporo fantastycznych ról, choć może niektóre z nich dziś są już mniej aktywne. W przeważającej części to panie debiutujące w latach 60 lub 70, ale jest też kilka młodszych. To może być trochę kłopot przy lekturze: im lepiej znasz daną postać, tym bardziej wciąga rozdział akurat jej poświęcony, przypominasz sobie jej kreacje, to co widziałeś, wszystkie wspomnienia dotyczące konkretnych spektakli czy filmów, nie są wtedy obce, budzą emocje. Nie wiem więc czy na pewno ta książka będzie więc satysfakcjonować młodszych czytelników, ale dla tych po 40 i ciut starszych, to twarze bardzo dobrze znane, lubiane, a i same tytuły nie będą obce.
W imię syna, czyli nie jesteś nasz
Po całkiem ciekawym kolejnym sezonie Broadchurch, nagrywam sobie ekranizację kryminalnego Kinga, kończę drugi sezon Belfra, ale upolowałem jeszcze jedną całkiem ciekawą rzecz. W końcu nie codziennie trafia się seriale z Izraela. A jak do tego kryminał, to już nie mogłem przegapić.
Akcja dzieje się gdzieś na peryferiach dużego miasta, więc niewiele tu obrazów, które byłyby jakoś bardzo oryginalne, atmosfera przypomina przedmieścia z każdego innego kraju, mimo to jednak można znaleźć tu parę smaczków. Bardzo mocny jest wątek uprzedzeń rasowych - Izraelczycy pełni są wyższości i mocno spychają na margines wszelkich imigrantów, również tych, którzy przecież z racji wyznania powinni znaleźć swoje miejsce w ich państwie. Dla nas ciemnoskórzy Żydzi to też lekkie zaskoczenie, ale kto czytał jakieś reportaże z Izraela wie, że niestety problem nie jest nowy, wcale nie jest związany ze świeżą falą imigracji.
Kręcimy się w dość wąskiej grupie ludzi, którzy w dziwny sposób jakoś związani są mocno nie tylko towarzysko, ale również poprzez miejsce pracy.
Akcja dzieje się gdzieś na peryferiach dużego miasta, więc niewiele tu obrazów, które byłyby jakoś bardzo oryginalne, atmosfera przypomina przedmieścia z każdego innego kraju, mimo to jednak można znaleźć tu parę smaczków. Bardzo mocny jest wątek uprzedzeń rasowych - Izraelczycy pełni są wyższości i mocno spychają na margines wszelkich imigrantów, również tych, którzy przecież z racji wyznania powinni znaleźć swoje miejsce w ich państwie. Dla nas ciemnoskórzy Żydzi to też lekkie zaskoczenie, ale kto czytał jakieś reportaże z Izraela wie, że niestety problem nie jest nowy, wcale nie jest związany ze świeżą falą imigracji.
Kręcimy się w dość wąskiej grupie ludzi, którzy w dziwny sposób jakoś związani są mocno nie tylko towarzysko, ale również poprzez miejsce pracy.
niedziela, 17 grudnia 2017
Legenda, czyli po ponad 25 latach płyta odkrywana na nowo
Muzyka Armii towarzyszy mi już ponad 30 lat - słuchałem chyba jeszcze pierwszych nagrań na jakichś amatorskich kasetach, potem pierwsza płyta i pierwsze koncerty - właśnie mniej więcej w okresie gdy wydali "Legendę", płytę która narobiła wokół nich mnóstwo szumu. I co prawda to nie jest mój ulubiony album, to na pewno był pewnego rodzaju przełomem - do takiej muzyki, tak mistyczne teksty to było duże zaskoczenie. Wiele osób wspomina właśnie tę płytę jako ich największe osiągnięcie i zdaje się, że Budzyński też ma do niej sentyment. Inaczej nie zgodziłby się pewnie na taki projekt - drugi raz (po płycie z poezją Rimbaud) wchodzi we współpracę z Michałem Jacaszkiem, czyli muzykiem znanym ze swoich elektronicznych poszukiwań i eksperymentów.
Z odrobiną obaw szedłem na koncert organizowany przez Narodowe Centrum Kultury - jednak brzmienie Armii zawsze było dla mnie niepowtarzalne i siła tkwiła również w tym, że ta muza była tak mocna, tak naładowana energią. I teraz... elektronicznie?
Z odrobiną obaw szedłem na koncert organizowany przez Narodowe Centrum Kultury - jednak brzmienie Armii zawsze było dla mnie niepowtarzalne i siła tkwiła również w tym, że ta muza była tak mocna, tak naładowana energią. I teraz... elektronicznie?
sobota, 16 grudnia 2017
Na karuzeli życia, czyli niewesoło w wesołym miasteczku
Chyba się już przyzwyczailiśmy do tego, że każdy kolejny film Woody'ego Allena reklamowany jest jako powrót do formy sprzed lat, niesamowicie zabawny, błyskotliwy itp. A potem idziesz do kina i masz wrażenie, że chyba ci co wymyślali te hasła reklamowe byli na innym filmie.
Nie narzekam - reżyser jak na swoje 82 lata wciąż jest w formie i nie zwalnia tempa (mniej więcej jeden film na rok), ogląda się to całkiem przyjemnie, garną się do niego najlepsi aktorzy... A że nie ma już tej iskry co dawniej - cóż, zwykle pośpiech nie jest dobrym doradcą i może warto by było popracować nad scenariuszem i detalami. Nazwisko jest jednak taką marką, że ludzie i tak pójdą do kin. Czego więc spodziewać się tym razem?
Na pewno nie komedii. Choć może i chwilami ma być bardziej na luzie i postacie są całkiem sympatyczne, to wymowa całości jest raczej gorzka i niewesoła. W dość urokliwej, oldschoolowej scenerii lunaparku z lat 50, Allen opowiada nam o rozczarowaniu, straconych marzeniach i egzystencji, w której niewiele jest radości. Ginny (świetna Kate Winslet) zawsze marzyła o byciu aktorką, o występach i ciekawym życiu, a los skazał ją na pracę kelnerki i życie u boku faceta (Jim Belushi), który nie ma wielkich ambicji i tym bardziej nie rozumie jej pragnień. Praca, migreny, użeranie się z synem, który sprawia różne trudności wychowawcze, pilnowanie męża, by nie miał okazji do sięgnięcia po alkohol, bo po nim staje się agresywny - no po prostu szaro, smutno, nijako. Nic jej nie cieszy, a gdy pojawia się u nich młodziutka córka Humpty'ego (Juno Temple), ukrywająca się przed byłym mężem i znanym gangsterem, Ginny będzie miała jeszcze więcej okazji do narzekania. Dla niej mąż kasy nigdy specjalnie nie ma, ale dla córki nieba by przychylił.
Kobieta znajduje swoją ucieczkę w związku z młodym, przystojnym ratownikiem z plaży (Justin Timberlake) - ten romans wlał w nią nową nadzieję na jakąś zmianę w życiu. Czworo ludzi, ich niespełnione ambicje, wygasły lub dopiero odrywany żar namiętności i historia stara jak świat: miłość i zazdrość, młodość i doświadczenie, naiwność i wyrafinowanie.
Nie ma w tym nic wyjątkowego, choć ogląda się całkiem przyjemnie, głównie ze względu na grę aktorów i klimat całości. Trochę nostalgiczny, ciepły obrazek Coney Island, z ładną muzyką jazzową co prawda nijak ma się do emocji jakie gdzieś kotłują się w bohaterach, ale sprawia że całość ma mniej dramatyczny, lżejszy ton. Nawet mafii nie trzeba się bać.
Jeżeli miałbym wskazywać dlaczego warto się wybrać na "Na karuzeli życia" do kina, tak naprawdę mogę powiedzieć jedynie: Kate Winslet jako Ginny - to świetnie zagrana, wiarygodna postać. Cała reszta to rzeczy, które już niejeden raz Woody Allen nam fundował i tym razem niestety nie robi to większego wrażenia.
