Strony
▼
niedziela, 31 lipca 2016
Pan Turner, czyli talent uwięziony w ciele potwora. I konkurs.
Filmy o twórcach, o malarzach, często mają w sobie jakąś cząstkę geniuszu, szaleństwa tych, o których opowiadają. Tak też mam wrażenie, że stało się i tym razem. Dołączam więc z przyjemnością go do kolekcji.
Może i chwilami się dłuży, ale niektóre sceny i zdjęcia są po prostu magiczne.
Mam wrażenie, że u nas William Turner jest mało znany, dlatego chyba żaden dystrybutor nie zdecydował się na mocną reklamę w kinach, mimo nominacji do Oscara (zasłużone brawa dla Timothy Spalla). A szkoda. Na dużym ekranie oglądanie tych obrazów miałoby jeszcze większy urok.
Mike Leigh (nie spodziewałem się po nim filmu kostiumowego i biograficznego) zdecydował się na opowiedzenie o ostatnich latach życia ekscentrycznego malarza. Mającego już wtedy swoją "markę" i styl, ale wciąż pragnącego potwierdzania swojego geniuszu. Tak to już trochę bywa z parweniuszami, którzy nagle wejdą na salony...
sobota, 30 lipca 2016
Biała gorączka - James Ellroy, czyli miasto "aniołów" w stylu noir
Jakiś czas temu pisałem o "Czarnej Dalii" tego autora, trochę spierając się z Włodkiem, dla którego książka była mało strawna. Dla mnie Ellroy okazał się ciekawym odkryciem i obiecuję sobie, że będę kontynuował lekturę jego powieści. W zalewie kryminałów, które jakoś po pewnym czasie zlewają się ze sobą, jego teksty mocno pozostają w głowie.
To na pewno nie jest łatwa lektura. Jeżeli można było narzekać na chaos w "Czarnej Dalii", to tu mamy to zwielokrotnione - mnogość nazwisk, spraw rzucanych jednym zdaniem, hasłowo, gonitw myśli i gorączkowo kombinowanych planów, na pewno nie ułatwia czytania. Ale mimo wszystko, to naprawdę ciekawa pozycja. Obraz jaki wyłania nam się z ułożenia tej układanki jest nie mniej przerażający jak tam... Psychopaci, dilerzy, zboczeńcy, ludzie, którzy na zlecenie mogą zabić bez mrugnięcia okiem, a wśród nich wszystkich również ci, którzy z tym wszystkim powinni walczyć.
"Biała gorączka" zamyka cykl, który nazywany jest "kwartetem z Los Angeles". Choć akcja każdej z tych czterech książek rozgrywa się w latach 50, ale choć dotyczą tego samego środowiska nie mają jakiegoś jednego głównego bohatera. To raczej opowieść o mieście, o szaleństwie w jakim żyją jego mieszkańcy, o przestępczości i o tych, którzy powinni z nim walczyć, a często wcale nie są lepsi od swoich przeciwników. Tu wszyscy są umoczeni, kombinują, można ich przekupić, a walka z przestępczością odbywa się często na zasadzie zasłony dymnej: czasem jakieś płotki trzeba poświęcić, szczególnie gdy toczy się jakaś walka o poszerzenie wpływów, terytoriów.
"Biała gorączka" zamyka cykl, który nazywany jest "kwartetem z Los Angeles". Choć akcja każdej z tych czterech książek rozgrywa się w latach 50, ale choć dotyczą tego samego środowiska nie mają jakiegoś jednego głównego bohatera. To raczej opowieść o mieście, o szaleństwie w jakim żyją jego mieszkańcy, o przestępczości i o tych, którzy powinni z nim walczyć, a często wcale nie są lepsi od swoich przeciwników. Tu wszyscy są umoczeni, kombinują, można ich przekupić, a walka z przestępczością odbywa się często na zasadzie zasłony dymnej: czasem jakieś płotki trzeba poświęcić, szczególnie gdy toczy się jakaś walka o poszerzenie wpływów, terytoriów.
piątek, 29 lipca 2016
Facet na miarę, czyli bez kompleksów
Wczoraj coś żenującego, to dziś coś dla równowagi. Może to ja mam słabość do komedii francuskich (wole je niż amerykańskie), ale naprawdę, mimo pewnej schematyczności seans "Faceta na miarę" uważam za przyjemny.
