Ostatnia notka lipcowa znowu muzyczna - to płyta do której mam ewidentną słabośc i wracam co jakiś czas za każdym razem z podobnymi baaardzo pozytywnymi wrażeniami. Lao Che poznałem dzięki płycie z piosenkami z Powstania Warszawskiego i koncertowi na Woodstock - niesamowita wymowa i energia tego materiału. Ale ten zespół zmienia się z płyty na płytę - wciąż ewaluuje (bo potem dorwałem debiutanckie "Gusła", które też są zupełnie z inne bajki). Tym razem zafundował materiał dużo lżejszy muzycznie, niewiele tu ostrych gitar i cieżkiego brzmienia - dużo wiecej folku, zabawy, radosnej energii. Na pewno nie jest to tak spójny pomysł jak poprzednie albumy, ale jednak im dłużej się tego materiału słucha tym bardziej go lubię i trudno mi wskazać nawet na nim jakieś słabsze numery. Koncept na album tym razem był taki aby płyta odnosiła się do religii, wiary jako takiej, dialogu z Bogiem, spraw wartości. Ale też jest to specyficzne podejście - głęboko podszyte ironią, śmianiem się z naszej małości i z naszego zadęcia, mnóstwo tu pytań i sformułowań, które pewnie większości osób wierzących by nie przyszły do głowy.
niedziela, 31 lipca 2011
sobota, 30 lipca 2011
Agent JFK, Miecz i Tomahawk - Zamboch&Prochazka, czyli przygody w odcinkach
Czasem mimo tego, że niby jest o czym pisać człowieka dopada jakiś marazm i brak weny. Bo trudno na temat ciekawej książki czy filmu napisać tylko parę zdań odfajkowując kolejną pozycję. Pozostawiam na później wszystkie rzeczy, o których chciałbym napisać coś wiecej, a na dziś wybieram coś mało zobowiązującego.
Zamboch od swej pierwszej książki przetłumaczonej na polski zaskoczył nas wszystkich niesamowitym tempem akcji, przemocą i niby zgranymi schematami, które podawał nam w nowym sosie. Od czasu "Sierżanta" autor już mocno okrzepł na naszym rynku i dorobił się rzeszy fanów. Od kilku miesięcy oprócz typowych jego powieści Fabryka Słów wydaje też serię o przygodach Agenta Johna Francisa Kovara - jest tego ponad 20 tomów, a wydanych po polsku już 5 (4 czytałem, ale ogólnie pisząc o serii wybrałem jeden z tomów jako przykład).
piątek, 29 lipca 2011
Addis Abeba - Maleo Reggae Rockers, czyli wiara, nadzieja i... bujanie
Podczas powrotu znad morza przez długi czas towarzyszyła nam właśnie ta płyta - rozbujana, optymistyczna, niesamowicie barwna. Cała rodzinka kiwała się do tych numerów (z tym, że dzieci już eksploatując "Reggae Radio" do przesady trochę nam go obrzydziły)... Jedenaście numerów plus jeden kawałek z tekstem Gajcego znany z inne płyty (polecam bo bardzo ciekawy).
Darka Malejonka kojarzę jeszcze z czasów Houk. Pamiętam też jego pierwsza solową płytę (Za Zu Zi) - był to czas kiedy miałem nawet okazje troszkę bliżej go poznać bo towarzyszył nam wraz z Siwym w pewnym przedsięwzięciu profilaktycznym (10 dniowa trasa nad morzem - niesamowita przygoda, z której kiedyś może będzie okazja wrzucić jakieś fotki). Wtedy tą jego miłość do muzyki reggae mogliśmy usłyszeć po raz pierwszy (bo w Izraelu jednak mam wrażenie, że nie był na pierwszym planie) - dużo w tym było eksperymentowania, przesterów, samplowania głosu, elektroniki... Potem przyszły kolejne koncerty, ogromna popularność po Woodstock i świetnym koncercie z Michaelem Blackiem (ach kapitalne bujanie i znów miałem okazję być tego świadkiem), kolejne płyty, projekty (płyta z tekstami Kochanowskiego)... Gdy teraz słucha się i porównuje te nagrania z początku i obecne to pierwsze co uderza to ogromna rozbudowa składu zespołu i niesamowita energia jaką dzięki temu się uzyskało. Tamte kawałki były bardziej melancholijne - tu nawet gdy jest jakieś ważne przesłanie, muzyka ma w sobie dużo radości, klasyczny rytm, świetna sekcja dęciaków, kołyszą, powodują, że człowiek natychmiast chce skakać...
czwartek, 28 lipca 2011
Essential killing, czyli w obcym zimnym kraju
O tym filmie wciąż się sporo mówi po festiwalu w Gdyni, zdania są podzielone, ale to co słyszałem jakoś mnie nie zachęciło do tego by iść do kina. Teraz obejrzałem i prawdę mówiąc wcale swej decyzji nie żałuję. Bo... film jest dziwaczny. Bardzo operuje obrazami, jest malarski, prawie bez dialogów, oprócz świetnego tempa na początku również bez akcji. Ciekawy, ale niestety mam wrażenie, że trochę "przedobrzony", niektóre sceny dziwaczne i z czasem mamy trochę dość oglądania wciąż tych samych obrazków (robi się nudnawo). Spokojnie można powtórzyć za Gombrowiczem: jak zachwyca skoro wcale nie zachwyca?