Nie narzekam - reżyser jak na swoje 82 lata wciąż jest w formie i nie zwalnia tempa (mniej więcej jeden film na rok), ogląda się to całkiem przyjemnie, garną się do niego najlepsi aktorzy... A że nie ma już tej iskry co dawniej - cóż, zwykle pośpiech nie jest dobrym doradcą i może warto by było popracować nad scenariuszem i detalami. Nazwisko jest jednak taką marką, że ludzie i tak pójdą do kin. Czego więc spodziewać się tym razem?
Na pewno nie komedii. Choć może i chwilami ma być bardziej na luzie i postacie są całkiem sympatyczne, to wymowa całości jest raczej gorzka i niewesoła. W dość urokliwej, oldschoolowej scenerii lunaparku z lat 50, Allen opowiada nam o rozczarowaniu, straconych marzeniach i egzystencji, w której niewiele jest radości. Ginny (świetna Kate Winslet) zawsze marzyła o byciu aktorką, o występach i ciekawym życiu, a los skazał ją na pracę kelnerki i życie u boku faceta (Jim Belushi), który nie ma wielkich ambicji i tym bardziej nie rozumie jej pragnień. Praca, migreny, użeranie się z synem, który sprawia różne trudności wychowawcze, pilnowanie męża, by nie miał okazji do sięgnięcia po alkohol, bo po nim staje się agresywny - no po prostu szaro, smutno, nijako. Nic jej nie cieszy, a gdy pojawia się u nich młodziutka córka Humpty'ego (Juno Temple), ukrywająca się przed byłym mężem i znanym gangsterem, Ginny będzie miała jeszcze więcej okazji do narzekania. Dla niej mąż kasy nigdy specjalnie nie ma, ale dla córki nieba by przychylił.
Kobieta znajduje swoją ucieczkę w związku z młodym, przystojnym ratownikiem z plaży (Justin Timberlake) - ten romans wlał w nią nową nadzieję na jakąś zmianę w życiu. Czworo ludzi, ich niespełnione ambicje, wygasły lub dopiero odrywany żar namiętności i historia stara jak świat: miłość i zazdrość, młodość i doświadczenie, naiwność i wyrafinowanie.
Nie ma w tym nic wyjątkowego, choć ogląda się całkiem przyjemnie, głównie ze względu na grę aktorów i klimat całości. Trochę nostalgiczny, ciepły obrazek Coney Island, z ładną muzyką jazzową co prawda nijak ma się do emocji jakie gdzieś kotłują się w bohaterach, ale sprawia że całość ma mniej dramatyczny, lżejszy ton. Nawet mafii nie trzeba się bać.
Jeżeli miałbym wskazywać dlaczego warto się wybrać na "Na karuzeli życia" do kina, tak naprawdę mogę powiedzieć jedynie: Kate Winslet jako Ginny - to świetnie zagrana, wiarygodna postać. Cała reszta to rzeczy, które już niejeden raz Woody Allen nam fundował i tym razem niestety nie robi to większego wrażenia.
piątek, 15 grudnia 2017
Hex - Thomas Olde Heuvelt, czyli wskażemy winnych, wyplenimy zagrożenie
Dawno już nie sięgałem po literaturę grozy (no, może poza Kingiem), zresztą mam wrażenie, że niewiele jej na rynku wśród nowości. Przytłoczeni kryminałami, dystopiami, thrillerami psychologicznymi, gdzie na każdym z nich okładka woła, że to bestseller i muuuusisz go przeczytać, stęsknieni jesteśmy chyba za czymś innym. No to gwarantuję Wam, że Hex dostarczy sporą dawkę emocji i mocnych wrażeń.
Wyobraźcie sobie nieduże, malowniczo położone miasteczko w Stanach. Ludzie się tu znają, żyją blisko, ale jakoś dziwnie reagują na nowo przybyłych. Właśnie pewna rodzina zainteresowała się kupnem ładnego domu, myślą o przeprowadzce do Black Spring, ale nie mogą się nadziwić czemu wszyscy próbują ich zniechęcić do tej decyzji. Uparcie będą obstawać przy swoim, nawet nie wiedząc jak bardzo będą żałować swojej decyzji.
Miasteczko żyje bardzo w specyficznej atmosferze - gdy uważnie się przyjrzymy w wielu miejscach dostrzeżemy kamery, wszelka aktywność w sieci realizowana przez mieszkańców jest monitorowana (komputery i telefony również), a nawet jak się okazuje mocno objęta cenzurą. Wszyscy jednak godzą się na to, choć młodzież buntuje się przeciw różnym ograniczeniom. Dla ich rodziców, przyjęcie ograniczeń wynikało z rozsądku, z obaw przed czymś nieoczekiwanym, ale młodym ludziom trudno przyjąć coś "na wiarę", tylko dlatego, że od dekad miasto żyje na specyficznych zasadach. Oni chętnie by sprawdzili, na ile zagrożenie jest realne - bo może jest jedynie przesądem, jakąś bajką dla dzieci. Nie spodziewają się dokąd mogą zaprowadzić ich eksperymenty.
Wyobraźcie sobie nieduże, malowniczo położone miasteczko w Stanach. Ludzie się tu znają, żyją blisko, ale jakoś dziwnie reagują na nowo przybyłych. Właśnie pewna rodzina zainteresowała się kupnem ładnego domu, myślą o przeprowadzce do Black Spring, ale nie mogą się nadziwić czemu wszyscy próbują ich zniechęcić do tej decyzji. Uparcie będą obstawać przy swoim, nawet nie wiedząc jak bardzo będą żałować swojej decyzji.
Miasteczko żyje bardzo w specyficznej atmosferze - gdy uważnie się przyjrzymy w wielu miejscach dostrzeżemy kamery, wszelka aktywność w sieci realizowana przez mieszkańców jest monitorowana (komputery i telefony również), a nawet jak się okazuje mocno objęta cenzurą. Wszyscy jednak godzą się na to, choć młodzież buntuje się przeciw różnym ograniczeniom. Dla ich rodziców, przyjęcie ograniczeń wynikało z rozsądku, z obaw przed czymś nieoczekiwanym, ale młodym ludziom trudno przyjąć coś "na wiarę", tylko dlatego, że od dekad miasto żyje na specyficznych zasadach. Oni chętnie by sprawdzili, na ile zagrożenie jest realne - bo może jest jedynie przesądem, jakąś bajką dla dzieci. Nie spodziewają się dokąd mogą zaprowadzić ich eksperymenty.
czwartek, 14 grudnia 2017
Dziennik kasztelana - Evžen Boček, czyli to nie jest zawód, to jest stan umysłu
Parę dni temu pisałem o lekturze "Ostatniej arystokratki"
Evžena Bočka, książce, która dała możliwość złapania oddechu, czymś na rozluźnienie przy masie innych, bardziej wymagających lektur. I wiedziałem od razu, że pewnie będę szukał kontynuacji i czegoś więcej tego autora. No i mam okazję. Na spotkaniu DKK dowiedziałem się, że autor jest prawdziwym kasztelanem na zamku (pałacu?) w Miloticach (możecie zobaczyć na zdjęciu poniżej jak to wygląda) i dorwałem jego pierwszą książkę, czyli "Dziennik Kasztelana".
I teraz już wszystko jasne skąd u niego tyle sarkazmu wobec życia na zamku, obowiązków jakie czekają na każdego kto chciałby się podjąć opieki nad takim obiektem. I skąd tyle miłości autora wobec "muflonów", czyli stad turystów, którzy rzadko kiedy są zainteresowani tym co chce im się opowiedzieć i pokazać, natomiast ze względu na ilość grup wydeptujących trasy turystyczne, są dla właścicieli/obsługi/opiekunów gorsi od szarańczy.
Wiem, wiem - nie traktujmy Dziennika jako prawdziwych zapisków, ale chodzi mi raczej o pewne refleksje, przemyślenia, które są bardzo charakterystyczne pewnie dla wszystkich, którzy zakosztowali takiej pracy.
Evžena Bočka, książce, która dała możliwość złapania oddechu, czymś na rozluźnienie przy masie innych, bardziej wymagających lektur. I wiedziałem od razu, że pewnie będę szukał kontynuacji i czegoś więcej tego autora. No i mam okazję. Na spotkaniu DKK dowiedziałem się, że autor jest prawdziwym kasztelanem na zamku (pałacu?) w Miloticach (możecie zobaczyć na zdjęciu poniżej jak to wygląda) i dorwałem jego pierwszą książkę, czyli "Dziennik Kasztelana".