Od razu sobie powiedzmy: to komedia romantyczna, choć z pewnym dodatkowym bonusem do przemyślenia. Nie spodziewajcie się więc niesamowitej ilości skeczy - to nie ten film. Tu jest romantycznie, bez większych fajerwerków, ale za to bardzo sympatycznie, lekko i zabawnie.
A ten bonus? No sami widzicie plakat i domyślacie się nad czym zastanawiają się bohaterowie. Czy taki związek ma szansę na przetrwanie?
Od razu sobie powiedzmy: to komedia romantyczna, choć z pewnym dodatkowym bonusem do przemyślenia. Nie spodziewajcie się więc niesamowitej ilości skeczy - to nie ten film. Tu jest romantycznie, bez większych fajerwerków, ale za to bardzo sympatycznie, lekko i zabawnie.
A ten bonus? No sami widzicie plakat i domyślacie się nad czym zastanawiają się bohaterowie. Czy taki związek ma szansę na przetrwanie?
czwartek, 28 lipca 2016
Kobiety bez wstydu, czyli po prostu ostrzegam
W ciągu ostatnich kilku dni udało się obejrzeć parę nowości kinowych, będzie więc o czym pisać na pewno. Niby sezon dość martwy, ale kilka to pokazy przedpremierowe, które dopiero za czas jakiś w kinach. A zaczynam od tego co najsłabsze. I aż wstyd, że ktokolwiek wpuszcza coś takiego do kin i oczekuje, że ludzie będą za to płacić. To jest tak żenujące, że chyba nawet poprzednie różne koszmarki krajowej produkcji, przy "Kobietach bez wstydu" to całkiem dobrze zrealizowane filmy. Ta produkcja nie tylko obraża kobiety (bo do tego chyba trochę nas filmowcy przyzwyczajają pokazując często głupie i manipulowane przez mężczyzn bohaterki), ale przede wszystkim inteligencję widza. Scenariusz, aktorstwo, reżyseria - tu wszystko jest beznadziejnie słabe. I najlepiej byłoby spuścić zasłonę milczenia, ale może jednak warto przestrzec ludzi, gdyby ktoś nie daj Boże chciał iść na ten film do kina. Odradzam i ostrzegam!
I choć podobny napis widziałem niedawno przed kinem Muranów na temat innego filmu (dobrze, że widzowie czują taką potrzebę!), to wydaje mi się, że tam chodzi o trochę inne zarzuty. Gusta są różne i może ktoś nie lubi kontrowersji. Ale niech mi nikt nie wmawia, że ktoś (ktokolwiek) na "Kobietach bez wstydu" może się dobrze bawić!
środa, 27 lipca 2016
Ja inkwizytor. Dotyk zła - Jacek Piekara, czyli co można znaleźć w górach
Chyba muszę zrobić sobie chwilkę przerwy w dawkowaniu Jacka Piekary, bo widzę, że pewne rzeczy zaczynają mnie u niego męczyć. Wciąż buszuję po tomach, które uważam za słabsze, opowiadających o początkach kariery inkwizytora Mordimera Madderdina, ale może w tym roku sięgnę jeszcze po to od czego kiedyś zaczynałem przygodę z tym bohaterem, czyli 3 książek, które powstały na początku. No i cały czas wyglądam zapowiadanego wprowadzenia w ten świat, bo opowieść o alternatywnych losach Jezusa z Nazaretu, który zszedł z krzyża, by swoich oprawców pogonić z mieczem, a potem ruszył na podbój Rzymu, to może być mocna rzecz. O ile rzeczywiście autor podejdzie do pisania serio, nie próbując tak jak ostatnimi czasy, wciąż powtarzać tych samych tekstów po raz n-ty. Tak, tak czarne płaszcze ruszają do tańca... Tak, tak, przekroczenie bram do nie-świata sprawia ból.... Itd.