Bohaterem jest Mohammed - nie wiemy, czy jest bojownikiem Al-Kaidy, czy niewinnym człowiekiem, który ze strachu po prostu się ukrywał - tak czy inaczej zabił trójkę Amerykanów w Afganistanie, szybko został złapany, torturowany i wywieziony do tajnej bazy w Europie Środkowej (czytaj w Polsce). Przypadkiem ucieka z transportu, morduje kolejnych żołnierzy. Rozpoczyna się ucieczka i pościg.
środa, 27 lipca 2011
Droga, czyli człowiek człowiekowi...
Oglądanie po nocach bo w dzień jest trochę innych zajęć jest dość męczące, ale jak się trafi cościekawego trudno się oderwać. Droga to jeden z bardziej ponurych filmów jakie widziałem ostatni - głównie w swej szarej, ponurej warstwie wizualnej ale też w samej historii. Oto ojciec wraz z synem podróżują przez postapokaliptyczną Amerykę. Nie wiemy dokładnie co się wydarzyło (wojna, katastrofa ekologiczna?), ale też nie jest to najważniejsze. To co jest treścią tego filmu to ludzka psychika, moralność, zasady i wartości - co się z nimi dzieje gdy nagle wszystko zostaje ci odebrane i musisz walczyć o przetrwanie niczym zwierze? W tym świecie nie ma zwierząt, roślin, wszystko jest zniszczone, prawie nie widać słońca, robi się coraz zimniej, ludzie poruszają się głównie pieszo, kryjąc się przed grabieżczymi bandami. Skoro nie ma jedzenia niestety źródłem pożywienia mogą stać się też inni ludzie.
wtorek, 26 lipca 2011
Uprowadzona, czyli jeden na stu
Od czasu do czasu fajnie zobaczyć jest coś z kina akcji, ot tak bez specjalnych refleksji, po prostu coś w starym stylu - jak Bond... Prosta fabuła, trochę walk i pościgów, jasny podział na dobrych i złych i pewność tego, że dobro musi zwyciężyć.Ponieważ ostatnie produkcje tego rodzaju raczej rozczarowują swoją głupotą (co najwyżej mają zachwycać efektami i wydaną kasą) najczęściej sięga po rzeczy stare... Ale zdarzają się całkiem miłe niespodzianki. W "Uprowadzonej" maczał palce Luc Besson więc można było mieć troszkę nadziei, że nie będzie to rzecz kompletnie bez sensu i 200% nadziei, że będzie akcja - pościgi, walki i strzelaniny...
Tym razem głównym bohaterem jest Bryan (Liam Neeson), były agent służb specjalnych na emeryturze - stary, ale jary", no i oczywiście ze swoimi kontaktami. poniedziałek, 25 lipca 2011
Pewien dżentelmen, czyli powrót do normalności
Filmy ze Skandynawii jeszcze do niedawna oglądałem od przypadku do przypadku, odkąd jednak zacząłem prowadzić te notatki już parę razy przekonałem się, że może nie uzyskują one nigdy statusu "hitów" kinowych to jednak zwykle mają w sobie to coś co sprawia, że poszczególne sceny i klimat zapamiętuje się na dlugo. Ciekawe, że potrafią śmiać się z samych siebie przedstawiając siebie jako naród ponuraków, depresantów, melancholików, których życie układa się tak do dupy, że pozostaje postawa stoika, bo ten kto jest optymistą na pewno jest wariatem albo zbrodniarzem... Jeżeli o nas powstawałyby tego typu obrazy natychmiast byśmy się obrazili, że oto szarga się nasze narodowe świętości.
"Pewien dżentelmen" to obraz, który na początku chętnie bym zakwalifikował jako dramat psychologiczny. Oto Ulrik (kapitalna twarz i chłodna obojętność Stellana Skarsgårda) odsiedział 12 lat za zabicie kochanka swojej żony. Kiedy wychodzi z więzienia, nie bardzo potrafi odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Żona nie chce go znać, z synem, który w międzyczasie dorósł nie ma żadnego kontaktu. Pomoc oferuje dawny szef (z którym załatwiał różne ciemne sprawki) - oferuje mieszkanie w suterenie u podstarzałej siostry, załatiwa prace w warsztatcie samochodowym, ale oczekuje też, że Urlik zemści się na kapusiu przez którego trafił do więzienie (ma to być dowód na to, że ich grupa wciąz jest mocna).
Miś Yogi, czyli gdy nasze wspomnienia ktoś przerabia na nowo
Ha! Jestem z pokolenia, dla którego filmy takie jak Flinstonowie czy właśnie Miś Yogi to było piękne urozmaicenie dzieciństwa, ach jakże się czekało na te 10 minut dziennie jakieś bajki. Miało to dla nas na pewno większe znaczenie niż kreskówki dla pokoleń, które do wyboru mają ileś kanałów nadających ulubione animacje prawie na okrągło... Wobec obecnej mody na przerabianie klasycznych animacji na filmy fabularne (wplatając w to komputerowo bohaterow animowanych) jednak jakoś jestem sceptyczny. Nie ma to dla mnie tak dużego uroku jak klasyczne wersje. Niby postacie te same, część dowcipów się powtarza, ale gdy patrzymy na dość schematyczną grę aktorów, przeniesienie rysunkowych scenerii i gagów w real to wszystko trochę traci swój urok. Niby dzieciom się to podoba, ale one teraz takich filmów mają na pęczki i bohaterowie zmieniają się jak w kalejdoskopie. Czy będą pamiętać cwanego misia tak jak ja po latach 30?Film opowiada o mieszkających w Parku Yellowstone niedźwidziach - Yogim i jego przyjacielu Boo Boo - jeden mający szalone pomysły jak by tu najeść się bez wysiłku (najlepiej skubiąc turystów), drugi próbuje go hamować ale jest pod wyraźnym wpływem większego kolegi. Strażnik ma z nimi urwanie głowy. Fabuła: do parku przybywa reporterka, która ma kręcić film o misiach, staje się też obiektem zainteresowań strażnika Smitha. Tymczasem burmistrz wraz ze swym przebiegłym doradcą planują sprzedaż parku firmie wycinającej drzewa...