I teraz już wszystko jasne skąd u niego tyle sarkazmu wobec życia na zamku, obowiązków jakie czekają na każdego kto chciałby się podjąć opieki nad takim obiektem. I skąd tyle miłości autora wobec "muflonów", czyli stad turystów, którzy rzadko kiedy są zainteresowani tym co chce im się opowiedzieć i pokazać, natomiast ze względu na ilość grup wydeptujących trasy turystyczne, są dla właścicieli/obsługi/opiekunów gorsi od szarańczy.
Wiem, wiem - nie traktujmy Dziennika jako prawdziwych zapisków, ale chodzi mi raczej o pewne refleksje, przemyślenia, które są bardzo charakterystyczne pewnie dla wszystkich, którzy zakosztowali takiej pracy.
środa, 13 grudnia 2017
Siła niższa - Marta Kisiel, czyli nowy dom i nowe problemy
Kontynuacja "Dożywocia", które w zadziwiający sposób zyskało status książki kultowej to kolejna porcja groteski, bardzo specyficznego humoru i klimatów paranormalnych, ale w bardzo swojski sposób oswojonych :) Tu nawet wywoływanie duchów z zaświatów przyprawia raczej o ból przepony, niż o dreszcz przerażenia. To chyba wszystko dlatego, że coraz bardziej przyzwyczajamy się do tej przedziwnej menażerii i dochodzimy do etapu gdy nic już nie dziwi. Jeżeli Lichotka, czyli dziwne domiszcze, które odziedziczył pisarz Konrad Romańczuk, miało klimat tajemnicy, domostwa, które w cudowny sposób mogło się "rozciągać", teraz będzie dużo bardziej "przyziemnie".
Życie już takie jest, że czasem potrafi dać w kość i jeżeli na czas się nie otrząśniemy z depresyjnych nastrojów, będziemy wszystkim odbierać radość istnienia. Nie dość, że nowe domostwo jest ciasne, jest w nim dużo mniej miejsca, to i nagle okazuje się, że dusz do zamieszkiwania razem z Konradem się jakby namnaża w tempie zastraszającym.
Wśród dawnych znajomych nie ma jedynie poety, ale i on powróci pod koniec powieści. Cała reszta inwentarza, czyli m.in. Licho (anioł o charakterze dużego dziecka), stado różowych królików, kotka, będą musieli się zmieścić pod dachem razem z Konradem i ich nowym gospodarzem, czyli Turu Brząszczykiem, facetem o wielkim sercu i wyglądzie dzikiego wikinga. Dorzućcie do tego jeszcze widma trzech żołnierzy Wermachtu ukrywających się na strychu. Mało? To może jeszcze jeden anioł do kompletu? Tak! Konrad odkrył, że nie on jeden na świecie posiada anioła stróża i dość nieroztropnie zgodził się na przyjęcie pod swój dach kolejnej istoty z niebios, jednak o jakże innym charakterze niż dobrotliwe Licho. Tsadkiel - anioł skromności i sprawiedliwości potrafi być tak upierdliwy i zasadniczy w próbach kierowania losem swoich podopiecznych, że wszystkich wprawia w załamanie nerwowe, kompleksy i totalną niemoc.
To już wszyscy? Bynajmniej!
Wołyń. Bez litości - Piotr Tymiński, czyli na trzy fronty
Trochę czasu odkładałem lekturę tej książki, obawiając się, że na długie dni mnie zdołuje, przypomni różne obrazy zbrodni, które tak na świeżo mam po filmie Smarzowskiego. Nie byłem pewien w jakim kierunku autor pójdzie: dokumentowania okrucieństw, wyliczania kolejnych spalonych i wymordowanych wiosek, zarzucania czytelnika nazwami i datami. Nie da się przecież wokół takiej tragedii napisać historii, która miałaby w sobie lekkość przygody, pokazywałaby całe okrucieństwo, ale jednocześnie też pokazywała odwagę tych, którzy postanowili podjąć walkę w obronie swoich domów i ziemi. Nie da się? Kurcze, a Tymińskiemu mam wrażenie, że to właśnie się udało.
Rzeź wołyńska opisana jest tu z całym jej koszmarem, a jednocześnie te wydarzenia nabierają jakiejś zupełnie innej emocjonalnej barwy, gdy obserwujesz je oczami nie tylko niewinnych ofiar, ale również tych, którzy złapali za broń, polskiej samoobrony, nad którą z czasem dowództwo objęła Armia Krajowa. Każda walka, potyczka, każdy odparty atak UPA i ukraińskich band, staje się jakimś etapem formowania się oddziału, który choć nieliczny, stanowi dla wroga niełatwy orzech do zgryzienia. Obserwując jak ci młodzi (w większości) mężczyźni, którzy często stracili wszystko, z determinacją ruszają do walki, trudno nie czuć jakiejś dumy. Z gromady łapserdaków, stają się oddziałem partyzanckim, który potrafi realizować nawet najtrudniejsze misje. Jest w tym trochę z klimatów sensacyjno-przygodowych, bo też niektóre ich brawurowe akcje zawierają w sobie nawet wątek humorystyczny, gdy potrafią zaskoczyć przeciwnika mimo jego przewagi. Udało się więc połączyć grozę i realizm opisywanych zdarzeń, klimat tamtych miesięcy, emocje jakie buzowały w ludziach, z fabułą, która potrafi czytelnika wciągnąć.
Rzeź wołyńska opisana jest tu z całym jej koszmarem, a jednocześnie te wydarzenia nabierają jakiejś zupełnie innej emocjonalnej barwy, gdy obserwujesz je oczami nie tylko niewinnych ofiar, ale również tych, którzy złapali za broń, polskiej samoobrony, nad którą z czasem dowództwo objęła Armia Krajowa. Każda walka, potyczka, każdy odparty atak UPA i ukraińskich band, staje się jakimś etapem formowania się oddziału, który choć nieliczny, stanowi dla wroga niełatwy orzech do zgryzienia. Obserwując jak ci młodzi (w większości) mężczyźni, którzy często stracili wszystko, z determinacją ruszają do walki, trudno nie czuć jakiejś dumy. Z gromady łapserdaków, stają się oddziałem partyzanckim, który potrafi realizować nawet najtrudniejsze misje. Jest w tym trochę z klimatów sensacyjno-przygodowych, bo też niektóre ich brawurowe akcje zawierają w sobie nawet wątek humorystyczny, gdy potrafią zaskoczyć przeciwnika mimo jego przewagi. Udało się więc połączyć grozę i realizm opisywanych zdarzeń, klimat tamtych miesięcy, emocje jakie buzowały w ludziach, z fabułą, która potrafi czytelnika wciągnąć.
wtorek, 12 grudnia 2017
Eternal Hunger - The Poisoned Hearts, czyli nie tylko dla nocnych marków
Co prawda dawno nie sięgałem po swoją kolekcję muzyczną sprzed lat, ale pisałem już chyba kilkukrotnie, że jakoś duży wpływ na moje gusta miały mroczne audycje Tomka Beksińskiego. Cold wave, wszystko co tajemnicze, gotyckie, fascynowało i choć dziś rzadziej siedzę w takich klimatach, sentyment pozostał. Gdy słyszę Sisters of Mercy (stare nagrania) to ciarki łażą po plecach.
Z radością więc poświęcam jedną z notek muzycznych dla młodej kapeli z Warszawy, która w tym roku pojawiło się na rynku muzycznym z EP-ką. The Poisoned Hearts - warto dać im szansę, odsłuchać, przekazać info o nich dalej, może kupić płytkę albo szukać koncertów. Słychać wyraźnie kim się fascynują, ale trzeba przyznać, że grają ciekawie i kto wie czy pełen materiał, gdyby dać im szansę nie dałby jeszcze więcej frajdy. Może nawet zdecydowaliby się nagrać coś po polsku?