No niestety. Jak się odniosło sukces, to pokusa, by trochę pozostać przy czymś wymagającym mniej wysiłku i pobawieniu się kolejnymi odsłonami tego samego, pewnie jest duża. Seria liczy już 11 tomów i wszystko wskazuje na to, że to nie koniec. I niby nie narzekam aż tak mocno, bo i czasem rozrywkę mam niezłą, ale ile można sprzedawać ten sam produkt. A już wznowienia dawnych tomów z dodatkowym nowym opowiadaniem jest chamstwem wobec dawnych czytelników. Przecież już kupili ten tytuł - to może ofiarować im go za darmo gdzieś w sieci?
Dobra, przejdźmy do kolejnego z serii tomu z wczesnymi sprawkami Mordimera. Jest już na służbie, praktykę skończył, ale jak wiemy trafił do prowincji gdzie niewiele się dzieje, chłopaka rozpiera więc ambicja i energia. Chciałby nieść ogień wiary i tropić odstępców, a tu przewracanie papierów i jakieś duperele. Łatwo więc namówić go na jakiś wyjazd i zajęcie się dochodzeniem gdzieś na własną rękę.
No niestety. Jak się odniosło sukces, to pokusa, by trochę pozostać przy czymś wymagającym mniej wysiłku i pobawieniu się kolejnymi odsłonami tego samego, pewnie jest duża. Seria liczy już 11 tomów i wszystko wskazuje na to, że to nie koniec. I niby nie narzekam aż tak mocno, bo i czasem rozrywkę mam niezłą, ale ile można sprzedawać ten sam produkt. A już wznowienia dawnych tomów z dodatkowym nowym opowiadaniem jest chamstwem wobec dawnych czytelników. Przecież już kupili ten tytuł - to może ofiarować im go za darmo gdzieś w sieci?
Dobra, przejdźmy do kolejnego z serii tomu z wczesnymi sprawkami Mordimera. Jest już na służbie, praktykę skończył, ale jak wiemy trafił do prowincji gdzie niewiele się dzieje, chłopaka rozpiera więc ambicja i energia. Chciałby nieść ogień wiary i tropić odstępców, a tu przewracanie papierów i jakieś duperele. Łatwo więc namówić go na jakiś wyjazd i zajęcie się dochodzeniem gdzieś na własną rękę.
wtorek, 26 lipca 2016
Holocaust Survivors Band, czyli nigdy więcej
Niesamowity koncert.
Wśród publiczności Sprawiedliwi wśród Narodów Świata, a na scenie ci, którzy przeżyli Holokaust. I nieważne, że panowie to amatorzy i grają nie zawsze super profesjonalnie. Liczy się serce i przesłanie.
Do tego organizatorzy, czyli Towarzystwo Społeczno-Kulturalne Żydów w Polsce zaprosiło do współpracy Muńka Staszczyka i Warszawską Orkiestrę Sentymentalną.
Przynajmniej trzy pokolenia na scenie, a dzięki nim wieczór stał się potańcówką, wspomnieniem muzyki dawnej Warszawy. Polki, walczyki, piosenki jakie znamy z czarno białych filmów sprzed wojny. Odrobina muzyki żydowskiej, nie stanowiła ona większości materiału, ale tu właśnie Warszawa była w centrum. Taka sentymentalna podróż do przeszłości. Obaj panowie podobno marzyli o tym, by zagrać właśnie w Polsce oraz w Izraelu. I przynajmniej w połowie już się to spełniło. I tylko można trzymać kciuki, by mogli koncertować dalej. Bo to nie tylko muzyka, ale i zawsze masa wzruszeń. Dwóch ocalałych z Holokaustu polskich Żydów po raz pierwszy przyjeżdża do kraju dzieciństwa. Jeden ma lat 88, drugi 91. Grają i śpiewają z przesłaniem: nigdy więcej wojny. Panie Dreier, Panie Sosnowicz, głębokie ukłony za dziś. I dla wszystkich, którzy z Wami dziś byli na scenie, którzy pomogli to zorganizować.
Takiego wykonania "Warszawy" Staszczyka jeszcze nie słyszałem :) Może i niedoskonałe, bo przecież spotkali się dopiero kilka godzin wcześniej, ale jakże klimatyczne.
