Jakoś przegapiłem pierwszy kryminał autorstwa Maryli Szymiczkowej (czyli Jacka Dehnela i Piotra Tarczyńskiego) - nadrabiam teraz - ale gdy wpadł mi w ręce kolejny tomik, muszę przyznać, że to jest bardzo smakowite! Co tam Mock, co tam Maciejewski, profesorowa Szczupaczyńska jest nawet większym oryginałem niż oni.
Miejsce i czas akcji: przełom XIX i XX wieku, Cesarstwo Austro-Węgierskie, Galicja, Kraków, kamienica pod pawiem.
Wyobraźmy sobie panią domu, typową mieszczankę, ale z aspiracjami, bo przecież kariera naukowa męża (o którą sama zabiega), sprawia, że widzi ona swoje miejsce wśród elit miasta. Jej życie zapełniają nie tylko sprawy domowe, ale też nieustanne starania, by wyróżnić się jakoś na tle swoich sąsiadek, przyjaciółek, zostać docenioną, choćby przez hodowane na wystawy rośliny lub działalność charytatywną. To stateczna dama, kobieta, która nie mając dzieci, wciąż szuka czegoś dla siebie, gdzie mogłaby się wyżyć, dać upust swojej energii. I to właśnie sprawia, że tak bardzo spodobało jej się pomaganie policji w śledztwach.
„Tajemnica Domu Helclów” nie była więc tylko jednorazowym żartem, ale może przerodzić się w całkiem smakowity cykl, porównywalny choćby z Siostrą Pelagią Akunina. I tam, i tu, mamy do czynienia z inteligencją, intuicją, choć również z pewną naiwnością, bo obie postacie skażone są trochę specyficznym patrzeniem na świat - przez pryzmat wiary i zbytniej ufności w dobro albo też nieustannego dzielenia ludzi według pochodzenia, majątku czy tytułów.
środa, 30 listopada 2016
Zodiak, czyli i tak mnie nie złapiecie
Fincher jest mistrzem budowania nastroju i nawet nie potrzebuje do tego zbyt wiele efekciarskich pomysłów. Po prostu czujesz to napięcie, które przeżywają bohaterowie, ich lęk, podniecenie, czy wypalenie gdy nikt cię nie słucha.
I choć Zodiak przy pierwszym seansie mi nie przypasował, trochę znudził, przy kolejnym doceniłem ten klimat, to że nie były konieczne żadne wielkie, sensacyjne pościgi, bójki i sztuczki. Wszystko rozgrywa się trochę wirtualnie - bo podobnie jak prowadzący śledztwo, do końca nie będziemy pewni sprawcy. Sama sprawa jest autentyczna i jeżeli jesteście jej ciekawi to zajrzyjcie np. tu, bo jest fajnie opisana.
Po Zodiaku powstało sporo podobnych dzieł, w których właśnie próba rozgryzienia mordercy, odgadnięcia jego motywacji i tożsamości, warstwa psychologiczna jest ciekawsza niż fizyczne gonitwy, czy nawet sam późniejszy proces. Ale film Finchera był jednym z pierwszych.
I choć Zodiak przy pierwszym seansie mi nie przypasował, trochę znudził, przy kolejnym doceniłem ten klimat, to że nie były konieczne żadne wielkie, sensacyjne pościgi, bójki i sztuczki. Wszystko rozgrywa się trochę wirtualnie - bo podobnie jak prowadzący śledztwo, do końca nie będziemy pewni sprawcy. Sama sprawa jest autentyczna i jeżeli jesteście jej ciekawi to zajrzyjcie np. tu, bo jest fajnie opisana.
Po Zodiaku powstało sporo podobnych dzieł, w których właśnie próba rozgryzienia mordercy, odgadnięcia jego motywacji i tożsamości, warstwa psychologiczna jest ciekawsza niż fizyczne gonitwy, czy nawet sam późniejszy proces. Ale film Finchera był jednym z pierwszych.
poniedziałek, 28 listopada 2016
Sprzedawca arbuzów - Marcin Meller, czyli dla każdego coś innego
Pisząc o tej książce nie mogę od razu zaznaczyć, iż to już drugi zbiór felietonów Marcina Mellera. Gdyby nie sukces "Między wariatami" (pisałem o niej tu), pewnie ta druga by się nie ukazała. O dziwo, mimo, że okres z jakiego pochodzą te teksty jest dużo krótszy (od 2012), co przecież wpływało na to iż wybór dokonywano z trochę mniejszej ilości tekstów, czyta się je z równie dużą przyjemnością jak w tamtym zbiorze. Może to kwestia tego, że są one bliższe nam czasowo, ale to raczej kwestia sposobu w jaki to jest napisane - chodzi o połączenie trzeźwego spojrzenia na rzeczywistość, humoru i pewnej trudnej do określenia cechy, którą ja bym nazwał poczuciem przyzwoitości. Felieton rządzi się bowiem własnymi prawami i nie raz mamy do czynienia ze słowami, których poziom zapalczywości, wściekłości, rozczarowania itp. niesie treść na granice kultury. U Mellera raczej nigdy się to nie zdarza. Owszem, ma swoje zdanie, ale nie wchodzi w spory polityczne opowiadając się po jakiejś określonej stronie, punktuje nadużycie i głupotę jednych i drugich, stara się być obserwatorem, który zachowuje bezstronność i przynajmniej odrobinę nadziei na to, że rozsądek spłynie również na tych bardziej zacietrzewionych. To zawsze mi się u niego podobało - niezależnie czy chodziło o teksty pisane, czy też o programy telewizyjne.
niedziela, 27 listopada 2016
Sully, czyli cud na rzece Hudson
Premiera dopiero za tydzień, ale dzięki kinu Atlantic znowu udało się załapać na pokaz przedpremierowy. I warto było. Nawet nie dlatego, że to jakiś wielki film, ale po raz kolejny Eastwood udowadnia, iż potrafi opowiadać historie - bez fajerwerków, ale za to z bardzo dużą dawką emocji. Po prostu takie ludzkie, poruszające kino. Ono nie ma za zadanie straszyć, trzymać w napięciu, więc nie trzeba żadnych sztuczek, ale raczej wzruszyć, skłonić do myślenia o tym, iż warto robić coś dobrego, nawet jeżeli nikt cię za to nie chwali.
I taki trochę jest ten film. Dość prosty, bez zaskoczeń, ale ogląda się go z dużą przyjemnością.
I taki trochę jest ten film. Dość prosty, bez zaskoczeń, ale ogląda się go z dużą przyjemnością.
sobota, 26 listopada 2016
Odyseja kosmiczna 2001, czyli ta przerażająca samotność. I konkurs!
Stworzył wiele filmów, które przeszły do klasyki kina, a wśród nich ten jest po prostu wyjątkowy. Napisano o nim mnóstwo, dlatego wybaczcie, nie mam zamiaru się wymądrzać, ale dla własnego porządku notka powstaje, choć jedynie na miejsce zakończonego konkursu.
Wizualny majstersztyk, robiący wrażenie nawet po tylu latach od nakręcenia, świetny klimat (ta muzyka Straussa i niebo pełne gwiazd), ale przecież to również film pełen pytań filozoficznych, czy nawet teologicznych, a nie żadna przygodówka, czy kino katastroficzne, jak się zwykle myśli o gatunku Sci-Fi. Właśnie dlatego kocham ten obraz. Za jego złożoność, zmuszanie do myślenia, do pytań, do poszukiwania połączeń między kolejnymi sekwencjami i odpowiedzi...
Putin Forefer?, czyli kto chce zmian. I rozstrzygnięcie konkursu
Oj pasuje ta notka do kończącego się konkursu o dyktatorach. Nawet jeśli ktoś by się upierał przy tym, że Putin dyktatorem w pełnym tego słowa znaczeniu jeszcze nie jest, to zobaczcie, że mało komu udają się takie sztuczki jak jemu, w dodatku w pełni pod płaszczykiem demokracji.
Opozycja? Jaka opozycja? Wszyscy ci, którzy rzeczywiście mogli swoimi działaniami zagrozić jego władzy siedzą, zginęli w niewyjaśnionych okolicznościach albo musieli wyjechać za granicę.