Eternal Hunger to 5 numerów, dość wpadających w ucho, choć w mrocznych klimatach, dobrze nagranych, zaaranżowanych (jak na trio wcale nie brzmi to jakoś ubogo) - posłuchajcie sami.
https://darkpage.bandcamp.com/album/the-poisoned-hearts-the-eternal-hunger-ep
Z radością więc poświęcam jedną z notek muzycznych dla młodej kapeli z Warszawy, która w tym roku pojawiło się na rynku muzycznym z EP-ką. The Poisoned Hearts - warto dać im szansę, odsłuchać, przekazać info o nich dalej, może kupić płytkę albo szukać koncertów. Słychać wyraźnie kim się fascynują, ale trzeba przyznać, że grają ciekawie i kto wie czy pełen materiał, gdyby dać im szansę nie dałby jeszcze więcej frajdy. Może nawet zdecydowaliby się nagrać coś po polsku?
Eternal Hunger to 5 numerów, dość wpadających w ucho, choć w mrocznych klimatach, dobrze nagranych, zaaranżowanych (jak na trio wcale nie brzmi to jakoś ubogo) - posłuchajcie sami.
https://darkpage.bandcamp.com/album/the-poisoned-hearts-the-eternal-hunger-ep
poniedziałek, 11 grudnia 2017
Liga sprawiedliwości, czyli popcorn i migające obrazki
Pewnie w najbliższych dniach wypad rodzinny na Star Wars i przyznam, że najchętniej wszystkie inne blockbustery omijałbym z daleka. Tyle, że jednak córki trochę ciągną w tę stronę, czasem więc skuszony próbuję odnaleźć się w tych klimatach - najczęściej superbohaterskich. Wszystkie te komiksowe postacie bardziej mnie śmieszą niż kręcą pozytywnie, kolejnych produkcji filmowych też nie traktuję więc specjalnie poważnie. Jak dla mnie wystarczy, że akcja jakoś trzyma się kupy, da się rozkminić bez oglądania dwudziestu wcześniejszych produkcji, ma w sobie trochę humoru i nie jest zbyt bajkowata.
niedziela, 10 grudnia 2017
Gdy morze cichnie - Jørn Liera Horst, czyli jak ja lubię tego faceta
Horst już od dawna ma u mnie zapewniony czas na to, że przeczytany zostanie szybko. Wydawnictwo Smak Słowa powoli uzupełnia nasze zaległości wydając tomy zaległe (zostały już tylko dwa) o komisarzu Wistingu, a ja gdy tylko pojawia się coś nowego, nie mogę się powstrzymać od przełożenia tego na samą górę stosu. I wiecie co? Jeżeli nawet marudziłem przy tomach 1-2, to tym trzecim z kolei facet udowadnia, że potrzebował chwili na to by rozwinąć swoje pomysły i potem już jedynie trzymał równy poziom. Ci, którzy pamiętają "Jaskiniowca", który wydany u nas był jako pierwszy (tom 6), wiedzą o czym mówię. Wisting jest najlepszy gdy nie jest nieopierzonym policjantem, gdy może liczyć na kolegów z zespołu, ale i sam ma już spore doświadczenie. A do tej sprawy przyda ono mu się jak mało kiedy.
Wszystko zaczyna się tym razem bardzo dziwnie: przed apteką gdzie rozbito szybę znaleziono ciężko rannego mężczyznę, w tym samym czasie spłonął nieduży domek turystyczny, a następnego dnia znaleziono w zatoce opustoszałą żaglówkę - czy te trzy sprawy może coś łączyć? Przełożona komisarza twierdzi, że absolutnie nie i wcale nie zamierza słuchać jego próśb o dodatkowe siły do prowadzenia śledztwa.
Wszystko zaczyna się tym razem bardzo dziwnie: przed apteką gdzie rozbito szybę znaleziono ciężko rannego mężczyznę, w tym samym czasie spłonął nieduży domek turystyczny, a następnego dnia znaleziono w zatoce opustoszałą żaglówkę - czy te trzy sprawy może coś łączyć? Przełożona komisarza twierdzi, że absolutnie nie i wcale nie zamierza słuchać jego próśb o dodatkowe siły do prowadzenia śledztwa.
#Wstydź się - Jon Ronson, czyli jakie masz prawo do osądzania
NIE CHCĘ SIĘ
WSTYDZIĆ I NIE CHCĘ ZAWSTYDZAĆ
Wstyd. Uczucie
znane każdemu. Niezbyt przyjemne. Za tym uczuciem kryje się
napiętnowanie, strach, niekiedy śmierć. Ta książka jest o
wstydzie, jest wnikliwą analizą tego pojęci. Opowiada jak
odczuwają wstyd osoby napiętnowane, co czują osoby piętnujące.
Jon Ronson ogląda wstyd z każdej strony. Opisuje jak przed wiekami
karano za kłamstwa, oszustwa i inne przewinienia, których
następstwem był wstyd; wstyd z obnażonej i odkrytej przewiny i
wstyd w trakcie ponoszenia kary. Wstyd … za nim kryje się lęk i
strach. Dla jednych. Bo pojęcie strachu potrafi mocno dotknąć i
poturbować. Wstyd jednej osoby potrafi zrujnować życie nie tylko
winowajcy , rozpływa się na najbliższych, kładzie się plamą na
firmach, przedsiębiorstwach, niszczy tytuły.
sobota, 9 grudnia 2017
Ostatnia arystokratka - Evžen Boček, czyli dawniej to było lepiej
Coś na rozluźnienie. Ba, nawet mini cykl mi się zrobi na blogu - po dwóch morderstwach, teraz dwie trochę groteskowe historie o tym jak to życie potrafi czasem niespodziewanie obdarować niespodziankami (ciekawe czy zgadniecie jaka to książka z Polski skojarzyła mi się z Arystokratką).
W groteskowej powieści Evžena Bočka aż bije po oczach bardzo specyficzne podejście Czechów do arystokracji. Nie ma w nich za grosz jakiejś czołobitności, szacunku, podkreślania tradycji (ze wskazaniem na wielki dorobek kulturalny czy gospodarczy rodu) tak jak u nas. Dla nich cała szlachta to utracjusze, którzy mieli trochę szczęścia urodzić się w rodzinie, która miała pieniądze i majątek. A skoro panowie mieli dobrze, nie musieli się przejmować tym czy mają co włożyć do garnka, oczywiste, że przy nich całe gromady służby i pomocników mogły sobie żyć dostatnio. Gdy współcześnie w ręce potomków dawnych właścicieli trafiają zamki i pałace, ciekawość w narodzie jest ogromna, a za nią idzie również chęć przyjrzenia się temu jak żyją bogatsi, a może i uszczknięcia odrobiny tego majątku dla siebie. Szczególnie gdy trafia na Amerykanów, to nie może być nikt ubogi, prawda? Tymczasem ród Kostków to bardzo przeciętna rodzina ze Stanów i w żaden sposób nie byli przygotowani na dobrodziejstwo, które spadło im na głowy.
W groteskowej powieści Evžena Bočka aż bije po oczach bardzo specyficzne podejście Czechów do arystokracji. Nie ma w nich za grosz jakiejś czołobitności, szacunku, podkreślania tradycji (ze wskazaniem na wielki dorobek kulturalny czy gospodarczy rodu) tak jak u nas. Dla nich cała szlachta to utracjusze, którzy mieli trochę szczęścia urodzić się w rodzinie, która miała pieniądze i majątek. A skoro panowie mieli dobrze, nie musieli się przejmować tym czy mają co włożyć do garnka, oczywiste, że przy nich całe gromady służby i pomocników mogły sobie żyć dostatnio. Gdy współcześnie w ręce potomków dawnych właścicieli trafiają zamki i pałace, ciekawość w narodzie jest ogromna, a za nią idzie również chęć przyjrzenia się temu jak żyją bogatsi, a może i uszczknięcia odrobiny tego majątku dla siebie. Szczególnie gdy trafia na Amerykanów, to nie może być nikt ubogi, prawda? Tymczasem ród Kostków to bardzo przeciętna rodzina ze Stanów i w żaden sposób nie byli przygotowani na dobrodziejstwo, które spadło im na głowy.
czwartek, 7 grudnia 2017
Zapach suszy - Tomasz Sekielski, czyli #jakbytunapisaćbestseller
Po pierwszym tomie "Sejfu" obiecywałem sobie kilkukrotnie, że sięgnę po kontynuację, ale wciąż jakoś nie było po drodze. Wpadło mi w ręce za to jego nowsze dziecko, czyli cykl "Susza". Znowu pierwszy tom trochę będzie rzutował pewnie na moją ocenę i na to, że po drugi wcale spieszyć się nie będę. I to aż dziwne, bo przecież thrillery, kryminały uwielbiam, a sama fabuła aż roi się od ciekawie rozpoczętych wątków, urwanych i wołających: co dalej!? Tylko, że z książkami Sekielskiego mam ten sam problem co z i głośno reklamowaną "Inwazją" Miłoszewskiego. To jest chwilami tak toporne, że aż oczy bolą (albo uszy jak kto woli). Cholera, wydawałoby się dziennikarz, który ma już doświadczenie, obycie, powinien posiadać umiejętność przedstawienia historii bez uciekania się po żenujące sztuczki rodem z "Faktu" i programów "rozrywkowych" rodem z Polsatu. Nie czepiam się wyboru samych tematów, które ciągną fabułę (pedofilia, Kościół, handel kobietami, zmuszanie do prostytucji itp.), ale raczej o język jakim to jest napisane, sposób opisywania różnych scen.