A z wczorajszą notką też jest coś wspólnego: "Ta ostatnia niedziela"
Poniżej znajdziecie filmiki.
poniedziałek, 25 lipca 2016
Spaleni słońcem, czyli ta ostatnia niedziela
Dziś klasyka. Bo film Nikity Michałkowa moim zdaniem można już tak traktować. Co prawda jakoś nie mam specjalnie ochoty na oglądanie kontynuacji, to powtórzyłem sobie seans ze "Spalonymi słońcem" z ogromną przyjemnością. Jest w tym filmie niesamowity urok, jakaś nostalgia. Przez długi czas przecież nawet nie przeczuwamy w jaką stronę nas poprowadzi ta historia. Ludzie żyją jakby w swoim świecie, nie przejmując się specjalnie komunistyczną agitką, wspominając stare (dobre) czasy. I jeżeli wkrada się w ten sielankowy świat jakaś zadra, to mamy wrażenie, że ma ona charakter jedynie jakiejś sprawy osobistej - zawiedziona miłość, zazdrość itp. Czy jednak aby na pewno.
niedziela, 24 lipca 2016
Nie każdy Brazylijczyk tańczy sambę - Tony Kososki, czyli jak nie kochać pozytywnych wariatów
Na początek ostatni raz przypominam o konkursie - można w nim wygrać właśnie ten tytuł! I to z autografem autora!
Trochę chętnych już jest, ale przecież od nadmiary głowa nie boli?
Kolejna książka podróżnicza na moim blogu i po raz kolejny tekst dość specyficzny. Coraz częściej bowiem za pisanie biorą się ludzie bardzo młodzi, dla których podróżowanie stało się pasją, przygodą życia i potem starają się dzielić swoim doświadczeniem. Nie wiedzą co będą robić za rok, za pięć, ważne, że mogli zrobić sobie taki reset i na przykład samotnie podróżować przez rok, nie przejmując się żadnymi zobowiązaniami. To zupełnie inna lektura od książek podróżniczych ludzi mających trochę latek na karku - tu często nie ma zbyt wiele planowania, jest żywioł, autostop, spanie gdzie się da, życie za grosze, eksperymentowanie, poznawanie ludzi... A potem dostajemy książkę, w której starają się to wszystko opisać: i to co świetne i to co bolesne. Radość, szczęście, ale i chorowanie, wściekłość i zmęczenie.
Tony Kososki, czyli Przemek Ślęziak prowadzi od dawna bloga https://vailacara.wordpress.com/, na którym opowiada o swoich wyprawach i zamieszcza różne wskazówki. "Nie każdy Brazylijczyk..." nie jest jednak wiernym odwzorowaniem tamtych wpisów, a raczej rozbudowaną opowieścią o przygodzie życia, która zaczęła się dla niego od wymiany studenckiej i marzeń o podróży do Brazylii. Zwiedził nie tylko ten kraj, ale i Boliwię, Peru, a ciągnie go przecież dalej (ciąg dalszy zapowiadany). Ponad rok w trasie, prawie bez grosza i dziesiątki tysięcy km? Po prostu wow!
Trochę chętnych już jest, ale przecież od nadmiary głowa nie boli?
Kolejna książka podróżnicza na moim blogu i po raz kolejny tekst dość specyficzny. Coraz częściej bowiem za pisanie biorą się ludzie bardzo młodzi, dla których podróżowanie stało się pasją, przygodą życia i potem starają się dzielić swoim doświadczeniem. Nie wiedzą co będą robić za rok, za pięć, ważne, że mogli zrobić sobie taki reset i na przykład samotnie podróżować przez rok, nie przejmując się żadnymi zobowiązaniami. To zupełnie inna lektura od książek podróżniczych ludzi mających trochę latek na karku - tu często nie ma zbyt wiele planowania, jest żywioł, autostop, spanie gdzie się da, życie za grosze, eksperymentowanie, poznawanie ludzi... A potem dostajemy książkę, w której starają się to wszystko opisać: i to co świetne i to co bolesne. Radość, szczęście, ale i chorowanie, wściekłość i zmęczenie.
Tony Kososki, czyli Przemek Ślęziak prowadzi od dawna bloga https://vailacara.wordpress.com/, na którym opowiada o swoich wyprawach i zamieszcza różne wskazówki. "Nie każdy Brazylijczyk..." nie jest jednak wiernym odwzorowaniem tamtych wpisów, a raczej rozbudowaną opowieścią o przygodzie życia, która zaczęła się dla niego od wymiany studenckiej i marzeń o podróży do Brazylii. Zwiedził nie tylko ten kraj, ale i Boliwię, Peru, a ciągnie go przecież dalej (ciąg dalszy zapowiadany). Ponad rok w trasie, prawie bez grosza i dziesiątki tysięcy km? Po prostu wow!