Ten film dziś ma charakter raczej historyczny, bo opowiada o wydarzeniach w latach 2011-2012, gdy przed wyborami nasiliły się protesty różnych grup apelujących o ich uczciwe przeprowadzenie. Twórcy zaglądali na manifestacje, rozmawiali z ludźmi, pytali o to co czują, gdy widzą, że ileś osób myśli podobnie. Władze nawet nie wyciągały przeciw nim jakichś wielkich armat, ot jakaś przepychanka pod pretekstem, że poszli tam gdzie nie mieli zgody, że stwarzali niebezpieczeństwo dla ruchu drogowego. Tak naprawdę, ci w większości młodzi ludzie rozbijają się o mur obojętności samych Rosjan.
Ten film dziś ma charakter raczej historyczny, bo opowiada o wydarzeniach w latach 2011-2012, gdy przed wyborami nasiliły się protesty różnych grup apelujących o ich uczciwe przeprowadzenie. Twórcy zaglądali na manifestacje, rozmawiali z ludźmi, pytali o to co czują, gdy widzą, że ileś osób myśli podobnie. Władze nawet nie wyciągały przeciw nim jakichś wielkich armat, ot jakaś przepychanka pod pretekstem, że poszli tam gdzie nie mieli zgody, że stwarzali niebezpieczeństwo dla ruchu drogowego. Tak naprawdę, ci w większości młodzi ludzie rozbijają się o mur obojętności samych Rosjan.
czwartek, 24 listopada 2016
Jak Bóg da, czyli czy są ludzie idealni?
W konkursie się rozhulaliście (czas jeszcze do jutra), co mnie bardzo cieszy i już mogę obiecać, że w weekend obdaruję Was kolejnymi dobrociami od Smaku Słowa.
Ze spotkania z Grzegorzem Kalinowskim (premiera trzeciej części Śmierć Frajerom) wróciłem późno i nie mam ochoty na pisanie długich notek, wybieram więc na dziś coś leciutkiego. Za bardzo nie ma co o tym filmie pisać, bo jak zdradzę Wam treść to potem zabawy nie będzie. A rzecz jest bardzo pogodna, wywołująca uśmiech na twarzy.
Widziałem, że ktoś nazwał ten film chrześcijańskim, ale to spore uproszczenie - jeżeli podstawowy konflikt przebiega na linii: ateista - ksiądz, nie znaczy to, że film jest tylko dla osób wierzących.
środa, 23 listopada 2016
Sprawiedliwi zdrajcy. Sąsiedzi z Wołynia - Witold Szabłowski, czyli zło i dobro może tkwić w każdym
Konkurs książkowy trwa (patrz zakładka na górze), a ja ogarniam powoli różne tytuły przeczytane w ostatnich tygodniach. Sporo tego. A wśród nich pozycja, która kilka dni temu zdobyła nagrodę im. Teresy Torańskiej jako najlepsza książka roku 2016 w dziedzinie literatury faktu. Rzecz absolutnie warta, a nawet koniecznie do przeczytania. Tyle w ostatnich miesiącach napisano już o wydarzeniach na Wołyniu - film Smarzowskiego (pisałem tu: Wołyń) na nowo rozpalił emocje.
Pojawiały się gdzieś opinie, że Szabłowski rzuca zupełnie nowe światło na te wydarzenia. Nie wiem czy to nie za duże słowa, czy będą dobrze zrozumiane. On po prostu pozwala nam spojrzeć na to wszystko trochę inaczej: nie jedynie poprzez podziały narodowościowe, liczbę ofiar i krzywd, przypominanie okrucieństwa tych mordów... Nie odkrywa rzeczy nieznanych, ale je przypomina. Podobnie jak wielu przed nim wysłuchuje wspomnień, przekopuje archiwa, szuka śladów, świadków, lecz zwraca naszą uwagę na fakt, o którym często zapominamy. Każdy z uratowanych może przecież wskazać konkretne osoby, które mu pomogły, dzięki którym przeżył.
Dlatego ten reportaż wśród tych wszystkich publikacji, wspomnień i dokumentów wydaje się naprawdę dość wyjątkowy. Autor podąża bowiem śladami ludzi, którzy pamiętają to co działo się na Wołyniu, ocalonych lub ich bliskich i pyta o to, czy w tamtych okropnych czasach można było zachować człowieczeństwo, okazywać dobroć i serce. Szuka tych, którzy pomagali się ukrywać, ratowali życie, odmawiali brania udziału w mordowaniu, sami nieraz poświęcając tym samym swoje życie.
Pojawiały się gdzieś opinie, że Szabłowski rzuca zupełnie nowe światło na te wydarzenia. Nie wiem czy to nie za duże słowa, czy będą dobrze zrozumiane. On po prostu pozwala nam spojrzeć na to wszystko trochę inaczej: nie jedynie poprzez podziały narodowościowe, liczbę ofiar i krzywd, przypominanie okrucieństwa tych mordów... Nie odkrywa rzeczy nieznanych, ale je przypomina. Podobnie jak wielu przed nim wysłuchuje wspomnień, przekopuje archiwa, szuka śladów, świadków, lecz zwraca naszą uwagę na fakt, o którym często zapominamy. Każdy z uratowanych może przecież wskazać konkretne osoby, które mu pomogły, dzięki którym przeżył.
Dlatego ten reportaż wśród tych wszystkich publikacji, wspomnień i dokumentów wydaje się naprawdę dość wyjątkowy. Autor podąża bowiem śladami ludzi, którzy pamiętają to co działo się na Wołyniu, ocalonych lub ich bliskich i pyta o to, czy w tamtych okropnych czasach można było zachować człowieczeństwo, okazywać dobroć i serce. Szuka tych, którzy pomagali się ukrywać, ratowali życie, odmawiali brania udziału w mordowaniu, sami nieraz poświęcając tym samym swoje życie.
wtorek, 22 listopada 2016
Gracz, czyli to jest dopiero materiał. I konkurs
Robert Altman. Coraz bardziej kusi mnie, żeby kiedyś zrobić sobie taki bardziej dokładny przegląd jego twórczości, a nie na wyrywki, na zasadzie: co upoluję w tv. "Gracz" wart jest na pewno uwagi, choć żona zerknęła na pierwsze pół godziny i stwierdziła, że niewiele się dzieje i jakieś nudy.
W tym rzecz, że tu nawet nie sama zbrodnia jest interesująca, czy też śledztwo, które następuje po niej. Cały urok filmu w tych niewiele posuwających akcję do przodu scenach: rozmowach o kolejnych projektach, scenariuszach, obsadach, te kłótnie, gierki, jak by tu kogo podejść, jak przekonać albo wręcz odwrotnie: wsadzić na minę.
poniedziałek, 21 listopada 2016
Falangi Czarnego Porządku, czyli siły może i nie te, ale serce to samo
Piotr podrzucił mi kolejne dwa komiksy, więc moja przygoda z albumami trwa. Tym razem autorzy już mi znani, bo Pierre Christin i Enki Bilal wydali album Polowanie, o którym pisałem tu. Ale w ramach serii Mistrzowie komiksu wydano u nas też właśnie Falangi... I powiem Wam, że chyba jestem nawet pod większym wrażeniem pomysłu niż wtedy. Tym razem scenariusz dość luźno oparty na historii, nie ma chyba postaci autentycznych (a może się mylę?), ale mimo wszystko urzekła mnie ta opowieść o grupie staruszków, którzy na nowo podrywają się do walki.
niedziela, 20 listopada 2016
Stukanie do mych drzwi - David Jackson, czyli gliniarz też człowiek
Na miejsce nieuzupełnionego postu pojawił się dziś wpis o niezłym filmie "System" - zajrzyjcie jeżeli jesteście ciekawi. Za mną kolejny kryminał (jestem zachwycony Szymiczkową), od razu biorę się za następny, a w tzw. międzyczasie podczytuję klasyków czeskich, czyli Hrabala i Kunderę. Wydawało mi się, że mam kryzys i nie mogę czytać? Na szczęście na razie przeszło.