sobota, 23 lipca 2011
Różyczka, czyli miłosny trójkąt
Wakacje to dobry czas na nadrabianie zaległości - jak pada deszcz spokojnie sięga się po książkę albo jakiś film z dysku, a że nie jest się w domu to nie ma żadnych wyrzutów sumienia, że mamy do roboty coś dużo poważniejszego i praktycznego. Dziś notka o filmie Jana Kidawy-Błońskiego z ciekawą muzyką Michała Lorenca. Dużo się o nim mówiło, nie tylko o filmie ale i o pewnej otoczce czyli pewnych przeciekach o tym iż scenariusz oparto na historii autentycznej (m.in. podsunięcie do łóżka przez SB żony Pawłowi Jasienicy). No dobra tu historia zrobiona jest bardziej na melodramat, romans czy raczej miłosny trójkąt, ale sam fakt wykorzystywania takich metod nie jest wcale wymyślony. Zresztą pewnie większość z Was ten film widziała. Znany pisarz, wykładowca Adam Warczewski (Andrzej Seweryn) zwraca uwagę na dużo młodszą od siebie, piekną kobietę (Magdalena Boczarska). To romans trochę wbrew wszystkim znajomym, oburzenia i docinek środowiska, mimo różnic w wykształceniu, pochodzeniu...
piątek, 22 lipca 2011
Sztukmistrz z Lublina - Isaak Singer, czyli podziękowania dla klubu czytelniczego za dobrą lekturę - moje spotkanie pierwsze
Jak już wczoraj wspominałem zawziąłem się aby w kilka dni na wyjeździe przeczytać tę niedużą książeczkę aby zdążyć na mam nadzieję ciekawą dyskusję w klubie czytelniczym. I cieszę się bardzo, bo pozycja jest ciekawa, niby należy już do pewnego rodzaju klasyki, a ja jakoś nigdy dotąd nie miałem okazji po nią sięgnąć. Nie będę się zatem rozpisywał - bo i na dyskusję trzeba sobie zostawić parę refleksji, a i z netem nadal nie za ciekawie - jak widać wczoraj próba udała się dopiero za 50 razem po północy. Na szczęście na urlopie można pospać i do 9 rano... Czasem tylko rodzina goni by wcześniej pójść na plażę. Ale do rzeczy.
"Sztukmistrz z Lublina" opowiada historię Jaszy Mazura - prowincjonalnego akrobaty i magika, który marzy o tym by wreszcie zdobyć sławę i pieniądze, Żyda, który już dawno porzucił nauki i wiarę ojców i jakbyśmy to nazwali dziś "amanta" czy bawidamka - jak na tamte czasy (wiek XIX) pewnie nieczęsta sytuacja by oprócz żony w każdym mieście mieć kochankę. Oto nasz bohater - niewiarygodny szczęściarz żyjący bez odpowiedzialności, trochę z dnia na dzień, bez planów, bez odkładania na przyszłość, skoro wszystko "jakoś się układa" to niech trwa.
czwartek, 21 lipca 2011
Poważny człowiek, czyli i jak tu żyć?
Jak to czasem los splata figle - jedną z lektur na wakacje, którą właśnie kończę jest "Sztukmistrz z Lublina", którego czytam w ramach spotkań Klubu dyskusyjnego (polecam wszystkim tę inicjatywę). Kto czytał ten wie, że jedną z ważniejszych warstw tej powieści są dylematy religijno-filozoficzne głównego bohatera, który odrzucił wiarę swych przodków i żyje bez zasad jednak wciąż mając wyrzuty sumienia. Kim jest Bóg i czy naprawdę wpływa na nasze życie? Czy chce naszego dobra czy jest nam obojętny? Czy karze, czy nagradza i jak rozpoznawać Jego wolę? Książka (aż wstyd się przyznać że czytana po raz pierwszy) czyta się nieźle, ale miało być o czymś innym. Otóż wczoraj z dysku wygrzebałem film braci Coenów, który jakoś umknął mi w kinach, a dotyczy podobnych spraw. Wiem wiem podobieństwa są powierzchowne - wiara i tradycje żydowskie, pytania o wpływ naszych starań na nasz los, o rolę religii... Ale bardzo mnie te podobieństwa rozbawiły i z tym większą przyjemnością obejrzałem film. Cholernie zabawny choć nie jest to komedia, ale historia tak podszyta ironią, pewnego rodzaju absurdalnymi wydarzeniami, że wciąż człowiek przypomina sobie różne sceny i wraca do niego uśmiech. Pełen refleksji, bo jest to film, który zapamiętam na długo, inteligentny, pozwalający na wiele interpretacji... Po prostu uczta!
środa, 20 lipca 2011
Zimne wybrzeża, czyli zimna wojna i chłód w sercach
Długo zbierałem się by napisać coś na temat tej książki, bo uczucie mam strasznie mieszane. To było moje pierwsze spotkanie ze Szczepanem Twardochem, sporo wcześniej słyszałem o nim dobrego i podchodziłem do tej powieści z dużą ciekawością. Autor często wrzucany jest do worka pisarzy z nurtu fantastyki naukowej (mi tak akurat to nie przeszkadza), ale "Zimne wybrzeża" bliższe chyba byłyby powieści sensacyjnej. Niby otoczenie chłodne, ludzi niewielu, żadnych banków do obrabowania, ale Spitsbergen, gdzie toczy się akcja był przecież przez wiele lat przedmiotem i tłem różnych rozgrywek politycznych i szpiegowskich wielkich mocarstw.
