Strony
▼
wtorek, 31 stycznia 2017
Lampiony - Katarzyna Bonda, czyli Łódź miasto przegrane i dumne
Trzecia część cyklu o profilerce Saszy Załuskiej, a ja nieustannie na ten cykl kręcę nosem i chyba nie przestanę. Grube tomiszcza zapowiadają świetną lekturę, a im głębiej w nie wchodzisz, tym bardziej stwierdzasz: nie ogarniam. Po co te wszystkie wątki, jakie one mają znaczenie dla głównej akcji, po co ci wszyscy ludzi, którzy się tu plączą i tak naprawdę nie mają nic do roboty. Za dużo grzybów w barszcz - ten problem dotyczył również "Okularnika" i niestety mocno zaburza przyjemność z czytania.
Chwilami bywa oczywiście tak, że wątki i historie poboczne są na tyle świetne, iż chętnie byśmy je pociągnęli, bo są nawet ciekawsze od głównej akcji, ale autorka uparcie zaczyna i nie kończy, porzuca, zaczynając kolejne. I może nawet coś tam na koniec połączy, ale do cholery, będę szczery: satysfakcji z tego zakończenia niewiele.
poniedziałek, 30 stycznia 2017
Salon Ponętnych Alternatyw, czyli, a najlepsze i tak mądrości bacy
Czasem trzeba poszukać w teatrze czegoś innego, takiego na rozluźnienie mięśni przepony, lekkiego, a jednym z ulubionych dla mnie i dla żony miejsc z takim repertuarem w Warszawie jest Teatr Kamienica. Chodzi nie tylko o repertuar, bo przecież nie jest on ograniczony jedynie do komedii, ale o atmosferę tego miejsca - tam się po prostu człowiek dobrze czuje.
Właśnie wchodzi do ich repertuaru kolejna komedia w reżyserii Emiliana Kamińskiego, czyli gospodarza tej sceny, jej ojca i dobrego ducha, który wraz z żoną trzyma nad wszystkim pieczę. SPA, czyli Salon Ponętnych Alternatyw to spektakl, który ma niezłe tempo i scenariusz, który jest mocno osadzony w naszej przaśnej rzeczywistości (nie to żebym nie lubił fars brytyjskich). Publiczność się dobrze bawi, więc choć dla mnie to nie było aż tak zabawne jakbym tego oczekiwał (dalej przebojem, który będę polecał jest Jak się kochają...), może nie powinienem marudzić.
Właśnie wchodzi do ich repertuaru kolejna komedia w reżyserii Emiliana Kamińskiego, czyli gospodarza tej sceny, jej ojca i dobrego ducha, który wraz z żoną trzyma nad wszystkim pieczę. SPA, czyli Salon Ponętnych Alternatyw to spektakl, który ma niezłe tempo i scenariusz, który jest mocno osadzony w naszej przaśnej rzeczywistości (nie to żebym nie lubił fars brytyjskich). Publiczność się dobrze bawi, więc choć dla mnie to nie było aż tak zabawne jakbym tego oczekiwał (dalej przebojem, który będę polecał jest Jak się kochają...), może nie powinienem marudzić.
niedziela, 29 stycznia 2017
Przyszłość w niewesołych barwach, czyli Skaza - Cecelia Ahern i Starter - Lissa Price
Ciekawe, że tak modne ostatnimi czasy stały się dystopie - książki coraz częściej z góry planuje się jako kilkutomowe serie i buduje tak, by były szczególnie atrakcyjne dla nastoletnich czytelników (czyli młodociany bohater, spora dawka emocji i dylematów - również sercowych, mało skomplikowana fabuła, mocno zarysowany wątek walki ze złem). Czy dzięki temu jest ciekawiej niż gdyby kreślić podobne historie o nastolatkach w światach, które nie są ukazane w tak negatywnym świetle? Albo zagłada i potem nierówne szanse dla tych co przeżyli (Starter) albo znowu przejmowanie władzy i nadużycia w systemie, który podobno miał służyć ludziom (Skaza). A jest przecież tego dużo więcej. Już filmowcy zacierają ręce, czując napływ gotówki i sukces podobny do tego, jaki towarzyszył choćby Igrzyskom śmierci. Chyba wolałem czasy gdy człowiek sam odkrywał różne rzeczy, ewentualnie polegał na rekomendacjach przyjaciół (tak choćby odkryłem świetnego "Dawcę"), a nie był bombardowany tak nachalną reklamą, przy której trudno zorientować się co jest oryginalne i warte czytania, a co wtóre i chyba tak naprawdę tylko dla nastolatków.
Robię więc notkę zbiorczą, wybierając z półek starszej córki dwie powieści, które zapoczątkowują nowe serie. Lissa Price zdaje się, że u nas debiutuje, a Ahern jest już znana, ale z zupełnie innych klimatów (Love Rosie, czy czytany przeze mnie Pamiętnik z przyszłości itp.).
sobota, 28 stycznia 2017
Konwój, czyli ciebie tam miało nie być
Tyle dobrych filmów wchodzi do kin, że ciężko się połapać i zobaczyć wszystko, dopiero teraz więc piszę o Konwoju, choć widziałem go już jakiś czas temu. Miłośnicy mocnych, męskich filmów pewnie będą czuli satysfakcję, obsada świetna, temat też dość interesujący, co jest więc nie tak z tym obrazem?
piątek, 27 stycznia 2017
T.I.M.E. Stories, czyli czy gra na jeden raz może sprawić frajdę
Tyle rzeczy czeka na opisanie, ale mam akurat wenę na gry - nakręciłem się od wczoraj, bo długo marzyły mi się spotkania przy planszówkach w moim miasteczku, ale wciąż jakoś pozostawało to na etapie gadania. A tu nagle na forum mojego miasteczka, od słowa, do słowa i w kilka godzin udało się stworzyć profil, dogadać szczegóły, znaleźć miejsce (a dziś również termin) i zebrać ponad 50 osób, które są zainteresowane takimi spotkaniami. Nie ma to jak pospolite ruszenie - PKP (Piastowski Klub Planszówkowy) rusza. Obok wymianek książkowych biorę sobie na głowę kolejną rzecz, ale jaka to frajda.