Wybuchowa mieszanka, czyli kulkowy zawrót głowy
Wczoraj przedpremierowy seans najnowszego Woody'ego Allena, więc i późny powrót do domu, notka nie powstała, ale dziś nadrabiam i może nawet pojawią się dwie. Na początek kolejna planszówka, choć akurat w tym przypadku trudno mówić o planszy.
Dzięki Tomkowi (blog www.boardgamesaddiction.com) zagrałem bowiem w Wybuchową Mieszankę i dopisuję kolejny tytuł do swojej listy marzeń. Można bowiem w to grać i ze starszymi i młodszymi, a mam wrażenie, że nawet po kilku partiach gra wcale się nie znudzi.
Wspomniałem, że nie ma planszy - tak, tutaj bowiem centrum gry jest śmieszne pudełko z pochylnią, do którego wrzucamy kolorowe kulki. To od nich będzie zależało nasze zwycięstwo.
Dzięki Tomkowi (blog www.boardgamesaddiction.com) zagrałem bowiem w Wybuchową Mieszankę i dopisuję kolejny tytuł do swojej listy marzeń. Można bowiem w to grać i ze starszymi i młodszymi, a mam wrażenie, że nawet po kilku partiach gra wcale się nie znudzi.
Wspomniałem, że nie ma planszy - tak, tutaj bowiem centrum gry jest śmieszne pudełko z pochylnią, do którego wrzucamy kolorowe kulki. To od nich będzie zależało nasze zwycięstwo.
piątek, 22 lipca 2016
Słyszę Twoje myśli, czyli co tam ci w podświadomości siedzi
Ostatnio mniej mam czasu na kino, ale na szczęście jest sporo stron w sieci, gdzie można legalnie oglądać różne tytuły i wypatrywać ciekawostek, które nawet kina chyba czasem ominęły. Do takich m.in. należy thriller Sci Fi "Słyszę Twoje myśli", niby nagradzany na różnych festiwalach, ale u nas jakoś o nim nie było zbyt głośno.
Początkowo kojarzył mi się trochę z "Linią życia" - mamy studentów, którzy wpadli na pewien dość kontrowersyjny pomysł, a ponieważ nie mają kasy, zaczynają budować laboratorium w garażu, podkradając sprzęt z uczelni i dokonując eksperymentów... na sobie. Potem jednak film skręcił w trochę inną stronę, nie ma nim też takiego napięcia, które by utrzymywało nas w uwadze cały czas. Jest ciekawy pomysł, ale potem twórcy chyba nie mogli się zdecydować, czy iść w wątki osobiste i dramat, czy jednak podkręcać atmosferę zagrożenia. Ale, ale. Wspomnijmy jeszcze czym dwaj bohaterowie się zajęli - otóż wpadli na pomysł jak przesyłać sobie myśli poprzez neuroprzekaźniki podłączone do mózgu. Telepatia, tyle, że taka wspomagana.
czwartek, 21 lipca 2016
Czołem, nie ma hien - Andrzej Meller, czyli czy łatwo pomylić jest zupę z prostytutką
Najpierw przypominam o konkursie z inną książką podróżniczą (Brazylia i Ameryka Południowa), ale dziś wędrujemy w inną stronę. Podtytuł tej książki to: Wietnam jakiego nie znacie. Ale prawdę mówiąc my chyba w ogóle mało znamy ten kraj. Wiemy, że była tam wojna, w którą zaangażowali się Amerykanie (ale o wcześniejszych walkach z Francuzami wiemy mniej). Wiemy, że wygrali komuniści i to oni sprawują władzę, choć system jest mocno zliberalizowany (bliżej Chinom niż Kubie, czy Korei). Może próbowaliśmy jakichś potraw, mamy wśród znajomych jakichś Wietnamczyków, których w Polsce jest całkiem sporo. Ale co poza tym?