Mamy więc tło. Zamknięte społeczności polarników sowieckich, polskich, norweskich górników. Lodowate wybrzeża skąd chyba bliżej do bieguna niż do normalnej cywilizacji. Czas - rok 1957. Zimna wojna. Bohater - dość młody i tajemniczy John Smith legitymujący się brytyjskim paszportem. Naukowiec? Szpieg? A jeżeli tak to czyj? poniedziałek, 18 lipca 2011
Zapiski (pod)różne - Martyna Wojciechowska, czyli wydać można nawet xero biletów
Krótka notka o kniżce, którą rzeczywiście można polecić jako dobą wakacyjną lekturę pod warunkiem, że mamy jeszcze zapas innych rzeczy do czytania - łyka się to bowiem w parę godzin. Czyta się szybko bo są to króciutkie kilkustronicowe felietoniki, relacje na temat jakiegoś jednego zdarzenia, zjawiska czy wspomnienia, pisane lekko i dość barwnie. Martyna Wojciechowska to kobieta-orkiestra - redaktor naczelna, pisze, robi reportaże telewizyjne no i wciąż ją gdzieś "nosi". W odróżnieniu od Pawlikowskiej czy Cejrowskiego mam wrażenie, że najczęściej są to krótsze wyprawy z określonym celem - by coś przeżyć, zobaczyć, zdobyć. Ale może to tylko takie moje wrażenie? Bo to co najczęściej widzimy to właśnie krótkie relacje z jakiegoś jednego regionu. Ta książka jest zbiorem takich krótkich zapisków (niby pamiętnikowych) z różnych przygód, różnych stron świata.
Exils, czyli w poszukiwaniu wspomnień
Pewnie przez te dwa tygodnie urlopowania nad morzem chyba notki będą mniej składne czy rozbudowane - na ich pisanie można znaleźć chwilkę dopiero koło północy przy dużej łaskawości sieci... A o tej porze po dość intensywnych dniach człowiek jakoś ma sił niewiele. No ale urlopu nie można zmarnować na leżenie bykiem, szuka się więcróżnych pomysłów na aktywność. No ale po tym wstępie czas na notkę na dziś. Obejrzany jeszcze przed wyjazdem film "Exils" to dość oryginalne kino drogi, trochę pokręcone, szalone i ekscentryczne poprzez swoich bohaterów i co chyba najważniejsze przepełnione bardzo dużą dawką ciekawej muzyki. Zana oraz Naime (jego dziewczyna) postanawiają dotrzeć do kraju swoich przodków - Algierii - podróżując przez Francję, Hiszpanię i Maroko. Jest to więc trochę podróż "pod prąd" albowiem z kraju ich korzeni wszyscy raczej chcą podróżować w drugą stronę - Francja jawi im się jako kraj dobrobytu i szansy na pracę, na zarobek.
sobota, 16 lipca 2011
www.1944.waw.pl, czyli wracamy do domu
"http://www.1944.waw.pl/" to ostatni (choć napisany jako drugi) tom trylogii Marcina Ciszewskiego. Tutaj kończą się losy Jerzego Grobickiego, Janusza Wojtyńskiego i innych bohaterów. Ci, którzy po kampanii wrześniowej przedostali się do USA, pozakładali firmy i dorobili się fortun, wciąż jednak myślą a powrocie do domu, czyli Polski w roku 2007. Plan zakłada powrót do Polski po części MDSa, które chcą złożyć do kupy, podłączyć do elektrowni i przenieść się w czasie tak, jak kilka lat wcześniej. Ci, którzy zostali na terenie okupowanej ojczyzny, by walczyć z Niemcami, rozmawiają z aliantami i szykują się do powstania warszawskiego. Podczas jazdy po ukryte wcześniej pojazdy i sprzęty z 21 wieku pomagają starym znajomym, którzy w trakcie desantu wpadają w fachowo zastawiony kocioł. Dają im części i wydaje się, że ich drogi znów się rozejdą, lecz żona Grobickiego wpada w ręce Niemców. Aby ją odbić jedzie do Warszawy i prosi Wojtyńskiego o pomoc. Misja ratunkowa splata się z wybuchem powstania.
piątek, 15 lipca 2011
Zakochany Nowy Jork, czyli miasto, które podobno nie zasypia
A może powinienem napisać tytuł "Now Jork - kocham Cię" bo tak naprawdę brzmi ten tytuł. Nie dajcie się wiec zmylić temu co wymyślił tłumacz, to nie jest komedia romantyczna o zakochanych, to raczej opowieść o mieście i jego mieszkańcach, ludziach tęskniących za miłością, poszukujących i czasem pogubionych... Ale nie znajdziemy tu pustych, głupawych uniesień, tu miłość jest szalona, dojrzała, nieszczęśliwa, zaskakująca, a więc różne jej oblicza. Film tak naprawdę nie jest jakąś zamkniętą całością - to chyba 11 (jakoś trudno mi się było doliczyć, może 10?) krótkometrażówek, każda reżyserowana przez kogoś innego, w żaden sposób też nie jest połączona z innymi (choć czasem aktorzy z poprzedniej gdzieś nam migali w tle). Łączy je tylko miasto. Ach no jest pewien łącznik - jedna z bohaterek kręci amatorską kamerą zdjecia ludzi w różnych miejscach publicznych - ot tak z zaskoczenia. W finale będziemy mogli wiec zobaczyć migawki z wszystkich historii.