I właśnie na tej fali emocji rodzi się ta notka. Trochę, żeby napisać o jednym z ostatnich moich odkryć, ale by pomyśleć ciepło o tych wszystkich, z którymi zasiadałem do stołu planszówkowego. Ostatnimi czasy mnie okazji, ale dzięki Tomaszowi z Board Games Addiction (od niego są dzisiejsze fotki), wciąż doświadczam tej radochy z odkrywania nowych gier, zdrowej rywalizacji lub kooperacji. I to właśnie dzięki niemu poznałem T.I.M.E. Stories. Grę wyjątkową. No bo jak to? Zapłacić potężne pieniądze za coś, w co można zagrać tylko jeden raz?
I właśnie na tej fali emocji rodzi się ta notka. Trochę, żeby napisać o jednym z ostatnich moich odkryć, ale by pomyśleć ciepło o tych wszystkich, z którymi zasiadałem do stołu planszówkowego. Ostatnimi czasy mnie okazji, ale dzięki Tomaszowi z Board Games Addiction (od niego są dzisiejsze fotki), wciąż doświadczam tej radochy z odkrywania nowych gier, zdrowej rywalizacji lub kooperacji. I to właśnie dzięki niemu poznałem T.I.M.E. Stories. Grę wyjątkową. No bo jak to? Zapłacić potężne pieniądze za coś, w co można zagrać tylko jeden raz?
czwartek, 26 stycznia 2017
Aqua De Lagrimas, czyli ile można opowiedzieć bez słów
W najbliższą niedzielę, po raz kolejny będę miał okazję zobaczyć w akcji Warszawskie Centrum Pantomimy. O tym jakie to cudowne przeżycie, jak wielkie emocje pisałem już kiedyś przy okazji Marcela. Uznałem więc, że to najlepsza okazja, by napisać o drugim ich spektaklu, czyli Aqua De Lagrimas. Sprawdzajcie strony Teatru Dramatycznego i kupujcie bilety na ich przedstawienia, bo naprawdę warto. To jedno z moich największych odkryć teatralnych w roku ubiegłym (pisałem zresztą o tym w podsumowaniu).
Przy Aqua De Lagrimas nie było już takiego wielkiego zaskoczenia, wiedziałem czego się spodziewać, ale też z przyjemnością mogłem zachwycać się detalami, z większą uwagą przyglądać się każdej z postaci.
Przy Aqua De Lagrimas nie było już takiego wielkiego zaskoczenia, wiedziałem czego się spodziewać, ale też z przyjemnością mogłem zachwycać się detalami, z większą uwagą przyglądać się każdej z postaci.
środa, 25 stycznia 2017
Cybulski. Podwójne salto - Dorota Karaś, czyli budzik na grobie
Coraz więcej ciekawych biografii na rynku. To znaczy może źle powiedziane: kuszą ciekawe postacie na okładkach, co oczywiście nie daje gwarancji, że zawartość będzie równie interesująca. Coraz mniej do odkrycia, coraz więcej sekretów wydobytych na wierzch, bo wiadomo, że musi być kontrowersja. Ale na szczęście książka Doroty Karaś nie jest pogonią za sensacją. Choć przecież pewnie byłoby o to wcale nietrudno. Legenda polskiego kina, amant, nasz James Dean, buntownik, kobieciarz, ikona stylu, skomplikowany charakter. Można by było przysłowiowo "popłynąć" na samych mniejszych i większych skandalach, ale wtedy pewnie niewiele byśmy nadal mogli powiedzieć o tym jaki był naprawdę Zbigniew Cybulski. Przecież nie oto chodzi, byśmy dalej powtarzali to jak o nim myślimy, jak go postrzegano wtedy i dziś, choćby przez pryzmat ról filmowych. Chcielibyśmy dowiedzieć się jaki był naprawdę. I wydaje mi się, że ta książka rzeczywiście taką możliwość daje.
wtorek, 24 stycznia 2017
Sztuka kochania, czyli kobiety walczą o książkę. I przyjemność
Dziś zdaje się, że oficjalna premiera tego filmu w Multikinie (nawet transmisja będzie online i to podobno w technologii 360°), a ja dzięki kinu Atlantic widziałem go już w poprzedni weekend (polecam ich pokazy, bo to frajda oglądać przed innymi - w tym tygodniu będą pokazywać Jackie). I wiecie co? Podobało mi się! To kolejny (po Bogach) przykład na robienie u nas filmów na sposób amerykański - dobrze dobrana muzyka, scenariusz (Krzysztof Rak) w dużej mierze zbudowany na krótkich, zabawnych scenkach, które go niosą i nie pozwalają na nudę, podkreślenie w fabule walki o jakąś sprawę (w tym przypadku książkę). Tak, to się naprawdę może podobać. Lubi się tą postać, współczuje jej, kibicuje, no tylko więcej takich portretów! Robionych nie na kolanach, pokazujących również kontrowersje, ale przede wszystkim ludzi z pasją, z jakąś misją. Michalina Wisłocka na pewno ją miała. Walczyła o edukację seksualną zanim komukolwiek w przestrzeni publicznej przyszło to do głowy. Niby wydawało się, że lata 60 i 70 w naszym kraju były wyzwolone, ale nadal było w podejściu do spraw męsko-damskich dużo hipokryzji, na dużo więcej pozwolić mogli sobie mężczyźni i o pewnych sprawach woleli nic głośno nie słyszeć. A tu przychodzi kobieta z temperamentem i zaczyna opowiadać o kobiecym orgazmie, łechtaczce, grze wstępnej i twierdzi, że ta wiedza wcale nie musi rujnować małżeństw, ale wręcz je wzmacniać. Szok.
Dobranoc, Auschwitz - Aleksandra Wójcik, Maciej Zdziarski, czyli nie ma ucieczki
Pierwsza przeczytała Dorota, więc ona ma pierwszeństwo.
Aktywni, zaradni, przedsiębiorczy,
energiczni można by rzec o bohaterach książki
„Dobranoc Auschwitz” autorstwa
Aleksandry Wójcik i Macieja Zdziarskiego.
Niejedna osoba czytając tę książkę może
pomyśli, że oni poradzili sobie z tym
traumatycznym wydarzenie jakim był pobyt w Auschwitz. Nie są przecież załamani,
bez chęci życia, w depresji. Pomyślimy, że to było tragiczne, ale tylko jedno
wydarzenie w ich życiu, ale przecież mają je już dawno za sobą. Przecież upłynęło
ponad siedemdziesiąt lat, tyle innych zdarzeń miało miejsce – szczęśliwych, a
także przykrych.
poniedziałek, 23 stycznia 2017
Nieustraszona, czyli wszystko lepsze niż powrót do domu
Parę dni temu ruszył kolejny My French Film Festival, a mi wciąż brakuje czasu, by nacieszyć się w pełni jego ofertą. Na razie dopiero jeden obraz za mną, ale na szczęście mam czas do 13 lutego. A wy już zerknęliście na filmy, które są udostępnione w tej edycji? Chyba jedynie Gang Bang jest zablokowany, bo miał już swoją premierę u nas (pisałem o nim tu). A reszta dla Polski legalnie do oglądania za darmochę i to Wy decydujecie który film wygra festiwal. Naprawdę polecam, nie tylko dla fanów kina francuskojęzycznego.