Andrzej Meller spędził wraz ze swoją żona blisko 3 lata (choć planował tylko kilka miesięcy), zjeździł kraj, zaglądając w różne jego zakątki i zafundował nam książkę, która jest dość zaskakująca - niby mimochodem, poprzez opowiadanie jakichś historyjek, ale dowiadujemy się o Wietnamie i jego mieszkańcach pewnie więcej niż z jakiegoś przewodnika. Bez specjalnego słodzenia, upiększania, ale jednocześnie wyjaśniając czemu wielu z tych, którzy tam przyjechali, chcą zostać na dłużej. To nie jest kwestia tylko i wyłącznie cen i egzotyki. Po prostu tam można znaleźć i raj dla surferów, azyl spokoju, zupełnie inne tempo życia, góry, zabytki, cudowną przyrodę. Nie wszystko udało się tam komunistom zepsuć, a niektóre rzeczy (jak choćby zabytki) okazuje się, że nasi rodacy pomagali im ratować.
Andrzej Meller spędził wraz ze swoją żona blisko 3 lata (choć planował tylko kilka miesięcy), zjeździł kraj, zaglądając w różne jego zakątki i zafundował nam książkę, która jest dość zaskakująca - niby mimochodem, poprzez opowiadanie jakichś historyjek, ale dowiadujemy się o Wietnamie i jego mieszkańcach pewnie więcej niż z jakiegoś przewodnika. Bez specjalnego słodzenia, upiększania, ale jednocześnie wyjaśniając czemu wielu z tych, którzy tam przyjechali, chcą zostać na dłużej. To nie jest kwestia tylko i wyłącznie cen i egzotyki. Po prostu tam można znaleźć i raj dla surferów, azyl spokoju, zupełnie inne tempo życia, góry, zabytki, cudowną przyrodę. Nie wszystko udało się tam komunistom zepsuć, a niektóre rzeczy (jak choćby zabytki) okazuje się, że nasi rodacy pomagali im ratować.
Wyspa Skye, czyli niby proste, ale pogłówkować trzeba
Wczorajszy miły wieczór przy planszówkach pozwolił choć na chwilę oderwać się od klawiatury i od myślenia o tym co mam jeszcze do zrobienia. I niby moich notek nie traktuję jako profesjonalne recenzje (jak takich szukacie to zapraszam np. tu), ale o wrażeniach napisać warto, nie?
Zwłaszcza gdy ma się przyjemność zagrania w grę, która właśnie zdobyła prestiżowy tytuł Kennerspiel des Jahres 2016. Co prawda drugi tytuł, w który graliśmy (o nim za jakiś czas) u Tomka i Edyty, spodobał mi się bardziej, ale zacznijmy od tego bardziej utytułowanego. Pamiętacie Carcassonne? Na pierwszy rzut oka Wyspa Skye przypomina właśnie tamtą uroczą i prostą, kafelkową zabawę w budowanie terytoriów. Tyle, że tu każdy buduje odrębnie dla siebie i system punktowania jest dużo bardziej skomplikowany. Niby dobrze, ale mimo tego, że udało mi się wygrać już w pierwszej rozgrywce, czegoś mi brakuje w tej grze.
środa, 20 lipca 2016
Lalka. Najlepsze przed nami, czyli życie fikcją
W ostatnim sezonie teatr Współczesny odwiedziłem chyba z 5 razy i wciąż mam mieszane uczucia wobec tego co tam się dzieje. Ambicje by drażnić, by prowokować doceniam i czasem się to udaje, ale też łatwo wpaść w pułapkę taniego szokowania, chwytania się najprostszych pomysłów (nawiązania do obecnej sytuacji politycznej, golizna) i gonić za własnym ogonem. W dodatku ten repertuar - w dużej mierze głośna klasyka, tak żeby przyciągnąć całe klasy z nauczycielami (nawet gdy spektakl ma ograniczenie od 18 lat, to nikt się tym nie przejmuje), ale potem jazda bez trzymanki i treść, która jest raczej jedynie wariacją na temat niż adaptacją sceniczną jakiegoś tytułu (o Mistrzu i Małgorzacie już pisałem razem z Włodkiem). "Lalka" też okazała się dość luźno oparta na powieści, ale tym razem sporo można było jednak z niej na scenie odnaleźć: i w niektórych scenach i trochę z samego ducha. Może tylko nie ma w tym pozytywistycznego patrzenia na rzeczywistość, więcej jest goryczy, naszych polskich przywar. No i brakuje opowieści starego subiekta, atmosfery miasta.
wtorek, 19 lipca 2016
Komuna, czyli czy tylko sielanka?