środa, 13 lipca 2011
Serafina, czyli o tych do których przychodzą anioły
Filmowe wydarzenie roku we Francji, film, który zbierał dobre recenzje i u nas, no i ciekawa postać, o której jest ta historia. To mało by przekonać do obejrzenia? Dla mnie wystarczyło. Biografie ludzi sztuki zwykle dobrze wychodzą na ekranie - ta odrobina szaleństwa, ta pasja (pamiętacie np. bardzo dobrą Fridę?). A ten film jest zupełnie inny. Inne tempo, inna atmosfera, powiedziałbym, że trochę senna i nostalgiczna. Ba! Nawet sam proces malowania pojawia się dopiero gdzieć pod koniec filmu. Wcześniej widzimy naszą bohaterkę głównie w trakcie sprzątania, lub wędrowania po łąkach. Ano właśnie nie wyjaśniłem - ta dość oryginalna postać i okrzyknięta potem sporą sławą malarka był prostą wieśniaczką, która dorabiała sobie piorąc, sprzatając i wykonując różne prace domowe. Niedoceniana przez otoczenie, wyśmiewana, podobnie jak w historii naszego Nikifora nie przejmuje się tym i swoje oszczędności przeznacza na możliwość malowania.
wtorek, 12 lipca 2011
Tajemnice scjentologii, czyli śledź tych co ciebie śledzą
Dziwaczny to dokument. Temat ciekawy (bo niby się sporo już wie na ten temat - nawet pracę na psychologię religii pisałem na temat scjentologii - ale mało jest informacji "z wewnątrz" i aktualnych), twórca postarał sie dotrzeć do różnych osób, które są lub były blisko związane z tym kościołem, całość jednak jakoś mało porusza. Może za dużo w tym konspiracji i skupiania uwagi na sobie przez autora tego filmu? Może zbyt mało staranności, aby różne rzeczy powiązać ze sobą - kolejne informacje sprawiają wrażenie podanych jako sensacje, ale potem giną w gąszczu bieżącej aktywności dziennikarza prowadzącego śledztwo. Reporter John Sweeney zdaje się, że nakręcił już kiedyś coś o Kościele Scjentologicznym i teraz odwołuje się do uzyskanych wtedy wywiadów. Można jednak odnieść wrażenie, że główną informacją jaką chce sprzedać to fakt, iż stał sie wrogiem nr 1 dla scjentologów, jest śledzony, manipulowany, nagrywany z ukrytych kamer itd. I nasza uwaga zamiast na tym co mówią zaproszone przez niego osoby, skupia sie na tym iż ktoś za nimi jeździ, ktoś ich filmuje itd. Paranoja, specjalnie wybierane fragmenty by udowodnić swoją tezę czy też działania na pograniczu prawa organizacji o której próbuje zrobić film?
Stracone zachody miłości, czyli Szekspir jako musical
Czasem niewiele trzeba, żeby człowiek się szczerze uśmiechnął przy jakimś filmie - tak po postu z sympatią, z pewnym rozbawieniem. Kiedyś już udało się to Kennethowi Branaghowi np. ciepłym i zabawnym "Wiele hałasu o nic" , teraz udało się po raz kolejny, albowiem znalazłem jego film z roku 2000, który wcześniej mi kompletnie umknął. A uważam że Branagh najlepszy był właśnie w różnych wariacjach na temat Szekspira (prawie każda w innym stylu, ale tez każda na swój sposób odświeżająca tego wielkiego klasyka). Tak jest i tu. Po pierwsze film jest zrobiony w konwencji musicalu, ponadto zrobiony tak oldschoolowo jak to tylko jest możliwe (konia z rzędem temu kto odgadnie nie znając wcześniej rok produkcji :))) Oczywiście aktorzy jak to u Branagha cały czas mówią oryginalnymi wersami ze sztuki angielskiego dramaturga, ale podane to jest to sposób taki, że wcale nam to nie przeszkadza. Ba! Stanowi o dodatkowym uroku tego filmu. Całą akcję komedii Szekspira twórcy filmu przenieśli w czasy II wojny światowej (choć nadal akcja dotyczy księstwa Akwitanii i Francji), i okraszono piosenkami z klasycznych musicali z lat 30-tych, 40-tych i 50-tych.
poniedziałek, 11 lipca 2011
Wino truskawkowe, czyli melancholijnie o Galicji
Najpierw zobaczyłem fragment filmu z jak zwykle świetną muzyką Michała Lorenca. Potem już tylko zżerała mnie ciekawość, bo niewiele o nim widziałem. Dopiero teraz już po obejrzeniu szukam informacji i dowiaduję się, że sporo pomysłów i klimatu tego filmu wzięło się z "Opowieści galicyjskich" Andrzeja Stasiuka (a więc do pewnego stopnia możemy to nazwać ekranizacją). Swojska, siermiężna (czasem okrutna) rzeczywistość pomieszana z pewnego rodzaju magiczną, ciepłą i filozoficzno-optymistyczną aurą. Bieszczady (a może Beskid Niski?), dziura zabita dechami, mieszkańcy ze swoimi specyficznymi potrzebami i rozrywkami (czy muszę tłumaczyć skąd tytuł filmu?) i rzeczywistość, która i śmieszy i przeraża.
