Jako się rzekło, trzeba trochę się wytłumaczyć z przerwy w notkach, dziękując za cierpliwość i dedykując to tym, którzy przez ten czas zaglądali na bloga.
Tym razem rzecz nie tylko w dostępie do sieci (zawsze mam trochę obawy jeżdżąc po kraju, ale zwykle udaje się coś znaleźć) - po prostu chodząc po górach i nocując w schronisku, nawet by mi do głowy nie przyszło by taszczyć notebooka, albo siedzieć samemu i coś pisać. Nie mówiąc już o zmęczeniu.
Tak to już udaje nam się raz na jakiś czas zorganizować, by wyjeżdżać ciut wcześniej na przygotowywane przez nas konferencję i jeżeli odbywają się one w Zakopanem, idziemy w góry. Tym razem niestety nie pełnym zespołem, ale cóż zrobić... Ta czwórka obok to właśnie prawie cały skład działu.
Planujemy, marzymy, próbujemy się przygotować na różne sytuacje, ale i tak zwykle bywa tak, że góry nas trochę zaskoczą. Tym razem zaskoczyły sporą ilością śniegu - na większości tras w wyższych partiach nie ma czego szukać bez dobrego sprzętu (raki, czekan). Pogoda cudowna, słońce spaliło nas równo, ale trzeba było robić korektę w naszych planach. Rysy (widzicie obok jakie to podejście) odpadły. Może i dobrze, że rozsądek wziął górę, bo tego dnia jeden mężczyzna i z niezłym ekwipunkiem spadł spod samego szczytu i poleciał w dół kilkaset metrów. Obserwowanie śmigłowca, albo nerwy, czy to przypadkiem nie ludzie z naszej sali w schronisku, to naprawdę nie jest miłe odczucie.
Kto kocha Tatry, nawet bez "zaliczenia" szczytów, będzie miał frajdę, bo nawet jeżeli cofasz się w połowie drogi, doświadczenie majestatu i piękna gór, swojego wysiłku, satysfakcji, trudno porównywać z czymś innym. Do tego atmosfera starego schroniska nad Morskim Okiem, rozmowy, wygłupy, spotkania z innymi ludźmi. Coś pięknego. Zmęczenie odczuwa się mocno, ale wspomnienia są o wiele cenniejsze. Nie tylko widoki. Choćby takie poczucie, że coś co wydawało się tak odległe (po prawej), okazuje się po godzinie z kawałkiem (byłem w tej dolince na fotce z lewej), miejscem jak najbardziej "do zdobycia".
Wspomniałem o zmęczeniu... Ano niestety wspinanie się w pełnym słońcu na odsłoniętym grzbiecie do najmilszych nie należy, a ja z roku na rok widzę, że wspinam się już nie dzięki siłom i kondycji, ale raczej uporowi :) Cóż innego pozostaje. Dobrze, że chociaż grupa się nie obraża na to, że muszą czasem poczekać.
Pozostawiam Was z kilkoma fotkami, a najbliższe wieczory i weekend przeznaczę na nadrobienie ilości notek w tym miesiącu (z postanowienia nie rezygnuję - może się uda), porządki na blogu. Ta notka też pewnie zniknie, ale póki co cieszę się swoimi wspomnieniami i tym, że mogę się nimi z Wami podzielić.