Dziś kolejna propozycja od Prószyńskiego (za nową Rudnicką biorę się za chwilę): „Stukając do mych drzwi” to pierwszy tom z cyklu o sierżancie Nathanie Cody'm, autorstwa Davida Jacksona. Kolejny thriller policyjny z psychopatą w roli głównej. Ileż razy to już przerabialiśmy. Ale trzeba przyznać, że autor sprawnie operuje schematami i czyta się to nieźle. I szczerze mówiąc naszą ciekawość budzi nawet nie tyle sam sprawca i jego motywacja, co postać głównego bohatera. Ten policjant najlepiej czuje się nie za biurkiem, czy przed komputerem, ale na ulicy, na pierwszej linii frontu walki z przestępcami. Przez lata zajmował się pracą pod przykrywką, niestety razem z kolegą zostali odkryci, skończyło się to sporą traumą i ostatecznie Cody wylądował w wydziale zajmującym się zabójstwami w Liverpoolu. Właśnie stracił narzeczoną, zmaga się z napadami lęku, nie panuje nad złością, do zespołu przyłączono właśnie jego byłą dziewczynę, a tu jeszcze trupy gliniarzy...
Dziś kolejna propozycja od Prószyńskiego (za nową Rudnicką biorę się za chwilę): „Stukając do mych drzwi” to pierwszy tom z cyklu o sierżancie Nathanie Cody'm, autorstwa Davida Jacksona. Kolejny thriller policyjny z psychopatą w roli głównej. Ileż razy to już przerabialiśmy. Ale trzeba przyznać, że autor sprawnie operuje schematami i czyta się to nieźle. I szczerze mówiąc naszą ciekawość budzi nawet nie tyle sam sprawca i jego motywacja, co postać głównego bohatera. Ten policjant najlepiej czuje się nie za biurkiem, czy przed komputerem, ale na ulicy, na pierwszej linii frontu walki z przestępcami. Przez lata zajmował się pracą pod przykrywką, niestety razem z kolegą zostali odkryci, skończyło się to sporą traumą i ostatecznie Cody wylądował w wydziale zajmującym się zabójstwami w Liverpoolu. Właśnie stracił narzeczoną, zmaga się z napadami lęku, nie panuje nad złością, do zespołu przyłączono właśnie jego byłą dziewczynę, a tu jeszcze trupy gliniarzy...
Tacy jak my, czyli jak pamiętamy
Mała zaległość: na miejsce zakończonego konkursu parę słów o filmie Czarny Orfeusz. A dziś też film. Widziany już jakiś czas temu, pewnie niedługo do upolowania w tv, ale zastanawiam się czy rzeczywiście Wam go rekomendować do oglądania. Pewnie fanów Kultu, Lao Che i jeszcze paru innych wykonawców umieszczonych na plakacie, skusi nadzieja, że znajdą w tym dokumencie trochę muzyki. Niestety muszę Was (i siebie) zawieść - nie jest jej tu wiele.
Dziwny to film. Posadzić artystów i przepytać o to co ich fascynuje w Powstaniu Warszawskim, czemu uważają, że warto pielęgnować o nim pamięć, czemu próbują je upamiętnić w swojej twórczości. I do tego dołożyć kilka obrazków archiwalnych i jakąś sondę uliczną. I już.
Dziwny to film. Posadzić artystów i przepytać o to co ich fascynuje w Powstaniu Warszawskim, czemu uważają, że warto pielęgnować o nim pamięć, czemu próbują je upamiętnić w swojej twórczości. I do tego dołożyć kilka obrazków archiwalnych i jakąś sondę uliczną. I już.
piątek, 18 listopada 2016
Hotel Westminster, czyli zajmijmy się upadkiem moralnym
Dziś dzięki Włodkowi robię pierwsze plany teatralne na grudzień, do opisania mam jeszcze dwa zaległe spektakle, oddajmy więc po raz kolejny miejsce na notatniku dla teatru. Tym razem teatru Komedia. Ku zdziwieniu zapraszającego mnie na ten spektakl, byłem w tym miejscu pierwszy raz, choć przecież moja żona lubuje się w farsach. Widzę, że będę musiał brać pod lupę repertuar kolejnego miejsca.
Sporo znanych twarzy na scenie, dbałość o scenografię i detale, niezły tekst - to wszystko sprawia, że publika może czuć się usatysfakcjonowana. A ja mimo wszystko pomarudzę. Może dlatego, że wiele z tych rzeczy wydaje mi się trochę zbyt płaskich, zbyt prostackich (słabo moim zdaniem wypadają wstawki muzyczne i np. gagi związane z przewracaniem się na scenie), a część zespołu zdaje się, że uważa, iż nie muszą się starać, bo wystarczy się przebrać/lub rozebrać i tak będą im klaskać. Szkoda, bo wtedy starania innych aktorów mogą nie wystarczyć, aby uratować spektakl i sprawić by widz z przekonaniem bił brawo, wcześniej świetnie się ubawiwszy.
Tekst sztuki Reya Cooney'a (m.in. Mayday) ma potencjał i może warto by nawet przenieść go wprost do naszych realiów, ale być może prawa autorskie na to nie pozwalają lub też ktoś bał się zbytniej dosłowności.
Sporo znanych twarzy na scenie, dbałość o scenografię i detale, niezły tekst - to wszystko sprawia, że publika może czuć się usatysfakcjonowana. A ja mimo wszystko pomarudzę. Może dlatego, że wiele z tych rzeczy wydaje mi się trochę zbyt płaskich, zbyt prostackich (słabo moim zdaniem wypadają wstawki muzyczne i np. gagi związane z przewracaniem się na scenie), a część zespołu zdaje się, że uważa, iż nie muszą się starać, bo wystarczy się przebrać/lub rozebrać i tak będą im klaskać. Szkoda, bo wtedy starania innych aktorów mogą nie wystarczyć, aby uratować spektakl i sprawić by widz z przekonaniem bił brawo, wcześniej świetnie się ubawiwszy.
Tekst sztuki Reya Cooney'a (m.in. Mayday) ma potencjał i może warto by nawet przenieść go wprost do naszych realiów, ale być może prawa autorskie na to nie pozwalają lub też ktoś bał się zbytniej dosłowności.
czwartek, 17 listopada 2016
Przełęcz ocalonych, czyli jeden, który chce ten świat naprawiać
Wojna niesie ze sobą masę okropieństw. O tym wszyscy wiedzą i choć nagradzamy bohaterów, którzy dokonywali wielkich czynów, musimy sobie też zdawać sprawę, że nie zawsze heroizm wynika ze świadomej decyzji, że może to być wynik przypadku, szczęścia, jakiegoś odruchu. Nie umniejsza to oczywiście wartości samego czynu, bo przecież na pytanie czy byśmy potrafili dokonać tego samego, nikt z nas nie potrafi.
Nie przejmujcie się tym dziwnym wstępem - po prostu "Przełęcz ocalonych" uruchomiła we mnie sporo refleksji, nie tylko na temat tego, co stanowi główne przesłanie filmu, ale i wiele pytań o postawy na polu bitwy. Obraz Gibsona pokazuje autentyczną i poruszającą historię człowieka, który odmówił noszenia broni, ale zgłosił się na ochotnika do armii, służył jako sanitariusz w ogniu walk i dokonał czynu, który nawet trudno sobie wyobrazić. Mamy więc pacyfistę, głęboko wierzącego młodego chłopaka, który nie chce dokładać kamyczka do wszechobecnej przemocy, a chce ratować życie innym. Tylko tyle i aż tyle. Jego postawa dziwi i nawet wielu oburza: jak to, przecież to głupota, narażanie na śmierć zarówno siebie, jak i kolegów, bo bez broni nie może ich bronić przed zagrożeniem. Czy gdyby zginął od kuli ktokolwiek nazwał by go bohaterem? A z drugiej strony - czy rzeczywiście umierać z bronią w ręku, zabijać tych, których wskazano ci jako wrogów, to najlepsze co można zrobić? Gibson odnalazł arcyciekawą historię i stawia przed nami ciekawe pytania. Oto pierwszy obdżektor, który został odznaczony medalem za odwagę. Nie wywyższa się moralnie ponad kolegów, on chce po prostu zrobić coś zgodnie z własnym sumieniem.