Główny bohater, Andrzej, porzuca wielkomiejskie życie i przenosi się na galicyjską prowincję, aby tam odnaleźć wewnętrzny spokój i harmonię (i zapomnieć, ale nie dowiemy się za bardzo o czym). Podejmuje pracę na posterunku jako pomocnik komendanta.
Główny bohater, Andrzej, porzuca wielkomiejskie życie i przenosi się na galicyjską prowincję, aby tam odnaleźć wewnętrzny spokój i harmonię (i zapomnieć, ale nie dowiemy się za bardzo o czym). Podejmuje pracę na posterunku jako pomocnik komendanta.
niedziela, 10 lipca 2011
Max Manus, czyli Norwegia i jej bohater
O norweskim ruchu oporu i jej symbolu wiedziałem bardzo niewiele - trochę dowiedziałem się z "Zimnych wybrzeży" (obyczajowo-polityczno-sensacyjnej powieści Twardocha, o której chcę wkróce napisać), ale jak więc przegapić taki temat jeżeli nada sie okazja. Z góry jednak uprzedzam tych, których zwiedzie plakat filmu, albo złudna nadzieja iż będą tu sceny równie widowiskowe jak np. w Szeregowcu Ryanie... Film przedstawia prawdziwą historię Maxa Manusa - lidera dywersanckiej grupy "Gang z Oslo", który w wojnie z nazistowskimi Niemcami walczył o wyzwolenie swojego kraju i ukazuje jego losy od wybuchu II wojny światowej aż do lata 1945 roku.
Po zakończeniu kampanii zimowej przeciwko Rosjanom w Finlandii (wspomnienia z tamtych walk bedą go prześladować przez wiele lat) Max Manus wraca do Norwegii okupowanej przez Niemców. Tu szybko dołącza do grupy młodych ludzi, którzy tworzą pierwsze komórki ruchu oporu - najpierw te działania są nieporadne - jakieś gazetki, plakaty i spora nieudolność w jakiejkolwiek konspiracji.
sobota, 9 lipca 2011
The Doors - historia nieopowiedziana, czyli drzwi do innej percepcji
Po filmie fabularnym o Doorsach nie tak dawno przez nasze kina przemknął jeszcze film dokumentalny. Moda na ich muzykę i pewnego rodzaju fascynacja liderem Jimem Morrisonem nie przemija więc cały czas można na nich robić kasę (podobnie jak na The Beatles czy Rolling Stones). Tym razem otrzymujemy materiał dokumentujący całą historię zespołu, jednak z mocnym światłem skierowanym na lidera, to jemu poświęca się najwięcej uwagi, jego przemianie, problemom, a jeżeli słyszymy o członkach zespołu to też najcześciej w kontekście jakiejś interakcji z Jimem. Dla tych, którzy muzyki Doorsów nigdy specjalnie nie analizowali film daje do tego niezłą okazję - tłumaczenie tekstów, pokazanie różnic pomiędzy kolejnymi płytami, ba, nawet fajnie wychwycić można wpływ innych muzyków (np. dołączenie basisty, wcześniej zastępowały go jedynie klawisze). Dla fanów pewnie nie będzie tu wiele rzeczy zaskakujących - może trochę nowych zdjęć z koncertów, rzeczywiście fragmenty nigdy wcześniej nie były pokazywane.
piątek, 8 lipca 2011
Taras Bulba, czyli bij Lachów!
Zgrzyt. Lubię kino historyczne i mam słabość do widowiskowych scen np. batalistycznych. Zgrzyt. Nie mam uprzedzeń co do "spojrzenia z innego punkt widzenia" jeżeli jest dobrze obudowane faktami. Zgrzyt. Pisałem już o tym parę razy - lubię kino rosyjskie. Zgrzyt. Ale oglądając takie produkcje jak "Taras Bulba" naprawdę można do reszty zmienić swoje upodobania i stracić wszelką wyrozumiałość. A zapowiadało się nawet ciekawie - spory budżet (15 mln$), niezła obsada (m.in. Bohdan Stupka), ciekawa podstawa do scenariusza - powieść Mikołaja Gogola.
Film opowiada o zmaganiach Kozaków z Polakami w XVI stuleciu. Tytułowy Taras Bulba to człowiek miłujący tradycję, zacięty przeciwnik Polaków i Tatarów. Jeden z jego synów jest nieszczęśliwie zakochany w polskiej szlachciance, będzie wiec musiał w pewnym momencie przeciwstawić się ojcu... Zgrzyt. Z początku gdy poznajemy trochę relację ojca i dwóch synów, towarzyszymy im wyprawie na Sicz (aby nauczyli się życia w walce) może jest leniwie, ale przynajmniej człowieka nic nie denerwuje. Potem gdy okazuje się, że żadnej wojny nie ma (a wiec trzeba okazję do niej stworzyć) zaczyna się akcja, ale i zaczęło się moje zgrzytanie zębami.
czwartek, 7 lipca 2011
Boxer - The national, czyli pogoda, nastroje, muzyka
Pogoda na Mazowszu od kilku dni tak depresyjna, że wszystkiego się odechciewa - gdzie to lato? A na taką pogodę sposoby mogą być m.in. takie:
a) szukając każdego promyka słońca i ciepła choćby i wykreowanego samodzielnie fundujemy sobie wszystko to co kojarzy nam się z latem i sprawi przyjemność fizyczną - basen, taneczną i ognistą muzykę, lody, gorący wieczór pełen dyskusji i nasiadówy z przyjaciółmi przy winie albo czymś jeszcze bardziej chłodzącym i jednocześnie rozgrzewającym itd.
b) poddając się trochę nastrojowi i melancholii jednocześnie pokazujemy, że się nie damy tak całkiem i przeżywamy te chwile fundując sobie wszystko to co sprawi nam przyjemność duchową - dobrą herbatę, kocyk, kilka dobrych książek, ciszę, święty spokój, jakiś film, albo płytę w którą będziemy mogli sie zasluchać jakbyśmy sięgnęli po nią pierwszy raz itd.