Morderstwo w Hotelu Hilton, czyli jedyny sprawiedliwy
Kryminał z Egiptu, w którym ogrywa się schemat policjanta, który po raz pierwszy być może staje przed dylematami i próbuje być uczciwy - tak pewnie można by w skrócie opowiedzieć o "Morderstwie w Hotelu Hilton". W odróżnieniu jednak od masy filmów, w których z góry wiemy, że opowiadana historia jest jedynie rozrywką, jaką chcą nam zafundować twórcy, produkcja wyreżyserowana przez Tarika Saleha, niesie w sobie dużą porcję dramatycznej prawdy o atmosferze życia w Egipcie tuż przed tzw. Wiosną ludów. Wszelkie schematyzmy, uproszczenia i porównania z innymi produkcjami kryminalnymi schodzą więc trochę na drugi plan, a my próbujemy wgryźć się w tę zadziwiający świat, pełen ogromnych różnic ekonomicznych, korupcji i przemocy. Policjant ma autentyczną władzę, o ile oczywiście nie tyka tych "wielkich".
wtorek, 5 grudnia 2017
Morderstwo w Orient Expressie, czyli herbatka zaledwie letnia
Z klasykami to zawsze trochę problem, bo jeżeli ekranizacje były już dokonywane i wyszły bardzo dobrze, czym zatem zaskoczyć widza? Można oczywiście zrobić kino akcji jak Guy Ritchie z Sherlockiem, ale z bohaterem Agathy Christie Herculesem Poirot wyszło by to raczej średnio. Można próbować przenieść akcję w czasy współczesne, kombinować w fabule...
Kenneth Branagh jednak podszedł do materiału tak, że chyba mało kogo zachwycił, czy zaskoczył, a jeżeli to drugie, to raczej na minus. Cała historia pozostała bez zmian, czasy również, ale już w charakterach różnych postaci, reżyser postanowił trochę zamieszać. Szczególnie w swojej. Stanął on bowiem nie tylko za kamerą, ale i przed nią (ciężko go nawet rozpoznać), tyle że wzbogacanie postaci słynnego detektywa o kaskaderskie sztuczki, raczej nie spodoba się jego fanom. Poirot słynie ze swoich niesamowitych wąsów, manier i umiejętności dedukcji, może dziwactw (niektórzy by powiedzieli natręctw), ale na pewno nie z tego, że bandytów by ganiał i łapał ich osobiście. Do tego dodajmy jeszcze pojawiający się wątek rasowy, którego w oryginale aż tak mocno nie podkreślano - niby nic, a jednak zmienia się przez to w naszym odbiorze sporo. Więcej czasu poświęcamy bowiem różnym porównaniom i zastanawianiu się: czy to był dobry pomysł, niż samej zagadce, która powinna przecież trzymać w napięciu.
Kenneth Branagh jednak podszedł do materiału tak, że chyba mało kogo zachwycił, czy zaskoczył, a jeżeli to drugie, to raczej na minus. Cała historia pozostała bez zmian, czasy również, ale już w charakterach różnych postaci, reżyser postanowił trochę zamieszać. Szczególnie w swojej. Stanął on bowiem nie tylko za kamerą, ale i przed nią (ciężko go nawet rozpoznać), tyle że wzbogacanie postaci słynnego detektywa o kaskaderskie sztuczki, raczej nie spodoba się jego fanom. Poirot słynie ze swoich niesamowitych wąsów, manier i umiejętności dedukcji, może dziwactw (niektórzy by powiedzieli natręctw), ale na pewno nie z tego, że bandytów by ganiał i łapał ich osobiście. Do tego dodajmy jeszcze pojawiający się wątek rasowy, którego w oryginale aż tak mocno nie podkreślano - niby nic, a jednak zmienia się przez to w naszym odbiorze sporo. Więcej czasu poświęcamy bowiem różnym porównaniom i zastanawianiu się: czy to był dobry pomysł, niż samej zagadce, która powinna przecież trzymać w napięciu.
Człowiek w przystępnej cenie - Urszula Jabłońska, czyli tai oznacza wolny
Gdy widzisz taką okładkę, już z góry spodziewasz się, że to reportaż, który łatwy i przyjemny nie będzie. Czytanie o krzywdzeniu, wykorzystywaniu innych, szczególnie nieletnich, zawsze sprawia, że człowiekowi zaciskają się ze złości pięście, w ustach czuje coraz większą gorycz, a w sercu rośnie wściekłość.
Nawet tam gdzie handel własnym ciałem jest po prostu najlepszym sposobem na utrzymanie całej rodziny, gdy kobiet nikt do tego nie zmusza, a kusi je po prostu możliwość większych zarobków, czy możliwość znalezienie "opiekuna" z zagranicy, zawsze rodzą się pytania dlaczego tak właśnie jest i czy powinniśmy to akceptować.
Urszula Jabłońska pisze jednak nie tylko o tym co gdzieś być może kojarzymy z jakichś przekazów i opowieści z Tajlandii - o biznesie napędzanym przez mężczyzn (najczęściej już nie tak młodych), szukających "przygód i egzotyki". Okazuje się, że tytuł książki wcale nie jest przypadkowy, a handel ludźmi ma w tamtym regionie bardzo różne oblicza.
Nawet tam gdzie handel własnym ciałem jest po prostu najlepszym sposobem na utrzymanie całej rodziny, gdy kobiet nikt do tego nie zmusza, a kusi je po prostu możliwość większych zarobków, czy możliwość znalezienie "opiekuna" z zagranicy, zawsze rodzą się pytania dlaczego tak właśnie jest i czy powinniśmy to akceptować.
Urszula Jabłońska pisze jednak nie tylko o tym co gdzieś być może kojarzymy z jakichś przekazów i opowieści z Tajlandii - o biznesie napędzanym przez mężczyzn (najczęściej już nie tak młodych), szukających "przygód i egzotyki". Okazuje się, że tytuł książki wcale nie jest przypadkowy, a handel ludźmi ma w tamtym regionie bardzo różne oblicza.
niedziela, 3 grudnia 2017
Lunatycy - Jan Favre, czyli młodzi, pełni marzeń...
Jan Favre. Być może ten pseudonim nikomu nic nie mówi, ale gdy doda się StayFly, wiele osób prędzej skojarzy jakieś przeczytane w sieci historyjki, pełne humoru, ale i jakiejś refleksji nad tym jak układa nam się czasem życie i relacje z innymi. Blog StayFly, profil na FB, który czyta blisko 20 tys. osób, masa osób, które mówią: chcemy więcej! Nic dziwnego, że przełożyło się to na próbę wyjścia naprzeciw oczekiwaniom. Bloger jednak nie poszedł na łatwiznę, zbierając to co już wisiało w sieci i wydając to z jakimś uzupełnieniem, ale napisał coś zupełnie nowego. I wydał to zupełnie sam. Tak. Cały proces wydawniczy, reklama i sprzedaż, to jego dzieło. Ryzykuje, ale ewentualna sprzedaż to będzie również jego sukces - chce przekonywać treścią, a nie reklamą, która z nią nie ma nic wspólnego. I dzieli się swoim doświadczeniem, pokazując, że najważniejsza jest pasja i pewność, że ma się coś do powiedzenia/pokazania. Jeżeli to jest, nie trzeba się oglądać na innych.