Nieustraszona muszę przyznać, że trochę mnie rozczarowała. Na plus na pewno rola debiutującej Manal Issa w roli Liny, imigrantki z Libanu, ale mam wrażenie, że pisząc scenariusz ktoś się tu trochę pogubił. W efekcie ten film nie do końca wiadomo o czym jest - wszystkim po trochu, ale niewiele w efekcie zostaje w głowie.
Nieustraszona muszę przyznać, że trochę mnie rozczarowała. Na plus na pewno rola debiutującej Manal Issa w roli Liny, imigrantki z Libanu, ale mam wrażenie, że pisząc scenariusz ktoś się tu trochę pogubił. W efekcie ten film nie do końca wiadomo o czym jest - wszystkim po trochu, ale niewiele w efekcie zostaje w głowie.
niedziela, 22 stycznia 2017
Niebanalna więź - Sarah Waters, czyli odzyskać chęć do życia
sobota, 21 stycznia 2017
Amerykańska sielanka, czyli czy mogliśmy inaczej
Tak się składa, że akurat tej powieści Philipa Rotha nie znam, ale już przez skórę czułe, że to może być mocna rzecz. Czy jest tak mocna, jak tego oczekiwałem? Jest inna. Ogień w niej płynie raczej wewnętrznie i na pewno nie jest to obraz, który by powalał mocnymi scenami, szokował, czy odkrywał coś zupełnie nowego. A mimo wszystko oceniam go naprawdę wysoko. Sprawia to nie tyle aktorstwo, zdjęcia, czy jakiś szczególny element tego filmu, ale sama historia - to co z niej wydobyto na światło dzienne.
Jak wyobrażamy sobie sielankę? Szczęśliwa rodzina (jest), wielki, wspaniały dom (jest), piękna żona (nawet lokalna miss piękności - jest), sporo kasy (jest - Seymor "Szwed" Levov przejął po ojcu zakłady rękawiczek). Bohaterowi nic nie brakuje. Przystojny, ułożony, niekonfliktowy. Wszystko tu jest takie idealne. Co z tego zostaje?
Jak wyobrażamy sobie sielankę? Szczęśliwa rodzina (jest), wielki, wspaniały dom (jest), piękna żona (nawet lokalna miss piękności - jest), sporo kasy (jest - Seymor "Szwed" Levov przejął po ojcu zakłady rękawiczek). Bohaterowi nic nie brakuje. Przystojny, ułożony, niekonfliktowy. Wszystko tu jest takie idealne. Co z tego zostaje?
piątek, 20 stycznia 2017
Kruger II Tygrys - Marcin Ciszewski, czyli wejść w paszczę lwa
Gdy pisałem o pierwszym tomie cyklu, czyli o Szakalu, chwaliłem głównie warstwę historyczną, bo sama akcja jakoś nie do końca mnie przekonała. Ale przecież to historia, która rozłożona jest na ileś tomów i choć nie wszyscy lubią takie rozwiązania (urwać w najlepszym momencie i kazać rok czekać na kontynuację), to musi być jakieś wprowadzenie, początek, nakreślenie postaci i ich pola rozgrywki. A potem w drugim tomie, można już spokojnie rozkręcać spiralę akcji. O tak! To ten przypadek, gdy drugi tom jest ciekawszy niż pierwszy.
Najpierw jednak trzeba trochę przybliżyć fabułę tym, którzy jeszcze Krugera nie znają. Dwóch młodych chłopaków, szkolonych kiedyś na cyrkowców, pod opieką mentora stają się świetnie wyszkolonymi złodziejami. Nie kradną jednak w detalu - to szajka napadająca w wielkim stylu na banki. Ich świetne interesy przerywają coraz większe napięcie na wschodzie odradzającej się Rzeczpospolitej. Ukraina płonie, Polacy są w bardzo trudnej sytuacji, bo nie wiadomo czy lepiej wspierać Białych przed czerwoną zarazą, czy też jednak pozwolić na to, by znienawidzona Rosja pogrążyła się w chaosie rewolucji. Kruger, Cygan i ich opiekun, najchętniej pewnie by spokojnie przeczekali najtrudniejszą zawieruchę gdzieś w ukryciu, ale gdy tajemniczy osobnik wpada na ich trop i porywa przyszywaną siostrę chłopaków, nie mogą siedzieć z założonymi rękoma. Ślady prowadzą do Kijowa, ale sama droga przez ogarnięte walkami ziemie nie jest łatwa. Widzimy płonące i splądrowane dwory Polaków, tłumy chłopów ogarnięte rządzą naprawienia swoich krzywd, głód, niepewność jutro. Jednego dnia mogą przyjść Czerwoni, a następnego dnia Biali i każda ze stron oczekuje, że dostanie wsparcie.
Najpierw jednak trzeba trochę przybliżyć fabułę tym, którzy jeszcze Krugera nie znają. Dwóch młodych chłopaków, szkolonych kiedyś na cyrkowców, pod opieką mentora stają się świetnie wyszkolonymi złodziejami. Nie kradną jednak w detalu - to szajka napadająca w wielkim stylu na banki. Ich świetne interesy przerywają coraz większe napięcie na wschodzie odradzającej się Rzeczpospolitej. Ukraina płonie, Polacy są w bardzo trudnej sytuacji, bo nie wiadomo czy lepiej wspierać Białych przed czerwoną zarazą, czy też jednak pozwolić na to, by znienawidzona Rosja pogrążyła się w chaosie rewolucji. Kruger, Cygan i ich opiekun, najchętniej pewnie by spokojnie przeczekali najtrudniejszą zawieruchę gdzieś w ukryciu, ale gdy tajemniczy osobnik wpada na ich trop i porywa przyszywaną siostrę chłopaków, nie mogą siedzieć z założonymi rękoma. Ślady prowadzą do Kijowa, ale sama droga przez ogarnięte walkami ziemie nie jest łatwa. Widzimy płonące i splądrowane dwory Polaków, tłumy chłopów ogarnięte rządzą naprawienia swoich krzywd, głód, niepewność jutro. Jednego dnia mogą przyjść Czerwoni, a następnego dnia Biali i każda ze stron oczekuje, że dostanie wsparcie.