Desmond Doss uratował życie 75 kolegów, wynosząc rannych z pola bitwy (a dodajmy, że Japończycy potrafili rannych dobijać) i prawdę mówiąc nie bardzo wierzę w to, że dokonał tego tak jak pokazał nam to Gibson, tylko czy to jest ważne jak to w detalach wyglądało? Będę polował na dokument, który jest wydany również w Polsce, aby więcej dowiedzieć się o tej postaci. Tu zrobiono z niego postać praktycznie bez wad, człowieka niezniszczalnego, który na polu bitwy jest niczym archanioł, nosząc rannych, a kule się go nie imają. Do tego ta muzyka, ten patos...
Mieliśmy już parę próbek w wykonaniu Gibsona, który kręcił takie bohaterskie kawałki i mnie zawsze one trochę drażnią i śmieszą, ale też przyznaję, że działa to na emocje.
środa, 16 listopada 2016
Córka cieni. Siedem szmacianych dat - Ewa Cielesz, czyli powtarzali sobie, że będzie dobrze
Chyba jedno z większych zaskoczeń czytelniczych ostatnich tygodni. Gdy wyciągałem z paczki od wydawnictwa Axis Mundi trzy tomiki autorstwa Pani Ewy Cielesz, pomyślałem sobie, że to chyba jednak nie będzie dla mnie, że zbyt kobiece, zbyt rzewne i proste. Z ciekawości sięgnąłem po tom pierwszy i.... wsiąkłem na kilka godzin. No rzeczywiście napisane dość prosto, do pewnych rzeczy można by się przyczepić, ale sama historia, sposób jej poprowadzenia na piątkę! Najbardziej chyba bałem się tego, że podobnie jak w przypadku Paszyńskiej, dostanę coś tak polukrowanego, że nawet tragedie nie wywołują w nas dreszczy, tylko wzdychamy co najwyżej: o jaka ona biedna, o jaki on okrutny itp. Tymczasem wcale nie. Jest miłość dwojga ludzi, którym los jakoś wszystko pod górkę ustawił, jest historia, która niczym zawierucha przechodzi obok ich szczęścia i zostawia zgliszcza, więcej chyba nawet jest zmagania się z cierpieniem, niż chwil szczęścia, które zwykle przecież dominują w literaturze dla pań. Ewa Cielesz od początku miała u mnie plusa - nie pisze bajki o królewnie i jej wybranku, czy też jak kto tam woli odwrotnie, ale pisze o prawdziwym życiu, które potrafi kopnąć w cztery litery. Takiego prawdziwego życia bohaterka musi się nauczyć. Panienka z dobrego domu zakochana w ubogim młodzieńcu, pewnie nie zdawała sobie sprawy co ją czeka, gdy postanawia uciec z domu. Magdalena wiedziała, że nie dostanie nigdy zgody na takiego wybranka, odrzuca więc całe ciepełko, bezpieczeństwo i wygody, decydując się na nieznane. Czy gdyby wiedziała co ją czeka, zdecydowałaby się na to drugi raz? Przecież nie jeden raz zatęskni za tym wszystkim co miała w domu.
wtorek, 15 listopada 2016
Dziewice i mężatki, czyli zróbmy to jakoś inaczej albo czym zachwycił się ten chochlik?
Jeszcze nie mogę dojść do siebie po seansie "Przełęczy ocalonych", dlatego odkładam recenzję książkową, jak dam radę to pojawi się jutro.
Dziś za to kolejna zaległa recenzja teatralna, a zmobilizował mnie do niej Włodek, który mnie zaprosił na ten spektakl. U siebie na blogu (Chochlikkulturalny.blogspot.com) wrzucił recenzję, a ja drapię się po głowie i jakoś nie bardzo mogę nadziwić się jego zachwytom. Podzielę się więc może trochę tym swoim zdziwieniem, a potem wrzucę w całości jego recenzję, abyście mogli dać mu się przekonać (ja jakoś nie mogę). Może to kwestia innego podejścia do tego czego się szuka na deskach teatru? Od razu się przyznaję, żem laik, barbarzyńca, ale zawsze wysiedzę grzecznie, marudzić mogę sobie prywatnie. Szukam przede wszystkim emocji, jakiejś prawdy i lubię gdy jest ona bliska życiu, a nie serwuje mi się jakichś eksperymentów, szantażując jednocześnie, że to właśnie prawdziwy, nowoczesny i żywy teatr, a kto się nie zachwyca ten cymbał. "Dziewice i mężatki" oglądałem w lekkim zdziwieniu, bo jednak Molier kojarzy mi się z rzeczami dość prostymi, farsowymi, a tu chwilami czułem się jakbym oglądał raczej Mrożka i to w wydaniu nowoczesnym. Historia nadal jest mało skomplikowana, ale grana jest moim zdaniem jako szereg scenek, czasem bardzo dziwnych, które nie tworzą spójnej całości. Są kobiety, które przed sobą udają, że wcale miłości nie pragną i mężczyźni, którzy gdy pojawią się na horyzoncie, łatwo te postanowienia kruszą - bywamy śmieszni w tym naszym wyobrażeniu o szczęściu i pozach jakie przyjmujemy na użytek świata...
Niby to jest, ale też niknie w zalewie pomysłów wizualnych i reżyserskich. To taka zabawa aktorska, reżyserska, scenograficzna - ej nudno tak grać normalnie, udziwnijmy to, przebierzmy się, pomalujmy, zagrajmy inaczej niż zwykle, wsadźmy kogoś do szafy, podłóżmy bombę, niech milcząca śmierć przechadza się po scenie... Zabawne, całkiem sympatyczne, ale czy wyborne, tak jak to określa Włodek? Dla mnie nie bardzo. Może po prostu nie miałem nastroju na zbieranie tych wszystkich detali i smaczków w całość, słuchać wyjaśnień jak mam na to spojrzeć. Tak przecież bywa.
Ten wieczór, i owszem, był wyjątkowy, ale to ze względu na jubileusz Henryka Łapińskiego. Aktor ten, tego wieczoru miał dość skromną rolę, lecz i tak dostał zasłużone brawa na stojąco. W końcu nie każdy świętuje swój 60 rok obecności na deskach jednego teatru :) W dodatku to człowiek z taką klasą, kulturą, tak skromny, że aż mi się łezka zakręciła, bo mam wrażenie, że dziś takich aktorów już coraz mniej: większość marzy o sławie, a mało myśli o rolach, o kasie, a nie o wyzwaniach aktorskich. Kto dziś pamięta o tym iż na jego lata pracy i wszystkie sukcesy pracują też wszyscy ci niewidoczni na scenie: od charakteryzatorni, aż po szatnię? Ech. Szacunek i czapki z głów dla takich ludzi jak Pan Henryk.
Poniżej przeczytacie to co napisał Włodek, on potrafi zanalizować wszystko co się tylko da, ja co najwyżej mogę powiedzieć czy się podobało czy nie. Podobało, choć nie rzuciło na kolana. Szczególnie sam pomysł wystawienia tego w taki, a nie inny sposób, trochę groteskowy, szalony, ale i chaotyczny. A tu jemu z ocen jakie wystawia wychodzi, że to jedna z najlepszych sztuk widzianych przez niego w tym roku. Hmmm
Dziś za to kolejna zaległa recenzja teatralna, a zmobilizował mnie do niej Włodek, który mnie zaprosił na ten spektakl. U siebie na blogu (Chochlikkulturalny.blogspot.com) wrzucił recenzję, a ja drapię się po głowie i jakoś nie bardzo mogę nadziwić się jego zachwytom. Podzielę się więc może trochę tym swoim zdziwieniem, a potem wrzucę w całości jego recenzję, abyście mogli dać mu się przekonać (ja jakoś nie mogę). Może to kwestia innego podejścia do tego czego się szuka na deskach teatru? Od razu się przyznaję, żem laik, barbarzyńca, ale zawsze wysiedzę grzecznie, marudzić mogę sobie prywatnie. Szukam przede wszystkim emocji, jakiejś prawdy i lubię gdy jest ona bliska życiu, a nie serwuje mi się jakichś eksperymentów, szantażując jednocześnie, że to właśnie prawdziwy, nowoczesny i żywy teatr, a kto się nie zachwyca ten cymbał. "Dziewice i mężatki" oglądałem w lekkim zdziwieniu, bo jednak Molier kojarzy mi się z rzeczami dość prostymi, farsowymi, a tu chwilami czułem się jakbym oglądał raczej Mrożka i to w wydaniu nowoczesnym. Historia nadal jest mało skomplikowana, ale grana jest moim zdaniem jako szereg scenek, czasem bardzo dziwnych, które nie tworzą spójnej całości. Są kobiety, które przed sobą udają, że wcale miłości nie pragną i mężczyźni, którzy gdy pojawią się na horyzoncie, łatwo te postanowienia kruszą - bywamy śmieszni w tym naszym wyobrażeniu o szczęściu i pozach jakie przyjmujemy na użytek świata...