O czym jest ta książka? O życiu. Wściekaniu się na to, że się wyciągnęło gorszy los na loterii, żyje się w małym, szarym mieście, gdzie ludzie nie mają ani specjalnych perspektyw, a ich marzenia są bardzo przyziemne. Kombinowaniu jak by tu przetrwać kolejny tydzień z niewielkim zastrzykiem gotówki, a jednocześnie przynajmniej w weekend zabalować. O tym jak trudno czasem pogodzić perspektywy dorosłych i ludzi młodych, jak zupełnie są to inne światy. O pragnieniach by być kimś innym i o tym jak sukces może dać kopa w dupę, gdy nie jest się na niego przygotowanym.
O czym jest ta książka? O życiu. Wściekaniu się na to, że się wyciągnęło gorszy los na loterii, żyje się w małym, szarym mieście, gdzie ludzie nie mają ani specjalnych perspektyw, a ich marzenia są bardzo przyziemne. Kombinowaniu jak by tu przetrwać kolejny tydzień z niewielkim zastrzykiem gotówki, a jednocześnie przynajmniej w weekend zabalować. O tym jak trudno czasem pogodzić perspektywy dorosłych i ludzi młodych, jak zupełnie są to inne światy. O pragnieniach by być kimś innym i o tym jak sukces może dać kopa w dupę, gdy nie jest się na niego przygotowanym.
sobota, 2 grudnia 2017
Turnus - Tomasz Łubieński, czyli jesteśmy tu jedynie turystami
Pamiętajcie, że ruszyła kolejne odsłona akcji rozdawania książek - 10 pozycji do wyboru. Każdy może coś tam sobie znaleźć (mam nadzieję). Dziś gościnnie i zabieram się za notkę o "Lunatykach".
R
R
Kiedy brałam do
ręki niepozorną książkę „Turnus” zupełnie mi nieznanego
pisarza Tomasza Łubieńskiego, widziałam tylko napis „…archipelagi
…”. To seria Wydawnictwa WAB promująca polskich pisarzy, a kilka
książek z tej serii czytałam. Miałam więc niemal pewność, że
będzie literacko wartościowa. I tak jest. Nie jest jednak
powiedziane, że będzie nam z autorem „po drodze”.
Przeczytałam
jednak kilka akapitów i ta książka mnie wciągnęła jak ruchome
piaski. Dosłownie. Język Łubieńskiego jest dla mnie jak poezja.
Słowa płyną barwnie malując kolejne obrazy, pozwalają myślom
bezkolizyjnie przenikać z jednej sfery do drugiej, cofają się do
przeszłości, tworzą wspomnienia, kolejne opisy, kolejne zadumania.
Krótkie zdania konkretnie zamykają myśli, a każdy akapit to mały
archipelag myśli filozoficznej. Ale tej książki nie przeczytałam
w jeden wieczór. To książka wymagająca. Nie ma w niej typowych
dialogów, nie jest rozpisana na głosy, choć ma dwóch narratorów:
Persi i Profesora.
Persi… to
zdrobnienie od Persefony – bogini, władczyni świata podziemnego
i opiekunki dusz zmarłych, nadane jej przez biuro podróży dla
którego pracuje. Bo Persi jest rezydentką – opiekunką i
przewodniczką polskich turystów po Krecie. Dziwna z niej
przewodniczka … bo przy okazji opisów piękna Krety przede
wszystkim oprowadza nas po swoim życiu. Snując barwny monolog o
urokach wyspy, prowadzi nas równolegle swoim śladem z Podlasia do
wielkiego świata. Kiedy wita kolejny turnus swoją gadaniną typową
dla przewodników turystycznych i reklam, wydaje się być
„dziewczyną z sąsiedztwa” w powiatowy miasteczku. Ot taką
miłą, sympatyczną panienką, może nie najmądrzejszą. Jednak to
tylko pozory… Historia jej życia jest jak historia Krety. Są w
niej chwile dobre, ale i gorzkich też sporo. Mimo świadomości, że
jest „dla ludzi” nie pozwala sobie na zbytnią poufałość. Dla
niej każdy turnus jest do siebie podobny, turyści przylatują i
odlatują, podobni do siebie… a ona pozostaje i dalej żyje swoje
życie mądrzejsza o kolejne doświadczenia.
Jednak ten turnus
będzie inny. Persi pozna na nim Profesora, który stanie się w
książce drugim narratorem. Ten starszy mężczyzna, o którym
niewiele wiadomo zaciekawi rezydentkę i odegra znaczącą rolę w
jej życiu. Będą się spotykali wieczorami w małej kawiarence,
nawiążą nić sympatii i bliskości. Skrajnie różni, a jednak
stworzą międzypokoleniowe porozumienie i razem wyruszą na szczyt
Psiloritos. Profesor wielokrotnie był na Krecie i kocha tę wyspę.
Kocha też góry. Persi pomoże wejść na szczyt sędziwemu
mężczyźnie. Może to jego ostatnia wyprawa … Taki jest plan? Czy
okaże się, że ona, młoda i energiczna będzie przewodniczką po
życiu, a on – dojrzały starszy człowiek – przewodnikiem po
śmierci?
Ta książka nie
jest jednak opowieścią o relacjach Persefony i Profesora.
Przynajmniej nie tylko. Jest jedynie kanwą dla rozważań i
refleksji o kondycji naszego świata współczesnego, o zmieniających
się społeczeństwach, o pamięci historycznej i sprawach
ostatecznych. A to wszystko prześlicznie plecie słowami Tomasz
Łubieński, łącząc sielankowe obrazy wyspy z jej często niełatwą
historią od antyku do czasów współczesnych. Cóż z tego, że
plaże tam złote, a wąwozy kwieciste kiedy jednocześnie jej ziemia
zbroczona jest krwią zabitych, kiedy pełna jest duchów tubylców.
Trudno się dziwić, że mieszkając na tej wyspie większą część
roku, witając i żegnając kolejne turnusy turystów, Persefona z
Podlasia stwierdzi, że żyjemy tylko przez ten jeden „turnus” na
ziemi … „Bo przecież na tej ziemi jesteśmy turystami …” -
stwierdzi Persi. A potem po raz kolejny powita na lotnisku nowy
turnus rodaków…
Polecam
MaGa
czwartek, 30 listopada 2017
Wraz ze śniegiem spada Wam 10 książek z nieba, czyli raz, dwa, trzy, wybierasz Ty
Mimo komplikacji, bo nagle zniknęła pod tym kolejny miesiąc akcji rozdawania książek za nami.
jednym tekstem możliwość zostawiania komentarzy, jakoś udało się wszystko ogarnąć, nadsyłaliście po prostu zgłoszenia na e-mail i
Tu był pierwszy a tu
drugi miesiąc zabawy.
Mam nadzieję, że nikogo nie brakuje, przystąpmy zatem do losowania.
Do każdej pozycji ktoś się zgłosił, więc zgodnie z regułami przygotowałem 10 numerów do losowania. Potem zobaczę czy będę musiał dołączyć jeszcze kilka karteczek bo zdaje się, że do którejś z pozycji jest więcej niż 10 osób.
No to dzieła. Raz. Dwa. Trzy.
Raz. Najpierw losujemy liczbę książek do oddania.
A jest to 4.
Dwa. To teraz losujemy ponownie, czyli wyciągamy z karteczek 2 numery, a będą to tytuły książek, które powędrują do nowych właścicieli.
A są to: 2, 6, 7 i 9.
jednym tekstem możliwość zostawiania komentarzy, jakoś udało się wszystko ogarnąć, nadsyłaliście po prostu zgłoszenia na e-mail i
Tu był pierwszy a tu
drugi miesiąc zabawy.
Mam nadzieję, że nikogo nie brakuje, przystąpmy zatem do losowania.
Do każdej pozycji ktoś się zgłosił, więc zgodnie z regułami przygotowałem 10 numerów do losowania. Potem zobaczę czy będę musiał dołączyć jeszcze kilka karteczek bo zdaje się, że do którejś z pozycji jest więcej niż 10 osób.