środa, 18 stycznia 2017
Czy o raku można mówić bez dramatyzmu, czyli Oskar i Dowcip
Coś co przeraża trudno oswoić. Niezależnie jednak od tego ile będzie trwała walka, warto ją podjąć, warto się nie poddawać i cieszyć życiem, dopóki się da. Nie tylko dla bliskich, ale i dla siebie. Sporo już było książek i filmów o tym jak można stawić czoła wrednej chorobie - z humorem (choćby 50/50), z godnością (książka Stuhra), opowiadając o tym, że nawet te ostatnie chwile nie muszą być wypełnione samym bólem (Chemia)... Dokładam do swoich zapisków kolejne.
wtorek, 17 stycznia 2017
Czteropak nowości kinowych, czyli Egzamin, Toni Erdmann, American Honey i Ostatni będą pierwszymi
Ponieważ pokazy specjalne organizowane są często dużo przed premierą, zawsze mam dylemat czy czekać z notką, czy też pisać, nawet jeżeli filmu jeszcze nie ma w kinach. No i potem się tak zbiera. Z dzisiejszego pakietu niestety jeden z filmów z kin już prawie znika, jeden dopiero wszedł, a dwa są jeszcze przed premierą. Każdy prawdopodobnie do upolowania w mniejszych kinach, bo w sieciówkach chyba szybko przemknie i tyle. A każdy jest wart zobaczenia.
Złodziej (a raczej The Entertainer), czyli Branagh w formie
Uwielbiam cykl Na żywo w kinach, w ramach którego możemy oglądać wybrane, najciekawsze spektakle ze scen Londynu, Nowego Jorku, czy (uwaga nadchodzi!) Paryża. Znani aktorzy, świetne teksty, oryginalne adaptacje... Dla mnie to świetny deser do tego co oglądam na scenach warszawskich na żywo. Co prawda niektórzy znajomi kręcą nosem, mówiąc, że to nie te emocje, ale dla mnie to coś więcej niż kino: oglądasz twarze w zbliżeniu, różne detale, na które jako widz pewnie nie zwróciłbyś uwagi.
Najczęściej korzystam z oferty Multikina, bo w odróżnieniu od innych kin, oni powtarzają wybrane sztuki, nawet jeżeli więc nie pasuje mi termin, mogę potem nadrobić. Na razie "Złodziej" (baty za to tłumaczenie się należą), powtarzany chyba nie będzie, ale zerknijcie na inne sztuki, które w najbliższym czasie będą pokazywane! Repertuar zawsze znajdziecie na stronach Multikina. Ja już ostrzę sobie zęby na Comédie-Française (już 23 stycznia).
Powoli rozszerza się oferta - na początku pokazywano jedynie sztuki z repertuaru National Theatre, ale ta oferta się rozszerza - The Entertainer jest już drugim spektaklem, który możemy oglądać w wykonaniu grupy teatralnej Kennetha Branagha (na deskach Teatru Garrick w Londynie). I przyznam, że właśnie nazwisko tego aktora przyciągnęło mnie na ten pokaz. Kiedyś go uwielbiałem (wszystko co robił szekspirowskiego), potem jego role filmowe mnie już tak nie kręciły, ale zobaczyć go na scenie i to w scenach tanecznych - no jak to przegapić.
Oczy kota - Moebius&Alejandro Jodorovsky, czyli makabryczne, ale i zachwycające
Niesamowite jak komiksy mogą zaskoczyć. Chyba nawet w książkach od dłuższego czasu nie ma dla mnie jakiegoś wielkiego "wow!", a tu co znajomy mi coś podrzuci, to odkrywam jakby zupełnie inne światy. Jak choćby ten. Krótka historia, raptem kilkadziesiąt plansz, w tym połowa prawie identycznych, statycznych, zmienia się tylko tekst, ale jaki klimat.
Za pierwszym razem przejrzałem to w kilka minut (kurcze, weź zapłać za album 45 złotych), potem drugi raz i trzeci, delektując się detalami.
Coś co było podobno darmowym dodatkiem dla fanów jakiegoś magazynu, dziś nadal (po ponad 30 latach) zachwyca. I sam nie wiem co bardziej: scenariusz (Jodorowsky, znany bardziej ze swoich filmów), czy rysunki (Moebius).
niedziela, 15 stycznia 2017
Jubileusz XXX-lecia Sex Bomby, czyli alkohole, pocałunki, rock'n'rolle
Co prawda dziś wstając z łóżka, trochę byłem nieprzytomny po tym jak po wczorajszym koncercie wróciliśmy około 1 w nocy, a tu trzeba rano było szykować się do naszej akcji wymiankowej, ale i tak nie żałuję: ani czasu, ani kasy. Szanowna małżonka ostatnio częściej bywa na tego typu imprezach, ja się śmieję, że ze względu na wagę, coraz trudniej mi się oderwać od podłoża i ruszyć w tany. Jednak frajda pozostała - nawet z samego słuchania gdzieś z boku i podrygiwania przy tym po swojemu. Urodzinowy koncert Sex Bomby (30 lat!) zgromadził kilka zaprzyjaźnionych kapel i sprawił, że do Stodoły przybyła brać punkowa w całym przekroju wiekowym. Nasze pokolenie (czyli lata 70) przecież nie jest najstarszym, które cieszyło się tą muzą na jakimś etapie swojego życia. Niektórym nawet to zostało :) Bywało, że trochę się wyzłośliwiałem, komentując występy ludzi, którzy muzycznie i tekstowo pozostali na tym samym poziomie, czyli wygłupów i młodzieńczego buntu. Dzisiejsza notka nie będzie więc jakąś recenzją występujących kapel, a raczej pewną refleksją nad tym czy dziś punk rock ma jeszcze coś do powiedzenia. Oczywiście w mojej subiektywnej ocenie.