Niby to jest, ale też niknie w zalewie pomysłów wizualnych i reżyserskich. To taka zabawa aktorska, reżyserska, scenograficzna - ej nudno tak grać normalnie, udziwnijmy to, przebierzmy się, pomalujmy, zagrajmy inaczej niż zwykle, wsadźmy kogoś do szafy, podłóżmy bombę, niech milcząca śmierć przechadza się po scenie... Zabawne, całkiem sympatyczne, ale czy wyborne, tak jak to określa Włodek? Dla mnie nie bardzo. Może po prostu nie miałem nastroju na zbieranie tych wszystkich detali i smaczków w całość, słuchać wyjaśnień jak mam na to spojrzeć. Tak przecież bywa.
Ten wieczór, i owszem, był wyjątkowy, ale to ze względu na jubileusz Henryka Łapińskiego. Aktor ten, tego wieczoru miał dość skromną rolę, lecz i tak dostał zasłużone brawa na stojąco. W końcu nie każdy świętuje swój 60 rok obecności na deskach jednego teatru :) W dodatku to człowiek z taką klasą, kulturą, tak skromny, że aż mi się łezka zakręciła, bo mam wrażenie, że dziś takich aktorów już coraz mniej: większość marzy o sławie, a mało myśli o rolach, o kasie, a nie o wyzwaniach aktorskich. Kto dziś pamięta o tym iż na jego lata pracy i wszystkie sukcesy pracują też wszyscy ci niewidoczni na scenie: od charakteryzatorni, aż po szatnię? Ech. Szacunek i czapki z głów dla takich ludzi jak Pan Henryk.
Poniżej przeczytacie to co napisał Włodek, on potrafi zanalizować wszystko co się tylko da, ja co najwyżej mogę powiedzieć czy się podobało czy nie. Podobało, choć nie rzuciło na kolana. Szczególnie sam pomysł wystawienia tego w taki, a nie inny sposób, trochę groteskowy, szalony, ale i chaotyczny. A tu jemu z ocen jakie wystawia wychodzi, że to jedna z najlepszych sztuk widzianych przez niego w tym roku. Hmmm
poniedziałek, 14 listopada 2016
Gabinet, czyli tak rzadko rozmawiamy otwarcie
Parę razy już pisałem o Teatrze Młyn i miniaturowych sztukach, które wystawiają na deskach Staromiejskiego Centrum Edukacji Kulturalnej. Zwykle poniżej 60 minut, ale emocji tyle, ile czasem i w bardziej rozbudowanych spektaklach się nie znajdzie. I po raz kolejny, po obejrzeniu "Gabinetu" wychodzę bardzo usatysfakcjonowany, nie mając ochoty doszukiwać się jakichś słabszych stron, ale ciesząc się z bardzo udanego wieczoru. To na pewno zasługa aktorów (szczególnie Paulina Holtz, która ma dużo więcej do zagrania), ale i tekstu, pomysłu, co zawsze jest mocną stroną tego teatru. W wystawianych sztukach (reżyserka i scenarzystka większości to Natalia Fijewska-Zdanowska) dotykają życia, spraw i historii bardzo prozaicznych, ale i przez to uniwersalnych, bliskich widzowi. Dużo w tym emocji, zdzierania z siebie masek, wyrzucania tego co boli... I co ciekawe, nawet jeżeli myślę: chciałbym rozwinąć jakieś wątki, podomykać, wyjaśnić, coś zakończyć, mam wrażenie, że często przyjmuję tę minimalistyczną formę jako idealną. Być może jej rozbudowywanie mogłoby tylko jej zaszkodzić. Jesteśmy zostawieni tu z czymś otwartym, tak żeby widz, jeszcze mógł sobie coś dopowiedzieć, myśleć nad dalszymi losami postaci. I tak właśnie ma być.
niedziela, 13 listopada 2016
Gonitwa chmur - Maria Paszyńska, czyli nowe rozterki i dramaty
W zanadrzu jeszcze trzy spektakle do opisania, kolejna książka kobieca, felietony Mellera i sporo filmów. Kolejność jak zwykle będzie bardzo przypadkowa :)
A dziś zapraszam do przeczytania kilku zdań na temat drugiej książki Marii Paszyńskiej. O pierwszej z cyklu pisałem tu, trochę wtedy kręcąc nosem, że dla mnie zbyt monotonne, za mało opisów miasta, ale i za mało życia. Przy drugim tomie zarzuty pozostają praktycznie bez zmiany, muszę jednak przyznać, że zaczynam wciągać się w te historie. to nawet nie kwestia tego, że jakieś postacie się polubiło lub nie, a raczej ludzka ciekawość i życzliwość, jak dla sąsiadów, o których wiemy, że przeżywają jakieś problemy. Jeżeli wiesz, że to ludzie dobrzy, tym bardziej życzysz im tego, żeby wszystko im się poukładało. I tak trochę mam tutaj. Choć pisałem, że do drugiego tomu raczej spieszyć się nie będę, teraz to nawet i żałuję, że trzeciego jeszcze nie ma.
A dziś zapraszam do przeczytania kilku zdań na temat drugiej książki Marii Paszyńskiej. O pierwszej z cyklu pisałem tu, trochę wtedy kręcąc nosem, że dla mnie zbyt monotonne, za mało opisów miasta, ale i za mało życia. Przy drugim tomie zarzuty pozostają praktycznie bez zmiany, muszę jednak przyznać, że zaczynam wciągać się w te historie. to nawet nie kwestia tego, że jakieś postacie się polubiło lub nie, a raczej ludzka ciekawość i życzliwość, jak dla sąsiadów, o których wiemy, że przeżywają jakieś problemy. Jeżeli wiesz, że to ludzie dobrzy, tym bardziej życzysz im tego, żeby wszystko im się poukładało. I tak trochę mam tutaj. Choć pisałem, że do drugiego tomu raczej spieszyć się nie będę, teraz to nawet i żałuję, że trzeciego jeszcze nie ma.
sobota, 12 listopada 2016
Miasteczko Cut Bank, czyli no Fargo to nie jest
Film braci Coen był takim przebojem, że pewnie wielu twórców kusi, by pójść podobną drogą: małe miasteczko i jego mieszkańcy ze swoimi wadami, przewrotna historia o genialnym przekręcie i jego konsekwencjach.
Do tego kilka znanych twarzy aktorskich i będzie przebój, nie?
A tu dupa.
Do tego kilka znanych twarzy aktorskich i będzie przebój, nie?
A tu dupa.
piątek, 11 listopada 2016
Tajemnica zaginionej ślicznotki - Eduardo Mendoza, czyli gdyby nie ten pies...
Od razu się przyznam, że dotąd jakoś nie bardzo mi było po drodze z Eduardo Mendozą, wiele rzeczy w jego pisarstwie mnie drażniło, ale wszyscy mówili: weź się za przygody damskiego fryzjera, to się przekonasz. I nadarzyła się taka okazja. Dzięki wydawnictwu ZNAK mogłem zapoznać się z najnowszym tomikiem z tego cyklu, czyli "Tajemnicą zaginionej ślicznotki". Cóż mogę powiedzieć... Chyba wiem już o co chodzi z tym autorem. To co wydawało mi się tak niepotrzebne w jego historiach, co mi przeszkadzało, czyli nielogiczne zachowania bohaterów, zwariowane zbiegi okoliczności, mieszanie tego co poważne, ze scenami kompletnie absurdalnymi, jest przecież obecne w tym kryminalnym cyklu i to może nawet w dawce mocniejszej niż zwykle. Tak to już po prostu konwencja, nie do końca serio i obojętnie czy to powieść historyczna, czy też jak w tym przypadku kryminał, to Mendoza bawi się z czytelnikiem, tworząc fabuły, które są dość niepowtarzalne. Zdarzało mi się czytać bowiem już bardziej humorystyczne kryminały, ale takiego, przyznaję, chyba jeszcze nigdy.
czwartek, 10 listopada 2016
Jestem mordercą, czyli melduję, że go mamy
Gdy czujesz, że coraz bardziej łamie cię grypa, chyba nie powinieneś pisać notek, ale jakoś miejsca nie mogę sobie znaleźć i ani oglądanie, ani czytanie, wcale nie dają przyjemności. Nawet spać się nie da. Siadam więc do pisania, zwłaszcza, że mam o czym. Jutro kolejny książkowy kryminał, choć bardziej humorystyczny, a na dziś coś filmowego - ukłony dla Kina Atlantic za seans.