I po takim wstępie mogę spokojnie przystąpić do pisania o zespole i o płycie, która do mnie trochę w tych ostatnich dniach "wróciła", nie ukrywam trochę pod wpływem czytania o tegorocznym Openerze (ich koncertu chyba najbardziej chciałbym posłuchać). To The National i "Boxer", pewnie nie najlepsza ich płyta ale akurat ona mi wpadła w ucho - niesamowicie melancholijna, klimatyczna i wciągająca.
B.I.K.E., czyli odrzuć wszelkie ograniczenia
Całkiem oryginalny dokument trafił mi się na tvp kultura - film, którego bohaterami są członkowie klubu rowerowego Black Label Bicycle Club. Tytuł przetłumaczono u nas jako "Masa krytyczna" - widać ktoś miał takie skojarzenie do polskich realiów, moim zdaniem niesłusznie bo może wprowadzać w błąd. Bo środowisko BLBC to raczej dość anarchistyczne, artystyczne środowisko ludzi, którzy sami wybierają życie trochę na marginesie społeczeństwa - akcje typu masy krytycznej w które się angażują też maja raczej wydźwięk polityczny niż społecznościowy jak u nas.
Na potrzeby filmu reżyser Antohny Howard stara się o członkostwo w klubie, ale powoli staje się to jego obsesją (pojawiają się nie tylko sceny pokazujące ile to znaczy dla niego, ale też np. wypowiedzi jego rodziców, którzy komentują zachodzącą w nim zmianę). Tony nie zostaje przyjęty, film więc jest nie tylko opisem samego ruchu czy środowiska, ale również emocjonalnego przełomu (różne działania w finale jak np. założenie konkurencyjnego klubu pokazują jak bardzo mocno emocjonalnie wszedł w to środowisko).
środa, 6 lipca 2011
Nic do oclenia, czyli o stereotypach ciąg dalszy
Po poprzedniej komedii Dany'ego Boona, czyli Jeszcze dalej niż północ - lekkiej i naprawdę zabawnej dużo sobie obiecywałem po jego kolejnym filmie, gdy więc żona zażyczyła sobie wyjście do kina na komedię, mój wybór natychmiast padł na "Nic do oclenia". Poprzednia komedia oparta była na obśmianiu pewnych sterotypów regionalnych, francuskiej ksenofobii, a skoro stała się hitem i podobała się nie tylko we Francji - tym razem twórcy postanowili wykorzystać ten sam pomysł. A na warsztat wzięto tym razem stosunki "sąsiedzkie" czyli francusko-belgijskie (zaraz zaraz czemu nie napisałem belgijsko-francuskie?).
Akcja rozgrywa sie na początku lat 90-tych, w niewielkim miasteczku na jednym z przejść granicznych. Wśród celników tam pracujących duże obawy i smutek - oto nadciąga dzień zniesienia wewnętrznej kontroli celnej w Unii Europejskiej. Szczególnie martwi to Rubena - służbistę i strasznego frankofoba (tak go wychował ojciec), który dotąd postrzegał swoją pracę jako obronę Belgii przed najazdem barbarzyńców zza granicy.
wtorek, 5 lipca 2011
Boris Akunin - Nefrytowy różaniec, czyli Fandorin w formach krótkich
Akuninem (a właściewie powieściami Grigorija Czchartiszwiliego bo Boris Akunin to tylko jego pseudonim) zaraziła mnie mnie kiedyś koleżanka z pracy (dzięki Marta) i przekopywałem się z lubością przez kolejne przygody detektywa Fandorina czy siostry Pelagii (nawet bardziej lubię tę drugą serię). Gdy autor ogłosił już koniec przygód zarówno w jednej jak i w drugiej serii byłem trochę rozczarowany - człowiek jednak przywiązuje się do swoich ulubieńców. Pozostaje szukać filmowych wersji przygód Fandorina i wracać chwilami do starych powieści. Jakiś czas temu wpadło mi w ręce coś jeszcze - to zbiorek opowiadań, w których głównym bohaterem jest własnie Erast Fandorin w różnych okresach swojej kariery. Mamy więc smakowity kąsek zarówno dla fanów jak i całkiem niezły "wstępniak" dla tych, którzy się jeszcze nie zakosztowali w Akuninie. Można to czytać bez większych przeszkód bez znajomości powieści (choć jeżeli znamy wcześniejsze przygody to wynajdywanie odwołań to dodatkowa przyjemność. Po raz pierwszy dostajemy też ilustracje :)
poniedziałek, 4 lipca 2011
Skazany na bluesa, czyli sen o wolności
Ponieważ jutro tv przypomina kolejny raz film "Skazany na bluesa" postanowiłem o nim napisać parę słów, bo mam do niego dziwną słabość (zresztą podobnie jak do muzyki Dżemu). Pewnie większość z Was zna ten film - opowieść o człowieku utalentowanym i trochę zagubionym, uwielbianym przez tłumy i jednocześnie osamotnionym, wolnym i jednocześnie zniewolonym. Ryszard Riedel, był przez wiele lat (1976-94) wokalistą zespołu Dżem, jego frontmanem i twórcą legendy, tym filmem trochę cały zespół chciał wystawić mu pomnik (a może epitafium przestrzegające innych przed podobna drogą?) i mam niestety wrażenie, że chcieli się trochę wybielić (że nie mieli wpływu na to co się działo, że robili co mogli. W filmie ujrzymy dzieciństwo Riedla w Chorzowie, przyjaźnie oraz początek konfliktu z ojcem (który pewnie miał spory wpływ na jego życie). No i oczywiście kupę muzyki! A to już spor plus, bo filmów gdzie muzyka byłaby na pierwszym planie u nas bardzo malutko...