No to dzieła. Raz. Dwa. Trzy.
Raz. Najpierw losujemy liczbę książek do oddania.
A jest to 4.
Dwa. To teraz losujemy ponownie, czyli wyciągamy z karteczek 2 numery, a będą to tytuły książek, które powędrują do nowych właścicieli.
A są to: 2, 6, 7 i 9.
środa, 29 listopada 2017
Dzieła wszystkie Szekspira (w nieco skróconej wersji), czyli 100 lat Montownio!
Teatr Montownia, czyli czterech bardzo uzdolnionych wariatów (no dobra - aktorów, ale o pokręconych umysłach) - Adam
Krawczuk, Marcin Perchuć, Rafał Rutkowski i Maciej Wierzbicki, świętują w tym roku 20 rocznicę istnienia swojego zespołu. Można ich spotkać w innych produkcjach, każdy ma jakieś własne plany zawodowe, ale jak już się spotkają razem... Nie wszystko z ich repertuaru widziałem, ale kocham ich zarówno za "Wszystko co byście chcieli wiedzieć o teatrze, a boicie się zapytać", "Szaleństwa Skapena", czy "Calineczkę dla dorosłych". Może ciut mniej za słabsze moim zdaniem "Wąsy", ale jak tylko będę miał okazję, wszem ogłaszam: nie przepuszczę okazji, żeby ich zobaczyć na żywo.
Nie mogło mnie zabraknąć więc na sztuce, którą przygotowali specjalnie na swój jubileusz i wystawiają gościnnie na deskach Teatru Polonia. Choć pomysł na wystawienie w skrótowej wersji wszystkich dzieł Szekspira nie jest zupełnie nowy, w dobrym wykonaniu zawsze jest okazją do świetnej zabawy, odkrywania zupełnie nowych skojarzeń i połączeń z popkulturą, ze współczesnością. Każdy przecież coś tam przynajmniej powierzchownie kojarzy z niektórych dzieł najsłynniejszego dramatopisarza. Nie chodzi więc nawet tyle o samo streszczenie, co raczej dowcipne nawiązania do tytułów/treści/bohaterów/słynnych scen ze sztuk Anglika.
Nie mogło mnie zabraknąć więc na sztuce, którą przygotowali specjalnie na swój jubileusz i wystawiają gościnnie na deskach Teatru Polonia. Choć pomysł na wystawienie w skrótowej wersji wszystkich dzieł Szekspira nie jest zupełnie nowy, w dobrym wykonaniu zawsze jest okazją do świetnej zabawy, odkrywania zupełnie nowych skojarzeń i połączeń z popkulturą, ze współczesnością. Każdy przecież coś tam przynajmniej powierzchownie kojarzy z niektórych dzieł najsłynniejszego dramatopisarza. Nie chodzi więc nawet tyle o samo streszczenie, co raczej dowcipne nawiązania do tytułów/treści/bohaterów/słynnych scen ze sztuk Anglika.
Cicha noc, czyli i po co to wszystko
A dziś "Cicha noc". Kilka dni temu pisząc o "Listach do M3" trochę żartowałem, że Polacy wybiorą albo jedno albo drugie. Jedni szukają romantycznych bajek, czegoś na rozluźnienie, poprawę humoru i krztynę nadziei, a inni wolą stąpać twardo po ziemi. I choć nie unikam bajek, jednak dla mnie to właśnie takie filmy jak debiut Domalewskiego zasługują na największe brawa i nagrody. W tym filmie jest tyle emocji, tyle życia i prawdy, że wychodzisz w milczeniu i nosisz potem jeszcze tę historię w sobie długo.
wtorek, 28 listopada 2017
Jak zawsze, czyli chciałbyś/chciałabyś inaczej?
Zygmunt Miłoszewski już jakiś czas temu ogłosił pożegnanie z prokuratorem Szackim (oby nie na zawsze), czym unieszczęśliwił licznych fanów kryminałów. Z tym większą jednak ciekawością czekaliśmy na to co też nowego wymyśli autor. Jego nowa powieść może trochę zaskoczyć, tak jest inna, zarówno stylem, jak i tematyką.
Główni bohaterowie: Grażyna i Ludwik, to małżeństwo około 80, które po raz kolejny przygotowuje się do świętowania swojej rocznicy. Ona kupuje seksowną bieliznę (chyba jedna z bardziej zabawnych scen), on łyka pigułki i ma nadzieję, że trafi dokładnie z czasem. Siadają do kolacji, rozmawiają, wspominają. Trochę przekomarzają się, bo po 50 latach znajomości równie wiele rzeczy drażni, jak i cieszy. Ale przecież są razem, zdecydowali się na to i przeżyli swoje życie, niewiele już od niego więcej oczekując. Czy czegoś żałują, czy coś by zmienili? Tego jak się okazuje będziemy mogli się dowiedzieć.
Główni bohaterowie: Grażyna i Ludwik, to małżeństwo około 80, które po raz kolejny przygotowuje się do świętowania swojej rocznicy. Ona kupuje seksowną bieliznę (chyba jedna z bardziej zabawnych scen), on łyka pigułki i ma nadzieję, że trafi dokładnie z czasem. Siadają do kolacji, rozmawiają, wspominają. Trochę przekomarzają się, bo po 50 latach znajomości równie wiele rzeczy drażni, jak i cieszy. Ale przecież są razem, zdecydowali się na to i przeżyli swoje życie, niewiele już od niego więcej oczekując. Czy czegoś żałują, czy coś by zmienili? Tego jak się okazuje będziemy mogli się dowiedzieć.
poniedziałek, 27 listopada 2017
Poskromienie złośnicy, czyli dwójka laików baletowych gawędzi
Efektem niedzielnego popołudnia jest recenzja trochę wyjątkowa, ale zobaczcie zresztą sami:
M-aG-a: Uważam
się za szczęściarę. Widziałam najlepszy tradycyjny balet świata
siedząc w fotelu kina Praha. Byłam zachwycona! Choć znów taką
wielką znawczynią baletu nie jestem … po prostu lubię. A Ty jak
odebrałeś ten spektakl, bo mocno się wahałeś?
R: Nie tylko nie jestem znawcą, ale powiedziałbym nawet więcej: nie rozumiem, nie czuję, nudzi mnie to. Może po prostu nigdy nikt mnie wcześniej do baletu nie przekonał, nie dał mi szansy przeżyć tego tak jak się to powinno odbierać, nikt nie wytłumaczył na co zwracać uwagę. Zwykle więc siedzę i po 10 minutach nudzę się przeraźliwie.
M-aG-a: „Jak
oni tak ładnie przebierają nóżkami” – powiedział pewien
bliski mi pan zaciągnięty siłą do Teatru Wielkiego na „Wieczór
baletowy”. Dawno, dawno temu. Teraz sam mnie wyciąga na spektakle
baletowe. Myślę, że można się rozsmakować w pięknie ich
gestów, nauczyć się je „czytać”.
Inna dusza - Łukasz Orbitowski, czyli mrocznie i tak realnie
Recenzja gościnna i trochę mój wyrzut sumienia, bo mam ten tytuł od dawna w swoich planach czytelniczych. Teraz tym bardziej.
R
Zapyziałe, posępne miasto nieprzyjazne nawet jego mieszkańcom. Początki kapitalizmu, na który nie wszyscy się załapali, ale już zaczynają dostrzegać różnice między „starym” (co odeszło) a „nowym” (które jest jeszcze nieosiągalne a już kusi). Stare kamienice z cuchnącymi klatkami schodowymi i zmęczeni życiem i nałogami ludzie, którzy egzystują od wypłaty do wypłaty albo „na zeszyt” u sklepikarza. To nie jest miasto dla ludzi, którzy chcą czegoś więcej … a ta dzielnica jest jak błoto, w którym taplają się alkoholicy, złodzieje, paniusie z aspiracjami, młodociane prostytutki, dewianci … To miasto zakłamania, biedy, niemocy i hipokryzji … tu się możesz mądrzyć w domu, modlić w kościele i robić szemrane interesy uznając, że tak jest dobrze.