Obraz Macieja Pieprzycy zasługuje na to, żeby zobaczyć go na dużym ekranie, zwłaszcza ze względu na klimat, jaki udało mu się osiągnąć poprzez zdjęcia, kostiumy, scenografię i muzykę. Duże brawa za warstwę wizualną i dźwiękową. Aktorsko też na bardzo dobrym poziomie (nawet na drugim planie, patrz Adamczyk w roli komendanta). Czy więc mamy do czynienia z kolejnym przebojem i filmem, który można by określić jako taki, który będzie się pamiętać za kilka lat. Mam trochę wątpliwości. Prawdę mówiąc trochę przypomina mi nie tak dawno goszczącego na naszych ekranach "Czerwonego pająka" - łączy je nie tylko genialne przeniesienie nas w czasy PRL (zero sztuczności), ale również sposób opowiadania tej historii. Tam przynajmniej mieliśmy pewien haczyk, niespodziankę, a tu od początku przecież znaliśmy zakończenie sprawy Wampira ze Śląska. Twórcy skupili się więc na atmosferze, na dylematach i wątpliwościach, w efekcie podsuwają nam film, który ogląda się trochę na chłodno, brakuje tu napięcia, czegoś co pozwoliłoby zaangażować większe emocje.
Obraz Macieja Pieprzycy zasługuje na to, żeby zobaczyć go na dużym ekranie, zwłaszcza ze względu na klimat, jaki udało mu się osiągnąć poprzez zdjęcia, kostiumy, scenografię i muzykę. Duże brawa za warstwę wizualną i dźwiękową. Aktorsko też na bardzo dobrym poziomie (nawet na drugim planie, patrz Adamczyk w roli komendanta). Czy więc mamy do czynienia z kolejnym przebojem i filmem, który można by określić jako taki, który będzie się pamiętać za kilka lat. Mam trochę wątpliwości. Prawdę mówiąc trochę przypomina mi nie tak dawno goszczącego na naszych ekranach "Czerwonego pająka" - łączy je nie tylko genialne przeniesienie nas w czasy PRL (zero sztuczności), ale również sposób opowiadania tej historii. Tam przynajmniej mieliśmy pewien haczyk, niespodziankę, a tu od początku przecież znaliśmy zakończenie sprawy Wampira ze Śląska. Twórcy skupili się więc na atmosferze, na dylematach i wątpliwościach, w efekcie podsuwają nam film, który ogląda się trochę na chłodno, brakuje tu napięcia, czegoś co pozwoliłoby zaangażować większe emocje.
środa, 9 listopada 2016
Mężczyzna na dnie - Iva Procházková, czyli nawet jak dużo wiesz, okazuje się, że nie wiesz prawie nic
Wydawnictwo Afera od początku swojej działalności miało we mnie swojego wiernego czytelnika. Skoro po kilku tytułach wiedziałem, że wybierają rzeczywiście bardzo starannie pozycje zza naszej południowej granicy, które chcą przybliżyć Polakom, potem już nie miałem wątpliwości - można im zaufać. A wybierają rzeczy bardzo różne. Od dowcipnych historyjek, aż po bardzo poważną prozę. Tym tomem sięgają do nowego dla siebie gatunku, czyli po kryminały i otwierają nową serię: czeskie krymi.
Iva Procházková jest w Czechach znana m.in. właśnie z kryminalnych historii, które tworzy na potrzeby uwielbianego tam serialu (doczekamy się go i u nas?). Ta książka nie jest jednak prostym rozbudowaniem filmowego scenariusza, ale zupełnie oddzielną historią, z tymi samymi bohaterami. I powiem Wam, iż rzecz jest na świetnym poziomie. Jeżeli już trochę zmęczeni jesteście skandynawskimi klimatami, wśród polskich pisarzy trudno Wam znaleźć kogoś kto by zaskakiwał, sięgnijcie po kryminał z Czech. Wciągającą, policyjną historię, skomplikowaną, ale i cholernie życiową.
Iva Procházková jest w Czechach znana m.in. właśnie z kryminalnych historii, które tworzy na potrzeby uwielbianego tam serialu (doczekamy się go i u nas?). Ta książka nie jest jednak prostym rozbudowaniem filmowego scenariusza, ale zupełnie oddzielną historią, z tymi samymi bohaterami. I powiem Wam, iż rzecz jest na świetnym poziomie. Jeżeli już trochę zmęczeni jesteście skandynawskimi klimatami, wśród polskich pisarzy trudno Wam znaleźć kogoś kto by zaskakiwał, sięgnijcie po kryminał z Czech. Wciągającą, policyjną historię, skomplikowaną, ale i cholernie życiową.
Truciciel, czyli czy pomóc w trudnej decyzji?
Na jutro odkładam kolejną notkę książkową, zachęcam do zajrzenia na czytajpl.pl (świetna akcja!), a sam za chwilę wracam do historii wykreowanej przez Ewę Cielesz. Nawet nie sądziłem, że coś takiego "babskiego" może tak mnie wciągnąć. Szybko stukam w klawiaturę, byle nie odkładać lektury. Na szczęście mam trochę zaległości teatralnych do opisania.
Pod spodem znajdziecie też wpis M. który doklejam po pewnym czasie.
Truciciel to chyba druga sztuka, jaką reżyseruje na deskach teatru Och Cezary Żak. Dodajmy też, że w niej gra. I trochę jest z tym problem, bo ewidentnie skupia na sobie dużą część uwagi widzów, o ile nie największą. A ponieważ ta sztuka raczej oparta jest na czarnym humorze płynącym z tekstu i sytuacji, a nie z brawurowych min i farsowych zabaw na scenie, to na pewno nie ma takich wybuchów śmiechu jak na innym przeboju tego teatru, czyli Mayday. Tam prawie każdy ma rolę, gdzie może pokazać swój komediowy talent, tu trochę brakuje miejsca na rozwinięcie skrzydeł. Gdy najciekawszą postać zabiera dla siebie reżyser, trzeba się napocić, żeby błyszczeć podobnie jak on. Ale jednej osobie się to udało :)
Pod spodem znajdziecie też wpis M. który doklejam po pewnym czasie.
Truciciel to chyba druga sztuka, jaką reżyseruje na deskach teatru Och Cezary Żak. Dodajmy też, że w niej gra. I trochę jest z tym problem, bo ewidentnie skupia na sobie dużą część uwagi widzów, o ile nie największą. A ponieważ ta sztuka raczej oparta jest na czarnym humorze płynącym z tekstu i sytuacji, a nie z brawurowych min i farsowych zabaw na scenie, to na pewno nie ma takich wybuchów śmiechu jak na innym przeboju tego teatru, czyli Mayday. Tam prawie każdy ma rolę, gdzie może pokazać swój komediowy talent, tu trochę brakuje miejsca na rozwinięcie skrzydeł. Gdy najciekawszą postać zabiera dla siebie reżyser, trzeba się napocić, żeby błyszczeć podobnie jak on. Ale jednej osobie się to udało :)
wtorek, 8 listopada 2016
Idealna - Magda Stachula, czyli ktoś inny ma plan na twoje życie
Co prawda w tej chwili jakoś wpadłem w bardziej kobiece, obyczajowe klimaty, ale kryminałów i rzeczy trzymających w napięciu nazbierało mi się do opisania przynajmniej kilka, więc znów trzeba zrobić jakiś kilkudniowy cykl. Wytrzymacie? Jakby co to pamiętajcie też, że do wygrania mam w tej chwili trzy egzemplarze Jacka Przypadka!