Jeżeli nam zabraknie sił
jeżeli nam zabraknie sił
zostaną jeszcze morze i wiatr
zostaną jeszcze morze i wiatr
nadejdzie nasz czas
Jeżeli nam zabraknie sił
jeżeli nam zabraknie sił
zostaną jeszcze morze i wiatr
zostaną jeszcze morze i wiatr
nadejdzie nasz czas
sobota, 14 stycznia 2017
Codziennik, czyli odrobina porządków
Dziś notka nietypowa, bo nie jest to książka, ale coś co pozwoli być może wprowadzić w moje chaotyczne działania i plany, trochę ładu. Przydałoby się bardzo. Problemem jest już nie tylko fakt, że z wielu wydarzeń rezygnuję, bo jednak ciężko się rozdwoić, a i dla domu, rodziny trzeba trochę czasu. Nawet tam gdzie już się zdecyduję iść, biegnę z wywieszonym językiem, potem nie za bardzo jest czas pogadać np. o spektaklu, bo przecież pociągi w moim kierunku jeżdżą co godzinę i trzeba gnać. Za dużo biorę sobie na głowę, zdarzało się umawiać na dwie rzeczy na ten sam dzień i potem rezygnować... Ech, szkoda gadać. Potem się znajomi stukają w głowę jak słyszą o tej różnorodności: od kina, przez spektakle teatralne, DKK, spotkania autorskie, i inne eventy, a wszystko to trzeba pogodzić z pracą, z obowiązkami domowymi i chwilką na pisanie na bloga. Choćby ostatnie dni:
środa: teatr, czwartek: teatr (ale na dużym ekranie), piątek: bal z okazji jubileuszu naszego lokalnego stowarzyszenia, dziś koncert punkowski, jutro organizujemy wymiankę książek i zbiórkę na WOŚP, a w poniedziałek DKK po pracy itd.
środa: teatr, czwartek: teatr (ale na dużym ekranie), piątek: bal z okazji jubileuszu naszego lokalnego stowarzyszenia, dziś koncert punkowski, jutro organizujemy wymiankę książek i zbiórkę na WOŚP, a w poniedziałek DKK po pracy itd.
piątek, 13 stycznia 2017
Szatnia, czyli teatr drogi
Ciężko nawet poukładać wszystkie refleksje po takim spektaklu. Możliwość zobaczenia Teatru Przebudzeni występującego gościnnie na scenie Teatru Collegium Nobilium potraktowałem trochę jako ciekawostkę. W końcu teatry amatorskie, grupy z różnych ośrodków kulturalnych, placówek, rzadko kiedy potrafią zaskoczyć. Bardziej byłem ciekawy dyskusji, która miała odbyć się po spektaklu, która miała być komentarzem do przedstawienia i szerszym omówieniem pracy technikami teatralnymi z osobami z upośledzeniem umysłowym. A tu niespodzianka. O dyskusji wolę nie pisać, bo poziom jej prowadzenia sprawił, że była sporym rozczarowaniem (choć kilka niegłupich słów ze sceny padło), ale za to spektakl...
środa, 11 stycznia 2017
Po prostu przyjaźń, czyli znowu dałem się nabrać
Co prawda myślami wciąż jestem przy spektaklu Teatru Przebudzeni "Szafa", ale obiecywałem kolejną nowość filmową i chyba o niej przyjdzie mi łatwiej napisać niż o tym co dziś przeżyłem - za dużo myśli kotłuje się w głowie. Może w piątek?
A dziś o kolejnym "przeboju" naszej kinematografii. I znowu dałem się nabrać. To już nawet nie o to chodzi, że wciąż podkreśla się na plakatach, że to kolejny film twórców Listów do M, ale usłyszałem, że to film zabawny, ciepły, wzruszający i w ogóle fenomenalny obraz o przyjaźni. I nabrałem ochoty go zobaczyć.
No więc tak.
A dziś o kolejnym "przeboju" naszej kinematografii. I znowu dałem się nabrać. To już nawet nie o to chodzi, że wciąż podkreśla się na plakatach, że to kolejny film twórców Listów do M, ale usłyszałem, że to film zabawny, ciepły, wzruszający i w ogóle fenomenalny obraz o przyjaźni. I nabrałem ochoty go zobaczyć.
No więc tak.
wtorek, 10 stycznia 2017
Plotka, czyli normalnie jak z jajkiem...
A dziś Plotka. Pamiętacie francuski film z Danielem Auteuil i Gerardem Depardieu? Ten sam materiał wziął na warsztat warszawski teatr Syrena. Tytułowa plotka, choć jej rolę podkreślano tu na każdym kroku (również np. przez dość pomysłowe, choć na dłuższą metę męczące zaciemnienia), tak naprawdę nie była tu wcale na pierwszym planie. Podobnie jak w filmie, najbardziej zwracamy uwagę na stereotypy w myśleniu, uprzedzenia i komedię pomyłek z tym związaną. Czy ktoś, kto jest raczej nudnym, szarym człowieczkiem, trzymającym się w cieniu i niespecjalnie lubianym, może stać się nagle bohaterem rozmów wszystkich w firmie i kimś, komu warto się podlizywać... A wystarczyło tak niewiele.
poniedziałek, 9 stycznia 2017
Ukryte piękno, czyli smutek mnie ogarnia
Notka nr 2201. Jak to? Serio? Ano tak. Trochę systematyczności i nagle okazuje się, że można w kilka lat zebrać całkiem ładną listę rzeczy przeczytanych, obejrzanych, czy przesłuchanych. Zawsze powtarzam: nie mam ambicji pisać recenzji (choć były takie propozycje np. od Filmwebu), ja notuję jakieś swoje własne przemyślenia, refleksję, chcę się tym dzielić, dyskutować, a przede wszystkim: nie zapomnieć. A potem wraca się po kilku latach i jeszcze raz sobie pewne rzeczy układam, porównuję. Minęło sześć lat pisania, więc być może do pewnych rzeczy będę wracał coraz częściej. Albo dorzucał kolejne interpretacje, jak przy ukochanym Mistrzu i Małgorzacie.
I jeszcze jedna rzecz. Nie stawiam ocen. Zawsze mam z tym problem, bo jak tu zmierzyć emocje? Jak porównać np. obsypany dziś nagrodami La La Land, w którym po prostu czuje się miłość do muzyki i do musicali, z takim choćby poetyckim Patersonem, czy takim filmem jak Ukryte piękno. Filmem, który już w założeniu ma opowiadać łzawą i poruszającą serca historię i robi to w sposób tak charakterystyczny dla Amerykanów: bez specjalnych odcieni, czarne, białe i już. I choć kilkoro moich znajomych nazwało ten obraz wspaniałym, ja nie mogę się oprzeć wrażeniu, że jest w nim dość dużo wyrachowania, które do mnie nie trafia. To jak ze świadectwem: potrafi poruszyć, ale czasem z góry wyłapujesz sztuczność i mówienie według określonego klucza, być może po raz dwudziesty tego samego. Will Smith kupił mnie zrobionym w podobnym stylu W pogoni za szczęściem i tam przyznaję się, że łza mi się kręci w oku... A tu nic.