R
Zapyziałe, posępne miasto nieprzyjazne nawet jego mieszkańcom. Początki kapitalizmu, na który nie wszyscy się załapali, ale już zaczynają dostrzegać różnice między „starym” (co odeszło) a „nowym” (które jest jeszcze nieosiągalne a już kusi). Stare kamienice z cuchnącymi klatkami schodowymi i zmęczeni życiem i nałogami ludzie, którzy egzystują od wypłaty do wypłaty albo „na zeszyt” u sklepikarza. To nie jest miasto dla ludzi, którzy chcą czegoś więcej … a ta dzielnica jest jak błoto, w którym taplają się alkoholicy, złodzieje, paniusie z aspiracjami, młodociane prostytutki, dewianci … To miasto zakłamania, biedy, niemocy i hipokryzji … tu się możesz mądrzyć w domu, modlić w kościele i robić szemrane interesy uznając, że tak jest dobrze.
sobota, 25 listopada 2017
Serce miłości, czyli wszystko może być sztuką
Premiera niedługo, pokazy specjalne z dyskusjami Gutek Film urządza już w najbliższych dniach, warto więc napisać parę zdań o "Sercu miłości". O filmie, z którym mam ewidentny kłopot. Ani to fabuła, ani też dokument, najbliżej mu chyba do jakiegoś projektu artystycznego, w którym pewnie najlepiej odnajdą się ci, którzy znają twórczość bohaterów filmu, smakosze sztuki nowoczesnej. Ja nim nie jestem, więc nie ukrywam, że chwilami czułem się tą produkcją trochę zmęczony.
Jest w niej tyle intymności, ale i jakiegoś ekshibicjonizmu (mimo, że grają przecież aktorzy, a nie artyści, o których opowiada ta historia), narcyzmu, wywyższania się ponad maluczkich, którzy być może nie ogarniają twojej sztuki.
piątek, 24 listopada 2017
Couchsurfing w Iranie. (Nie)codzienne życie Persów - Stephan Orth, czyli wolni jedynie w czterech ścianach?
Iran nie wydaje się zbyt przyjaznym miejscem do podróżowania i nie chodzi tu nawet o zamknięte granice, czy wojnę, ale raczej skojarzenia jakie mamy w głowach: państwo policyjne, surowe zasady religijne, ogromna podejrzliwość wobec cudzoziemców. Większość tych stereotypów możemy sobie schować w kieszeń już po pierwszych stronach tej lektury. Już sam pomysł na sposób podróżowania po tym kraju przez niemieckiego dziennikarza, był dość szalony i udowadniał, że w gruncie rzeczy może te wszystkie opowieści są trochę na wyrost. No bo jak potraktować wyprawę, w której wszystko jest ustalane z dnia na dzień, noclegi umawiane u osób, które zgadzają się przez internet gościć go u siebie za darmo (a Iran przecież oficjalnie zakazuje couchsurfingu, czyli takiego dzielenia się własnym domem), trasa zmieniana, a wiza przedłużana (i to dwa razy). W każdej przecież chwili jako cudzoziemiec zwracał na siebie uwagę, robił zdjęcia, notował, polegał na ludziach, których kompletnie wcześniej nie znał, uczestniczył w rzeczach, które są tam zakazane (nie będę wymieniał wszystkiego, ale pozwala sobie na sporo) i nie wygląda na to, żeby strach go paraliżował i by wisiało nad nim wielkie ryzyko.
Wszechobecny wzrok wielkich przywódców Iranu, którzy mają obserwować (nie tylko z portretów) każdy jego (i nie tylko jego) ruch, okazuje się mniej groźny niż by się to mogło wydawać. I doświadcza tego nie tylko on sam, ale wskazuje na to również zachowanie różnych ludzi jakich poznaje. W swoich czterech ścianach czują się wolni. Przyjmując go do domu robią coś zakazanego, ale mimo to, wcale nie zamierzają z tego rezygnować. Życie zwykłych ludzi przypomina trochę to czego doświadczaliśmy w PRL - różne rzeczy groziły za bycie niepokornym, zdarzało się, że ludzie trafiali do więzień, ginęli, a mimo to, wciąż znajdywali się tacy, którzy próbowali poszerzyć przestrzeń swojej wolności. I o tym też przede wszystkim opowiada Stephan Orth.
Wszechobecny wzrok wielkich przywódców Iranu, którzy mają obserwować (nie tylko z portretów) każdy jego (i nie tylko jego) ruch, okazuje się mniej groźny niż by się to mogło wydawać. I doświadcza tego nie tylko on sam, ale wskazuje na to również zachowanie różnych ludzi jakich poznaje. W swoich czterech ścianach czują się wolni. Przyjmując go do domu robią coś zakazanego, ale mimo to, wcale nie zamierzają z tego rezygnować. Życie zwykłych ludzi przypomina trochę to czego doświadczaliśmy w PRL - różne rzeczy groziły za bycie niepokornym, zdarzało się, że ludzie trafiali do więzień, ginęli, a mimo to, wciąż znajdywali się tacy, którzy próbowali poszerzyć przestrzeń swojej wolności. I o tym też przede wszystkim opowiada Stephan Orth.
czwartek, 23 listopada 2017
Alicja po drugiej stronie lustra - Teatr Papahema, czyli zabawa, ale trochę bardziej wymagająca
Teatr Papahema zachwycił mnie w Calineczce dla dorosłych
gdzie młody zespół połączył swoje siły ze "starymi" wyjadaczami, czyli Teatrem Montownia, tworząc iście wybuchową mieszankę. Teraz wreszcie mogłem zobaczyć ich w spektaklu autorskim i od razu zgłaszam chęć, by jeszcze ich spotkać na swojej drodze. Aż żal, że w Warszawie robią przedstawienia jedynie gościnnie (bo chciałoby się zobaczyć w ich wersji opowieść o Marii Skłodowskiej Curie nad którą teraz pracują).
Grupa absolwentów kierunku aktorskiego na Wydziale Sztuki Lalkarskiej Akademii Teatralnej w Białymstoku (Paweł Rutkowski, Helena Radzikowska, Paulina Moś, Mateusz Trzmiel) tworzy przedstawienia, które są bardzo ciekawym połączeniem różnych pomysłów. Lalki, scenografia, ruch, stroje, tu wszystko może stać się elementem opowieści, która może być interesująca i czytelna zarówno dla starszych jak i dla młodszych.
W przypadku wystawianej na deskach Teatru Polonia "Alicji po drugiej stronie lustra" mam wrażenie, że pewną trudnością w odbiorze przez tych najmłodszych widzów (choć im spektakl jest dedykowany) jest sam tekst i jego dość abstrakcyjna fabuła, ale warto docenić tę próbę i potraktowanie tej grupy odbiorców poważnie, nie po macoszemu.
gdzie młody zespół połączył swoje siły ze "starymi" wyjadaczami, czyli Teatrem Montownia, tworząc iście wybuchową mieszankę. Teraz wreszcie mogłem zobaczyć ich w spektaklu autorskim i od razu zgłaszam chęć, by jeszcze ich spotkać na swojej drodze. Aż żal, że w Warszawie robią przedstawienia jedynie gościnnie (bo chciałoby się zobaczyć w ich wersji opowieść o Marii Skłodowskiej Curie nad którą teraz pracują).
Grupa absolwentów kierunku aktorskiego na Wydziale Sztuki Lalkarskiej Akademii Teatralnej w Białymstoku (Paweł Rutkowski, Helena Radzikowska, Paulina Moś, Mateusz Trzmiel) tworzy przedstawienia, które są bardzo ciekawym połączeniem różnych pomysłów. Lalki, scenografia, ruch, stroje, tu wszystko może stać się elementem opowieści, która może być interesująca i czytelna zarówno dla starszych jak i dla młodszych.
W przypadku wystawianej na deskach Teatru Polonia "Alicji po drugiej stronie lustra" mam wrażenie, że pewną trudnością w odbiorze przez tych najmłodszych widzów (choć im spektakl jest dedykowany) jest sam tekst i jego dość abstrakcyjna fabuła, ale warto docenić tę próbę i potraktowanie tej grupy odbiorców poważnie, nie po macoszemu.
Subskrybuj:
Posty (Atom)