wtorek, 14 stycznia 2020
Piękna Lucynda, czyli witamy Nowy Rok śmiechem
W mojej rodzinie jest zwyczaj taki, że kończymy stary rok i witamy nowy spektaklem teatralnym. Ubiegły 2019 r. pożegnaliśmy w Teatrze 6 piętro, bawiąc się rewelacyjnie na spektaklu „Piękna Lucynda”. Gdybym przeczytała jedynie opis przedstawienia – pewnie bym nie poszła. Jednak nazwisko autora, Hemara, skutecznie zmiękczyło mój opór i muszę powiedzieć, że śmieliśmy się na tej ramotce serdecznie i zupełnie spontanicznie biliśmy brawa na stojąco wraz z całą widownią na zakończenie wieczoru.
Powstała „Piękna Lucynda” w 1965r. na zamówienie Leopolda Kielanowskiego, prezesa Związku Artystów Scen Polskich za Granicą, aby uczcić 200-lecie powstania sceny narodowej, którą zainaugurowała sztuka „Natręci” autorstwa Józefa Bielawskiego (1765r.). Zadanie to otrzymał Marian Hemar i zrobił z tego perełkę. Powstał pastisz pierwszej polskojęzycznej sztuki. Hemar z tekstu „Natrętów” tu coś wyciął, tam zmienił, tu piosenka, tu kuplecik, tu coś zgryźliwego, tu śmiesznego, tu walczyk, tu dowcip… i widownia płacze ze śmiechu. Kto czytał utwory Hemara wie, że miał on specyficzne poczucie humoru, potrafił być złośliwy, dosadny, ale jednocześnie w jakiś sobie tylko wiadomy sposób czuło się, że kocha ludzi, nie chce nikomu zaszkodzić, dopiec. I to wszystko zawiera „Piękna Lucynda” wyreżyserowana przez Eugeniusz Korina w „Teatrze 6. piętro”. Perfekcyjna reżyseria a dzięki temu cudna zabawa.
Jak to w takich ramotkach zazwyczaj bywa, jest para młodych zakochanych, którym życie pod nogi rzuca kłody, ale znajdują się tacy, którzy sprytem i przebiegłością potrafią im pomóc i po serii zabawnych perypetii wszystko kończy się dobrze. Ta banalna fabułka posłużyła Hemarowi do stworzenia ról dla aktorów, w których mogliby błyszczeć warsztatem i kunsztem aktorskim. Tu każda rola to pole do popisu, ale – uwaga – można łatwo popaść w banał, można troszeczkę przeszarżować i z tej sztuki mogłaby powstać ckliwa lub nudna komedyjka kostiumowa. W tej inscenizacji na szczęście nic takiego się nie zdarza, ale mam świadomość, że jest to trudne do osiągnięcia i ogromny ukłon dla reżysera za to co stworzył.
Tylko Hemar mógł wpaść na pomysł, by do poważnej muzy Melpomeny (muza tragedii) zwracać się per „Melciu”, a reżyser by w tej roli obsadzić Dorotę Stalińską i dodatkowo w stroju… o nie! nie powiem, choć na wspomnienie płaczę ze śmiechu. Gwiazdorska obsada gwarantuje wysoki poziom spektaklu, a piękna scenografia i śliczne kostiumy spinają wszystko w cudowną całość. Na scenie kilka pokoleń aktorów, pięknie sobie partnerują, każdy z nich tworzy swoją perełkę, która w efekcie tworzy naszyjnik z pereł. Mamy na scenie (poza wymienioną Dorotą Stalińską) Magdalenę Zawadzką jako muzę Talię, Hannę Śleszyńską jako muzę Terpsychorę (oraz jako służąca/y zakochanych), Joannę Liszowską jako ciotkę Lucyndy oraz Adriannę Kalską jako tytułową Lucyndę. Co te kobiety wyprawiają na scenie! Można na nie patrzeć godzinami i bawić się ich minkami, gestami… no, cudne są po prostu. A kiedy śpiewają „Kobieta się waha”…, nie tego nie da się opisać słowami. Takiej Joanny Liszowskiej jeszcze nie widziałam! 😊 Plejada sław również wśród aktorów: Krzysztof Tyniec i Sylwester Maciejewski (jako Złoci Młodzieńcy), Kazimierz Kaczor i Jarosław Gajewski jako natręci i Piotr Gąsowski jako wuj młodego hrabiego… (już tu, na wspomnienie zaczynam się śmiać), a jeszcze w obsadzie mamy Rafała Królikowskiego i Mikołaja Roznerskiego, jako parę przyjaciół (są rozkoszni) 😊. A kończy spektakl, tak na okrasę, Miłogost Reczek jako Sufler.
Mówią, że im lepszy zespół aktorski tym efekt reżysersko-scenograficznej wizji lepszy. Tu efekt jest doskonały.
Z czystą przyjemnością polecam ten spektakl.
MaGa
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz