Mam trochę problem z tą powieścią. W tak modnym ostatnimi czasy krytykowaniu wszystkiego co wiąże się z duchowieństwem, katolicyzmem w naszym kraju i religijnością jako taką, mam wrażenie, że rodzi się jakie zaślepienie, w którym można łatwo zagubić sens krytyki, wskazywane realne problemy i punkty gdzie coś iskrzy przy spotkaniu wierzący-niewierzący. Taka zajadłość niby nie pojawia się w książce Ciarkowskiej, ale mimo wszystko coś mnie w niej uwiera. Może właśnie dlatego, że wszystko co jest tu związane z wiarą katolicką jest pokazane trochę w kontrze do tego co odczuwa sama bohaterka, jakby głębszą, bardziej prawdziwą więź z Bogiem. Ona, prosta, wyśmiewana, staje się narzędziem w Jego ręku. A oni wszyscy natychmiast z tego powodu dostają jakiegoś dziwnego zaćmienia, albo upatrując w niej cudotwórczynię, która magicznie coś może zdziałać, albo (dużo częściej) idąc za głosem proboszcza i jego przełożonych, czyli odsądzając ją od czci i wiary. Bo ich wiara jest płytka, nic nie rozumieją, są głupi, prymitywni, skupieniu na ziemskim życiu, na sprawach mało skomlikowanych. Nawet wszystko co bohaterka opowiada o swoich rodzicach, ludziach prostych, których nieodłączną częścią życia były odniesienia do wiary i religijność, trąci jakimś szyderstwem: zobaczcie co to za świat, przecież dziś już nikt tak nie myśli, jacy oni prymitywni, a ich wiara to łączenie przesądów z rytuałami. To świat, w którym ksiądz jest nie tyle przewodnikiem, co przełożonym, który żyje sobie wygodnie ponad nimi, ciesząc się władzą jaką nad nimi posiada. Czy nawet jeżeli tak wyglądało, może gdzieniegdzie nadal wygląda życie niektórych ludzi na wsiach, to znaczy że naprawdę nie mają wartościowego życia, nie są samodzielni w swoim myśleniu, są jak barany, z których możemy się nabijać? Jeżeli coś jest dla nich ważne, to trzeba im to koniecznie zabrać, bo my wiemy lepiej czego im trzeba?