Zaczynamy od świetnego debiutu - jak ja lubię takie niespodzianki. Zachwycamy się thrillerami psychologicznymi zza oceanu, a swoich chyba nie bardzo potrafimy docenić. A chwalić jest za co! Dobry pomysł, wciągający klimat - już kilka kolejnych osób, do których trafił ode mnie ten tytuł potwierdzają moją opinię! Może chwilami pomysł na popadającą coraz bardziej w obłęd kobietę przypominał ten rollercoaster, który kiedyś zafundował mi Lemaitre, ale przecież nie jest to plagiat, czytałem to z dużą ciekawością... A zresztą porównania do przewrotności tego Francuza można traktować jako kolejny komplement dla autorki.
Zaczyna się bowiem wcale nie kryminalnie, raczej obyczajowo - ot obrazki z życia małżeńskiego, gdzie nie brakuje kryzysów i sygnałów wypalenia, obok jakieś historie zwyczajnych ludzi, których próbujemy jakoś umieścić w sąsiedztwie, oczekując, że wszystkie te klocki układanki jakoś się połączą.
Zaczynamy od świetnego debiutu - jak ja lubię takie niespodzianki. Zachwycamy się thrillerami psychologicznymi zza oceanu, a swoich chyba nie bardzo potrafimy docenić. A chwalić jest za co! Dobry pomysł, wciągający klimat - już kilka kolejnych osób, do których trafił ode mnie ten tytuł potwierdzają moją opinię! Może chwilami pomysł na popadającą coraz bardziej w obłęd kobietę przypominał ten rollercoaster, który kiedyś zafundował mi Lemaitre, ale przecież nie jest to plagiat, czytałem to z dużą ciekawością... A zresztą porównania do przewrotności tego Francuza można traktować jako kolejny komplement dla autorki.
Zaczyna się bowiem wcale nie kryminalnie, raczej obyczajowo - ot obrazki z życia małżeńskiego, gdzie nie brakuje kryzysów i sygnałów wypalenia, obok jakieś historie zwyczajnych ludzi, których próbujemy jakoś umieścić w sąsiedztwie, oczekując, że wszystkie te klocki układanki jakoś się połączą.
poniedziałek, 7 listopada 2016
Służąca, czyli danie smakowite, ale wystąpiło jednak pewne rozczarowanie
Może w tym tygodniu uda się upolować kilka nowości kinowych, bo mam ogromną ochotę na niektóre tytuły, ale o jednym z filmów, które właśnie wchodzą na ekrany mogę spokojnie napisać. Ponieważ nie widziałem poprzednich dzieł Park Chan-wooka, czyli koreańskiego reżysera, który już parę razy zachwycił festiwalową publiczność (no dobra, nadrobię), podchodziłem do "Służącej" na spokojnie i dość chłodno. Zaciekawił mnie fakt, iż scenariusz oparty został na powieści pisarki, o której nie tak dawno pisałem, czyli Sary Waters, ale jak to bywa w kinie azjatyckim, nawet jeżeli miały być tam jakieś elementy bliskie naszej kulturze, to wyparowały, ustępując miejsca temu co bliskie dla nich, a dla nas egzotyczne. To mógłby być film równie zmysłowy i piękny wizualnie jak "Fortepian", ale reżyserowi zależy raczej na zabawie z widzem, na zaskakiwaniu, prowokowaniu go, niż na opowiedzeniu jakiejś historii o ludzkich uczuciach. W efekcie mamy ładny wizualnie, ciekawy thriller, w którym najważniejszymi emocjami staje się wcale nie miłość, czy nawet pożądanie, ale raczej strach, nienawiść i pragnienie zemsty.
niedziela, 6 listopada 2016
Opera za trzy grosze, czyli orkiestra grać, szaleństwo pora zaczynać
Dziś i jutro kolejne wypady do teatru, zaczynam więc mieć zaległości z pisaniem nie tylko w przypadku oglądanych filmów, czytanych książek, ale i z przedstawieniami. Będę starał się jednak pisać jak najszybciej, bo tu najbardziej istotne są dla mnie pierwsze wrażenia. Ma być krótko, konkretnie, subiektywnie i bez streszczania fabuły, bo to wszędzie znajdziecie. Jak będę potrafił tak pisać, może szybciej nadrobię zaległe notki.
Dziś kolejny raz udajemy się do Londynu. Projekt realizowany w Polsce m.in. przez Multikino to okazja do oglądania tego co najciekawsze na ich scenach teatralnych. Zobaczcie sami jakie jeszcze przysmaki czekają nas do końca tego roku. Również "Opera za 3 grosze" ma być chyba jeszcze powtarzana, a nawet w kinach mniejszych lokalnych, warto dopytywać o ten cykl - więcej można znaleźć na stronie projektu Na żywo w kinach - oprócz tego co lubię najbardziej, pokazują również światowe produkcje baletowe i operowe, ale to już nie moja bajka.
A co o dzisiejszym spektaklu? Jestem zachwycony. I nie pytajcie na ile wpływ ma muzyka (Brecht i Weill), którą znałem wcześniej i którą bardzo lubię. Ten dziwaczny musical, którego akcja dzieje się w warstwach społecznych, które raczej rzadko były pokazywane na deskach teatru, od blisko 90 lat bawi i zachwyca. Jest tak niepoprawny, przewrotny, że i dziś niewiele można znaleźć rzeczy podobnych. Czarna komedia, tragifarsa i dramat, a wszystko to wymieszane i okraszone świetnymi piosenkami. W dodatku okazuje się, że tym tekstem nadal można się bawić, odwołując się do jakichś obrazków bardziej zrozumiałych dla współczesnego widza (np. flagi, odwołania do nacjonalizmu), mrugając okiem (transseksualizm) i zaskakując rozwiązaniami scenograficznymi i reżyserskimi.
Dziś kolejny raz udajemy się do Londynu. Projekt realizowany w Polsce m.in. przez Multikino to okazja do oglądania tego co najciekawsze na ich scenach teatralnych. Zobaczcie sami jakie jeszcze przysmaki czekają nas do końca tego roku. Również "Opera za 3 grosze" ma być chyba jeszcze powtarzana, a nawet w kinach mniejszych lokalnych, warto dopytywać o ten cykl - więcej można znaleźć na stronie projektu Na żywo w kinach - oprócz tego co lubię najbardziej, pokazują również światowe produkcje baletowe i operowe, ale to już nie moja bajka.
A co o dzisiejszym spektaklu? Jestem zachwycony. I nie pytajcie na ile wpływ ma muzyka (Brecht i Weill), którą znałem wcześniej i którą bardzo lubię. Ten dziwaczny musical, którego akcja dzieje się w warstwach społecznych, które raczej rzadko były pokazywane na deskach teatru, od blisko 90 lat bawi i zachwyca. Jest tak niepoprawny, przewrotny, że i dziś niewiele można znaleźć rzeczy podobnych. Czarna komedia, tragifarsa i dramat, a wszystko to wymieszane i okraszone świetnymi piosenkami. W dodatku okazuje się, że tym tekstem nadal można się bawić, odwołując się do jakichś obrazków bardziej zrozumiałych dla współczesnego widza (np. flagi, odwołania do nacjonalizmu), mrugając okiem (transseksualizm) i zaskakując rozwiązaniami scenograficznymi i reżyserskimi.
sobota, 5 listopada 2016
Moienzi Nzadi - Tadeusz Dębicki, czyli przygoda życia i spojrzenie na Kongo sprzed 100 lat
Gdy niedawno buszowałem na stoisku Dowodów na Istnienie i przy różnych propozycjach mówiłem, że to już mam, dziwnie się na mnie patrzono. Ale ja naprawdę mam jakąś słabość do tych serii i tak jak ostatnimi czasy kupuję bardzo mało, to na ich tytuły zawsze znajdę miejsce. Również na półkach. Co prawda dopiero część jest przeczytana i zrecenzowana, ale powoli wszystkie doczekają się na swoją kolej.