I jeszcze jedna rzecz. Nie stawiam ocen. Zawsze mam z tym problem, bo jak tu zmierzyć emocje? Jak porównać np. obsypany dziś nagrodami La La Land, w którym po prostu czuje się miłość do muzyki i do musicali, z takim choćby poetyckim Patersonem, czy takim filmem jak Ukryte piękno. Filmem, który już w założeniu ma opowiadać łzawą i poruszającą serca historię i robi to w sposób tak charakterystyczny dla Amerykanów: bez specjalnych odcieni, czarne, białe i już. I choć kilkoro moich znajomych nazwało ten obraz wspaniałym, ja nie mogę się oprzeć wrażeniu, że jest w nim dość dużo wyrachowania, które do mnie nie trafia. To jak ze świadectwem: potrafi poruszyć, ale czasem z góry wyłapujesz sztuczność i mówienie według określonego klucza, być może po raz dwudziesty tego samego. Will Smith kupił mnie zrobionym w podobnym stylu W pogoni za szczęściem i tam przyznaję się, że łza mi się kręci w oku... A tu nic.
niedziela, 8 stycznia 2017
21:37 - Mariusz Czubaj, czyli najtrudniejsze sprawy to do niego
Po spotkaniu autorskim z Mariuszem Czubajem, kolejne postanowienie: nadrobić zaległości z jego kryminalnego cyklu z komisarzem Heinzem (tak jak ketchup). Zaczynam od początku, czyli od sprawy z morderstwem dwóch kleryków, choć mam wrażenie, że autor zostawił sobie miejsce na jakiś prequel albo nawet i dwa. Poznajemy przecież profilera, gdy już ma swoje za uszami, spore doświadczenie, gdy jest w Polsce dość znany. Właśnie dlatego z Katowic, gdzie właśnie zbiera siły po niedawno zakończonej sprawie, ściągają go do Warszawy. Choć nie zna środowiska, choć nawet nie do końca może liczyć na ekipę ze stolicy, musi nie tylko stawić czoła rozwikłaniu tej łamigłówki, ale i uporać się z problemami, które zostawił w domu. Nie ukrywam, że nawet chętnie bym poznał trochę bliższych szczegółów z życia osobistego (ten syn, który wpadł w środowisko skinów), bo samo śledztwo się ciut ślimaczy. Co ja mówię - jedno, a przecież mamy nawet dwa, tyle, że drugie Heinz załatwia na odległość. Nawet wiele mu nie trzeba, by złapać seryjnego mordercę kobiet. Gorzej ze sprawą kleryków.
Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie, czyli każdy tak naprawdę jest kruchy
Pamiętacie "Rzeź" Polańskiego? Lubicie takie filmy, gdzie wszystko kręci się wokół dialogów i relacji ludzi siedzących w jednym pomieszczeniu? To "Dobrze się kłamie..." będzie się Wam na 100% podobało. Przebój z włoskich ekranów właśnie trafia do nas i choć chwilami wydaje się, że scenariusz "jedzie po bandzie", to rzecz jest absolutnie warta uwagi. Nie wiem tylko, czy słusznie nazywa się to komedią, bo nawet jeżeli są tu sytuacje zabawne, dość szybko uśmiech znika z naszych twarzy. O ile bowiem wpadki z drobnymi kłamstwami i tajemnicami mogą śmieszyć, to ich spiętrzenie i niestety powszechność (każdy coś ukrywa przed partnerem i przyjaciółmi) jest dość przerażające.
Wszystko zaczyna się od wydawałoby się banalnego pomysłu, rzuconego w trakcie kolacji w gronie przyjaciół: kładziemy na stole swoje telefony i wszystko co się wydarzy ma być jawne (a więc każdy e-mail, sms, telefon). Co może się wydarzyć w ciągu kilku godzin? Oj, żebyście się nie zdziwili.
Wszystko zaczyna się od wydawałoby się banalnego pomysłu, rzuconego w trakcie kolacji w gronie przyjaciół: kładziemy na stole swoje telefony i wszystko co się wydarzy ma być jawne (a więc każdy e-mail, sms, telefon). Co może się wydarzyć w ciągu kilku godzin? Oj, żebyście się nie zdziwili.
sobota, 7 stycznia 2017
Tajemnica Domu Helclów - Maryla Szymiczkowa, czyli zagadka taka sobie, ale ten Kraków!
Zachwycałem się w podsumowaniach roku Rozdartą zasłoną, w recenzji wściekałem się, że przegapiłem tom pierwszy, a dziś, po nadrobieniu zaległości, stwierdzam, iż może zaczynanie od tomu drugiego (zdecydowanie dla mnie lepszego), było dobrym pomysłem. Ewidentnie "Tajemnica Domu Helclów" mi się dużo bardziej dłużyła, nie było tyle emocji i takiej ciekawości jak przy zagadce śmierci służącej. Plusem na pewno jest to, że tu po raz pierwszy poznajemy profesorową Szczupaczyńską, możemy przyjrzeć się jej funkcjonowaniu w domu, w towarzystwie, widzimy jak wciąga ją prowadzenie śledztwa na własną rękę. W "Rozdartej zasłonie" zachowuje się już prawie jak rasowy detektyw, tu stawia dopiero pierwsze kroki, ma mnóstwo przypuszczeń, które niewiele mają wspólnego z prawdą, cała sprawa wygląda więc tak jak strzelanie amatora do tarczy: raz na jakiś czas uda się trafić bliżej 10.
Maryla Szymiczkowa (a raczej Dehnel i Tarczyński, którzy ją wymyślili) sporo miejsca poświęca zarysowaniu tła społeczno-historycznego i to chyba stanowi największy plus tej powieści. Te wszystkie konwenanse, starania o to, by moja zbiórka charytatywna była bardziej głośna, ploteczki, a jednocześnie dbałość o pozory. Można być bez grosza, a udawać postać z najwyższych sfer, tu tytuł bez majątku już stawia cię w zupełnie innym świetle. "Tajemnica Domu Helclów" to nie tylko tajemnicze zniknięcia jego pesjonariuszy, ale tam aż kotłuje się od wewnętrznych intryg i niezbyt zdrowych relacji. Nawet prowadzące zakład siostry zakonne mają swoje sekrety i sprawy, których nie chcą ujawniać.
piątek, 6 stycznia 2017
Za chwilę. Cztery sposoby na życie i jeden na śmierć, czyli oglądajcie młodych
Wczoraj teatr, z ubiegłego roku do opisania zostały jeszcze 3, więc moja przygoda trwa, z czego bardzo się cieszę. W ubiegłym roku, między innymi dzięki Chochlikowi udało się zobaczyć naprawdę sporo, ale to co daje największą frajdę, to odkrywanie nowych miejsc, próbowanie czegoś innego. Wstyd się trochę przyznać, ale pewnie sporo jest osób takich jak ja, do tej pory kierując się wyborem sztuki, sugerowałem się nie tylko recenzjami (a może nawet w znikomym stopniu nimi), a raczej "wielkimi" nazwiskami. No, może nie szukając nazwisk gwiazdeczek z tv, ale tych najbardziej znanych aktorów starej szkoły. Ubiegły rok nauczył mnie tego, że wspaniałe przedstawienia można przeżyć również gdy takich sław brak.