niedziela, 3 lipca 2011
Koroliow, czyli wpieriod na marsa
Leniwa niedziela. Pisać się za bardzo nie chce (raczej czytać), ale mam nadzieję, że w tym tygodniu znajdę czas nie tylko na pisanie ale i na oglądanie różnych zaległości (dzieci na tydzień wyjeżdżają)... A na dziś ciąg dalszy notek z rzeczy nagranych z kanału Wojna i Pokój (będzie jeszcze ciąg dalszy). Tym razem zainteresowała mnie sama postać bohatera, bo o filmie nie wiedziałem kompletnie nic.
Rosja, lata 30. Siergiej Koroliow, inżynier mechanik, konstruktor rakiet zostaje aresztowany i oskarżony o działania przeciw władzy ludowej i wysiłkowi ludu pracującemu (albo coś w tym guście). Widzimy naszego bohatera jak jest bity i męczony na przesłuchaniach, a jednocześnie mamy okazję śledzić poprzez jego wspomnienia (i zeznania) początki jego pracy, tworzenie zespołu podobnych zapaleńców i dalszą karierę - pojawiają się kolejne nazwiska, osoby, wydarzenia. W tym samy czasie obserwujemy też jego rodzinę - jak musi poradzić sobie po jego aresztowaniu, jak próbuje o niego walczyć.
sobota, 2 lipca 2011
Vertical - Rafał Kosik, czyli różne światy, te same pytania
Rafała Kosika lubię nie tylko za powieści takie jak "Mars", ale ma u mnie sporego plusa za pisanie dla nastolatków. Brak pisarzy polskich, którzy by coś tworzyli dla tej grupy wiekowej, a seria Felix Net i Nika na dodatek trzyma niezły poziom. Ale pisze on też jako jeden z nielicznych całkiem niegłupie powieści, które można by zdefiniować jako "twardą SF", albo nurt socjologiczny (Zajdel wytyczył szlaki, na które niestety tylko nieliczni wchodzą, a szkoda bo jest to przestrzeń chyba najbliższa tzw. literaturze pięknej). Tworzenie innych światów nie tylko po to błysnąć swoją wyobraźnią (i tak trudno stworzyć coś super oryginalnego), czy sprzedać trochę akcji, ale po to by opowiedzieć coś o ludzkiej naturze, możliwościach i ograniczeniach. I taki jest właśnie "Vertical". Jeżeli lubicie fantastykę, a chcecie odpocząć od dominującej na rynku fantasty czy rąbanek w stylu zabili go, a on wrócił i załatwił ich laserem - sięgajcie po książki Kosika (no może jeszcze Huberatha i oczywiście Dukaja).
Tym razem do powieść niczym cebulka - najpierw poznajemy równolegle opis różnych światów, a potem dzięki różnym watkom próbujemy sobie złożyć z tego pewną całość - to jak elementy modelu do składania - każdy piękny, idealny, oszlifowany, pomalowany itd. A co ze złożenia tych elementów wyjdzie pozwolę napisać sobie na koniec.
Tym razem do powieść niczym cebulka - najpierw poznajemy równolegle opis różnych światów, a potem dzięki różnym watkom próbujemy sobie złożyć z tego pewną całość - to jak elementy modelu do składania - każdy piękny, idealny, oszlifowany, pomalowany itd. A co ze złożenia tych elementów wyjdzie pozwolę napisać sobie na koniec.
piątek, 1 lipca 2011
Kim Nowak, czyli radość z grania
Od koncert w Stodole jakoś powróciła do mnie na nowo płyta, którą kupiłem w roku ubiegłym i po dość intensywnym słuchaniu odłożyłem na półkę. Może dlatego, że ani w domu a i tym bardziej w pracy nie mam za bardzo słuchać ostrej muzyki (chyba że na słuchawkach). A muzyka jest dość ostra. Ta płytka to debiut kapeli Kim Nowak. I trochę zaskoczenie bo trzon kapeli tworzą synowie Wojtka Waglewskiego, którzy dotąd eksperymentowali muzycznie raczej w innych rejonach (jako Fisz i Emade stali się dość znani w kręgach rapu czy elektroniki), a nawet gdy nagrywali coś bliżej rocka na pewno nie było tak ostre.
Ale to dobrze, bo to płyta przy której trochę budzi się w człowieku zwierzak uwielbiający surowe i ostre brzmienia. Nagrane w stylu grażowym, chyba specjalnie nie czyszczone brzmienia, ale dlatego właśnie brzmi to kapitalnie i słychać w tym ogromną radość z grania - żywioł i energia prawie taka sama gdy widzi się ich na żywo. Nawet ich ojciec nie grywa tak ostro :) Ale pewnie ich raczył podobnymi rzeczami bo ewidentnie jest to pewnego rodzaju hołd muzyczny dla klasyki rocka (a może raczej hard rocka). Momentami słyszymy tu dźwięki niczym z płyt śp. Tadeusza Nalepy - innym razem np. Sonic Youth, czy Queens Of The Stone Age (choć skojarzeń może być sporo innych).
Subskrybuj:
Posty (Atom)