Seria kolorowa, czyli klasyka reportażu to klasa sama w sobie. Od wielkich nazwisk jak Krall, aż
po te troszkę bardziej zapomniane jak Morawska, Ambroziewicz, ale to
zawsze okazja do kontaktu z literaturą na najwyższym poziomie. Jak
zauważają twórcy serii: zmieniają się sposoby opisywania świata,
ale emocje pozostają te same. A jeżeli nawet drażni styl, język, to przecież trudno odmówić temu wartości jeżeli chodzi o wartość dokumentalną np. reportaż choćby z Kambodży autorstwa Domarańczyka, czy spojrzenia na jakiś temat jak książka Łuki. W zakładce przeczytane (na górze) znajdziecie więcej recenzji książek z tego wydawnictwa.
Tym razem sięgnięto aż do do lat 20 XX wieku, jest to więc chyba jak dotąd w ramach cyklu reportaż sięgający najdalej w przeszłość.
Tym razem sięgnięto aż do do lat 20 XX wieku, jest to więc chyba jak dotąd w ramach cyklu reportaż sięgający najdalej w przeszłość.
Na czworakach, czyli kto to jest ten artysta
Na plakacie tytuł spektaklu w biało-czerwonych barwach, w tle mapa Europy, no i Jerzy Stuhr. W ostatnich latach dość często ten aktor lubi wytykać różne nasze wady narodowe, śmiać się z naszego prowincjonalizmu i kompleksów. Ale co to może mieć wspólnego z Różewiczem i jego tekstem? Przecież ta tragikomedia jest raczej kpiną z bycia artystą na świeczniku, hołubionym za każde słowo i gest. Co w tym "narodowego"? Czy to charakterystyczne jedynie dla naszej nacji?
To przede wszystkim popis aktorski Jerzego Stuhra, który reżyseruje też tę sztukę. Ale mam trochę wrażenie, że niestety trochę "pod publiczkę", które przychodzi głównie dla niego. Ja wiem - to pewna konwencja teatru absurdu, groteska i stąd wiele przerysowań, ale naprawdę byłem trochę zażenowany widząc aktora na czworakach i wygłupiającego się na scenie. W tej jego postaci jest jednak nadal więcej jego osobowości, min znanych z wcześniejszych ról, niż czegoś nowego, interesującego.
To przede wszystkim popis aktorski Jerzego Stuhra, który reżyseruje też tę sztukę. Ale mam trochę wrażenie, że niestety trochę "pod publiczkę", które przychodzi głównie dla niego. Ja wiem - to pewna konwencja teatru absurdu, groteska i stąd wiele przerysowań, ale naprawdę byłem trochę zażenowany widząc aktora na czworakach i wygłupiającego się na scenie. W tej jego postaci jest jednak nadal więcej jego osobowości, min znanych z wcześniejszych ról, niż czegoś nowego, interesującego.
czwartek, 3 listopada 2016
Pan Przypadek i mediaktorzy - Jacek Getner, czyli wróg publiczny numer jeden
Parę dni temu ogłosiłem konkurs, ale z powodu zabiegania, wyjazdów (jutro kolejny - do Poznania), nie miałem czasu, żeby go jakoś bardziej zareklamować. Przedłużam więc czas jego trwania aż do 12 listopada do 12.00. Pasuje? Wbijajcie, dawajcie znać znajomym - trzy egzemplarze czekają.
Nie zetknęliście się jeszcze z tą serią? To warto nadrobić. Kolejne tomy można czytać niezależnie, choć ja będę Was namawiał do czytania w kolejności. Wtedy moim zdaniem udaje się wychwycić najwięcej elementów łączących pojedyncze sprawy, rozwiązywane przez detektywa amatora. O poprzednich czterech tomikach pisałem już jakiś czas temu i jeżeli tylko jesteście ciekawi, klikajcie na zakładkę na górze: przeczytane.
Pan Jacek Getner w każdej kolejnej części mam wrażenie, że robi się coraz poważniejszy. Chociaż nie, może to złe określenie. Nadal jest w tych książkach jest ironia, zabawne sceny z postaciami, których zdążyliśmy już trochę poznać (jak choćby z jednym z moich ulubieńców: podkomisarzem Łosiem, który ma obsesję na punkcie głównego bohatera), ale jakoś trudno oprzeć się wrażeniu, że robi się mroczniej, że w ludziach, których spotyka na swoich ścieżkach Jacek Przypadek, coraz więcej jest negatywnych emocji, coraz bardziej gra ona na nerwach różnym środowiskom. Z początku wydawało się to zabawne, ale w każdym kolejnym tytule, ta samotna "walka z wiatrakami" wydaje się coraz bardziej męcząca i frustrująca dla detektywa. Może dlatego, że wydaje się tak samotny? Jakby trochę traci swoją pewność siebie, ale dzięki temu staje się może i nawet ciekawszy, mniej cyniczny, a bardziej ludzki. Nawet ci, którym pomagał i którzy starają się go wspierać, są przez niego trochę odsuwani, bo nie chce ich narażać na niebezpieczeństwo. Jakie spytacie? Ano od tego powinienem rozpocząć, przybliżając Wam trochę sedno tych śledztw, a zarazem i całej serii.
Nie zetknęliście się jeszcze z tą serią? To warto nadrobić. Kolejne tomy można czytać niezależnie, choć ja będę Was namawiał do czytania w kolejności. Wtedy moim zdaniem udaje się wychwycić najwięcej elementów łączących pojedyncze sprawy, rozwiązywane przez detektywa amatora. O poprzednich czterech tomikach pisałem już jakiś czas temu i jeżeli tylko jesteście ciekawi, klikajcie na zakładkę na górze: przeczytane.
Pan Jacek Getner w każdej kolejnej części mam wrażenie, że robi się coraz poważniejszy. Chociaż nie, może to złe określenie. Nadal jest w tych książkach jest ironia, zabawne sceny z postaciami, których zdążyliśmy już trochę poznać (jak choćby z jednym z moich ulubieńców: podkomisarzem Łosiem, który ma obsesję na punkcie głównego bohatera), ale jakoś trudno oprzeć się wrażeniu, że robi się mroczniej, że w ludziach, których spotyka na swoich ścieżkach Jacek Przypadek, coraz więcej jest negatywnych emocji, coraz bardziej gra ona na nerwach różnym środowiskom. Z początku wydawało się to zabawne, ale w każdym kolejnym tytule, ta samotna "walka z wiatrakami" wydaje się coraz bardziej męcząca i frustrująca dla detektywa. Może dlatego, że wydaje się tak samotny? Jakby trochę traci swoją pewność siebie, ale dzięki temu staje się może i nawet ciekawszy, mniej cyniczny, a bardziej ludzki. Nawet ci, którym pomagał i którzy starają się go wspierać, są przez niego trochę odsuwani, bo nie chce ich narażać na niebezpieczeństwo. Jakie spytacie? Ano od tego powinienem rozpocząć, przybliżając Wam trochę sedno tych śledztw, a zarazem i całej serii.
środa, 2 listopada 2016
Duchy z Enfield, czyli jak to wyłtumaczysz?
Notka zainspirowana poniekąd ostatnią dyskusją z Olgą na temat tego kto się boi bardziej na horrorach - wierzący w życie pozagrobowe, czy ci, których to mało rusza. Tylko, że ten mini serial jest raczej próbą odtworzenia pewnych prawdziwych wydarzeń niż ma straszyć. Jeżeli widzieliście "Obecność 2", to możecie nawet zrobić sobie małe porównanie jak można o tych samych (podkreślmy: autentycznych) zdarzeniach zrobić tak różne obrazy. "Duchy z Enfield" mają wiernie odtworzyć klimat pełen napięcia, niepewności, te znaki zapytania i nadzieję: natknęliśmy się na coś niewytłumaczalnego i będziemy mieli dowód. Dla ludzi, którzy swoje życie poświęcili badaniu zjawisk paranormalnych to nie lada gratka, a do takich właśnie należał (choć amatorsko) Maurice Grosse. Gdy czuje, że to na co napotkał trochę przerasta jego możliwości rejestracji i dokumentowania (a może i zrozumienia) prosi o pomoc Guy'a Playfair'a, który już miał publikacje na ten temat. Ten był dotąd raczej był sceptyczny, ale tym większa jest wartość jego obserwacji zjawisk, w których w żaden sposób nie umiał udowodnić oszustwa.
Subskrybuj:
Posty (Atom)