Czy byliście na przykład kiedykolwiek na jakiejś sztuce studentów, którzy dopiero się uczą, którzy przygotowują spektakle pod okiem swoich mistrzów? Za parę lat być może zobaczymy te same twarze i nazwiska już na plakatach innych teatrów, kin, czy w tv, może więc warto przyjrzeć się ich początkom, próbować odkryć przed innym kto wyrośnie na aktorkę/aktora z wielką charyzmą.
Dziś więc namawiam Was do zaglądania na spektakle akademii teatralnych - choćby tej warszawskiej. Bilety dużo tańsze niż gdzie indziej, a emocje, jak pokazuje choćby ten spektakl, wcale nie mniejsze. I warto się pojawiać, niech nigdy nie będzie tam pustych miejsc, niech zaglądają tam nie tylko bliscy i znajomi studentów, aby ich wspierać i oklaskiwać.
Jeżeli chcecie zobaczyć przedstawienie, o którym dziś piszę, niedługo będzie okazja!
środa, 4 stycznia 2017
Paterson, czyli refleksja nad upływającą chwilą
No ładnie. Zagrać u Jarmuscha powinno być teraz jednym z większych marzeń aktorów, którzy załapali jakąś słabszą rolę (albo tragiczną jak Driver w Star Wars). Wszystkie winy zapomniane.
Ten film jest tak urokliwy, subtelny, tak inny, że pewnie pójdzie na niego jedynie bardziej rozsmakowana publiczność. Fani kina rozrywkowego by się pewnie wynudzili i psioczyli czemu nie poszli na jakąś Szklaną pułapkę 11, czy coś w tym guście. Sami zdecydujcie do jakiego gatunku widza należycie.
Jeżeli nie boicie się kina bardziej poetyckiego, bazującego na klimacie, na relacjach, na tym co się czuje, a nie tylko na akcji, Paterson będzie wyborem idealnym. Co prawda wszyscy podkreślają, że to powrót reżysera do formy, ale ja tam i poprzednim Tylko kochankowie przeżyją byłem bardziej niż usatysfakcjonowany, a niedawny dokument o The Stooges też uważam za bardzo udany.
Teraz jednak mamy na tapecie Patersona. Film, w którym bardzo niewiele się dzieje, każdy dzień wygląda niby tak samo, a jednak delektujemy się prawie każdą sceną. Jest w tym i melancholia, ale i humor.
Ten film jest tak urokliwy, subtelny, tak inny, że pewnie pójdzie na niego jedynie bardziej rozsmakowana publiczność. Fani kina rozrywkowego by się pewnie wynudzili i psioczyli czemu nie poszli na jakąś Szklaną pułapkę 11, czy coś w tym guście. Sami zdecydujcie do jakiego gatunku widza należycie.
Jeżeli nie boicie się kina bardziej poetyckiego, bazującego na klimacie, na relacjach, na tym co się czuje, a nie tylko na akcji, Paterson będzie wyborem idealnym. Co prawda wszyscy podkreślają, że to powrót reżysera do formy, ale ja tam i poprzednim Tylko kochankowie przeżyją byłem bardziej niż usatysfakcjonowany, a niedawny dokument o The Stooges też uważam za bardzo udany.
Teraz jednak mamy na tapecie Patersona. Film, w którym bardzo niewiele się dzieje, każdy dzień wygląda niby tak samo, a jednak delektujemy się prawie każdą sceną. Jest w tym i melancholia, ale i humor.
wtorek, 3 stycznia 2017
Gdy mrok zapada - Jorn Lier Horst, czyli chciał czegoś więcej niż patrole i interwencje
Po raz kolejny czuje się ciut zrobiony w konia. W Polsce wydano dotąd z cyklu o sprawach prowadzonych przez komisarza Williama Wistinga 5 tomów: od 6 do 10. Wszystkie czytałem (zerknijcie do zakładki przeczytane), podobały mi się bardzo (szczególnie pierwsze) i z niecierpliwością czekałem na zapowiadane przez wydawnictwo Smak Słów wydanie początku serii. A tu niespodzianka. Owszem - książka opowiada o pierwszej sprawie prowadzonej przez bohatera, gdy dopiero aspirował do wydziału śledczego, ale to nie żaden tom 1, tylko 11, autor postanowił bowiem zabawić się ze wspomnieniami Wistinga, który mając wykład do młodych adeptów zawodu, powraca do przeszłości. Nadal nie znamy początku cyklu i nie wiadomo, czy kiedykolwiek będzie nam to dane.
Nie tracę jednak nadziei, bowiem kolejny tytuł jedynie narobił mi apetytu. Zdecydowanie książki Horsta za szybko się kończą. Ma to swoje plusy, bo nie ma w nich zbyt wiele kombinowania, nudy, wszystko wydaje się takie jak trzeba, a akcja wciąż posuwa się do przodu, ale czasem aż by się chciało trochę więcej tajemnicy, zwodzenia czytelnika, budowania nastroju. Każda z książek cyklu dawała mi sporo frajdy, jednak wrażenie, że pomysły na fabułę można by nawet rozbudować, jest dość silne. Schemat jest dość podobny: sprawa (morderstwo, porwanie itp.), potem żmudne śledztwo, zbieranie poszlak, hipotezy, słuchanie świadków i wreszcie jakiś ślad, który prowadzi do rozwiązania. Mimo tego, że jest schemat, nie znaczy to, że jest banalnie. Horst po pierwsze zna się na robocie policji i dobrze potrafi opisać realia tej pracy, atmosferę jaka panuje przy prowadzonym dochodzeniu. Po drugie: stworzył ciekawą postać głównego bohatera. Inteligentnego faceta, któremu nie wystarczy złapać podejrzanego, ale zależy mu na wyjaśnieniu sprawy do końca, łącznie z motywacjami jakie kierowały sprawcą. W poprzednich tomach wydanych w Polsce mamy z nim do czynienia gdy jest już doświadczonym śledczym, zwykle jest szefem zespołu, natomiast "Gdy mrok zapada" jest ciekawy właśnie dlatego, że możemy poznać Wistinga jako młodziutkiego, zielonego glinę, który jeszcze niewiele potrafi.
poniedziałek, 2 stycznia 2017
La La Land, czyli kochajcie marzycieli, nawet jeżeli wydają się szaleni
O rany, gdy wychodziłem wczoraj z kina (w Atlanticu jak zwykle najlepsze przedpremierowe pokazy) nuciłem sobie ten piękny motyw i byłem filmem zachwycony. Dziś już trochę emocje opadły, ale nadal mam w pamięci wiele scen. Tak to już chyba trochę jest, że musicale dość łatwo trafiają nam do serca (i w oko). I nawet jeżeli trudno ten film oceniać w kategoriach dobry-bardzo dobry, to na pewno można w kategoriach uroczy, sympatyczny itp. I tu miałby spokojnie ocenę 5 (w skali szkolnej). Emma Stone i Ryan Gosling są odrobinę rozmarzeni, jakby wycofani z życia, nie pasujący do otoczenia, ale za to bardzo pasujący do siebie. I choć nie wszystko idzie, tak jak zwykle w musicalach i romansidłach powinno, to twórcy świetnie wzięli z kina gatunkowego to co najlepsze, by się tym świetnie bawić. Sceny pełne rozmachu, a po chwili coś bardzo kameralnego, intymnego, dużo muzyki, zabawy, ale i zadumy: taki właśnie, trochę pokręcony jest La La Land. Moja żona nazwała go filmem Allenowskim i gdyby tak trochę rozbudować dialogi, miałaby dużo racji. Bo taki właśnie słodko-gorzki, autoironiczny duch tu się unosi. No i ten jazz!
niedziela, 1 stycznia 2017
O postanowieniach noworocznych słów kilka, czyli m.in. o książkach po angielsku ze słownikiem
Siódmy rok Notatnika Kulturalnego rozpoczęty! I Nowy Rok przywitany kulturalnie, bo z żoną w kinie na La La Land (notka jutro). Można więc rzec, że jestem pełen zapału, pomysłów i otwarty na nowe doświadczenia. 1 stycznia, zwykle tacy jesteśmy, dużo sobie obiecujemy, robimy postawienia, plany, chcemy coś zmieniać... A potem przychodzi codzienność, jakiś kryzys i rzucamy wszystko w diabły.
Czego nam potrzeba by takie postanowienia miały sens? Na pewno wytrwałości. Choć wiele osób mówi, że warto mieć cel dalekosiężny, do którego się dąży, ja należę do tych, którzy wolą myśleć o perspektywie krótkiej - dziś się udało i mam postanowienie, że jutro zrobię wszystko, aby się też powiodło. A jak się zdarzy potknięcie, to bez histerii, nadrabiamy np. podwójną dawkę ćwiczeń. Nie ze wszystkim mi się udaje (z ćwiczeniami za żadne skarby, ale za to blog żyje 365 dni w roku), ale gdy już wpada w łapki dodatkowa pomoc, to i motywacja rośnie. Mam więc kolejne postanowienie: wezmę się końcu na serio za angielski.
Całkiem niedawno dostałem do zapoznania się trzy lektury wydawnictwa Ze słownikiem, trochę już nad nimi siedziałem i chciałbym je Wam trochę przybliżyć, bo pomysł wydaje się bardzo dobry.
Na rynku mamy całkiem sporo różnych pozycji, czasem nawet wydawanych z jednoczesnym tekstem po polsku na sąsiedniej stronie, ale to trochę rozleniwia i ma jeszcze jedną sporą wadę. Niestety (i nie rozumiem dlaczego) spora ich ilość to niepełny tekst powieści, jakieś skróty, uwspółcześnienia. A my przecież nie tylko chcemy czytać w oryginale, ale również czytać konkretny tekst, a nie cokolwiek, prawda? Pozycje wydawane przez Ze słownikiem na tym tle się wyróżniają - to nie tylko oryginalny tekst, ale jego czytania nie zaburza ciągła chęć porównywania tego z tłumaczeniem. Słownik zamieszczony obok zawiera tylko wybrane, co trudniejsze słowa (choć jest również na końcu książki słownik dużo bardziej rozbudowany), wchodzimy więc w żywy tekst, musimy się trochę wgryźć. Czy to jest trudne?
Czego nam potrzeba by takie postanowienia miały sens? Na pewno wytrwałości. Choć wiele osób mówi, że warto mieć cel dalekosiężny, do którego się dąży, ja należę do tych, którzy wolą myśleć o perspektywie krótkiej - dziś się udało i mam postanowienie, że jutro zrobię wszystko, aby się też powiodło. A jak się zdarzy potknięcie, to bez histerii, nadrabiamy np. podwójną dawkę ćwiczeń. Nie ze wszystkim mi się udaje (z ćwiczeniami za żadne skarby, ale za to blog żyje 365 dni w roku), ale gdy już wpada w łapki dodatkowa pomoc, to i motywacja rośnie. Mam więc kolejne postanowienie: wezmę się końcu na serio za angielski.
Całkiem niedawno dostałem do zapoznania się trzy lektury wydawnictwa Ze słownikiem, trochę już nad nimi siedziałem i chciałbym je Wam trochę przybliżyć, bo pomysł wydaje się bardzo dobry.
Na rynku mamy całkiem sporo różnych pozycji, czasem nawet wydawanych z jednoczesnym tekstem po polsku na sąsiedniej stronie, ale to trochę rozleniwia i ma jeszcze jedną sporą wadę. Niestety (i nie rozumiem dlaczego) spora ich ilość to niepełny tekst powieści, jakieś skróty, uwspółcześnienia. A my przecież nie tylko chcemy czytać w oryginale, ale również czytać konkretny tekst, a nie cokolwiek, prawda? Pozycje wydawane przez Ze słownikiem na tym tle się wyróżniają - to nie tylko oryginalny tekst, ale jego czytania nie zaburza ciągła chęć porównywania tego z tłumaczeniem. Słownik zamieszczony obok zawiera tylko wybrane, co trudniejsze słowa (choć jest również na końcu książki słownik dużo bardziej rozbudowany), wchodzimy więc w żywy tekst, musimy się trochę wgryźć. Czy to jest trudne?