Film za kilka tygodni już w kinach (i pewnie tylko w studyjnych), ale ponieważ widziałem go już jakiś czas temu, może nie warto go odkładać. Ciekawy punkt wyjście. W dzisiejszych czasach chyba mało realistyczny. Ale w latach 60 czy 70, gdzie ideały były trochę inne, czemu nie. Zdecydować się na szaloną decyzję i wielki dom, na który mnie nie bardzo stać, zapisać na siebie i grupę znajomych, by wspólnie tam mieszkać i prowadzić w sposób demokratyczny małą społeczność - do tego trzeba odwagi i szaleństwa. A wszystko z powodu tego, że żona pragnie jakiejś odmiany, że chciałaby zakosztować czegoś innego. I tak wydawałoby się stateczny architekt, wykładowca, mąż i ojciec rozpoczyna nowy etap w swoim życiu.
poniedziałek, 18 lipca 2016
Sztywniak. Osobliwe życie nieboszczyków - Mary Roach, czyli zakopać, spalić, pokroić i jeszcze inne pomysły
Kolejna książka Mary Roach na tapecie. Zaciekawił mnie fenomen jej popularności, podobnie jak np. Thorwalda. O duchach już było, to teraz temat poniekąd pokrewny, ale bliżej ciała, a nie ducha. Czyli co dzieje się z naszym ciałem po śmierci. No tak - powiecie, że jest nudno, ciało do ziemi, rozkłada się i tyle. Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz...
Ale jak się okazuje "życie po życiu" zwłok wcale nie musi być nudne.
Choćby sam proces rozkładania się. Niby o Trupiej farmie już sporo się pisało, ale to nadal dość fascynujący temat, prawda? Okazuje się, że nie tylko ludzie mają różne pomysły na to co ma się zadziać z ich ciałem po śmierci, ale bardzo często takie pomysły zgłaszają również naukowcy. Po co nauce nasze ciała i czy bez nich nie można się obyć? Na te i inne pytania odpowiada właśnie Mary Roach. Ciekawy pomysł na książkę: jakiś kontrowersyjny temat, dobre badania bibliograficzne i przeszukanie internetu, trochę rozmów na okrasę i mamy hit.
Choćby sam proces rozkładania się. Niby o Trupiej farmie już sporo się pisało, ale to nadal dość fascynujący temat, prawda? Okazuje się, że nie tylko ludzie mają różne pomysły na to co ma się zadziać z ich ciałem po śmierci, ale bardzo często takie pomysły zgłaszają również naukowcy. Po co nauce nasze ciała i czy bez nich nie można się obyć? Na te i inne pytania odpowiada właśnie Mary Roach. Ciekawy pomysł na książkę: jakiś kontrowersyjny temat, dobre badania bibliograficzne i przeszukanie internetu, trochę rozmów na okrasę i mamy hit.
niedziela, 17 lipca 2016
Dziwnie, dziwniej, ale pomyśleć jest nad czym, czyli Kieł i Turysta
Wciąż obiecuję sobie, że w wakacje muszę dać sobie na luz, mniej siedzieć przy kompie, a potem i tak spadnie jak nie coś z pracy pilnego, to jakieś zlecenie skusi. A czytać nie ma kiedy:( Buuu. Człowiek nie może się nic nauczyć.
Ale z notek nie rezygnuję, co najwyżej będą bardziej chaotyczne. Dziś dwa filmy z kategorii: nie wiem co z Wami zrobić. Trochę inne, ale przy obu dla widza mniej przygotowanego na trudniejszy seans, wizyta w kinie mogłaby zakończyć się traumą. Przy jednym byłoby to spowodowane szokiem, a przy drugim chyba nudą.
Ale z notek nie rezygnuję, co najwyżej będą bardziej chaotyczne. Dziś dwa filmy z kategorii: nie wiem co z Wami zrobić. Trochę inne, ale przy obu dla widza mniej przygotowanego na trudniejszy seans, wizyta w kinie mogłaby zakończyć się traumą. Przy jednym byłoby to spowodowane szokiem, a przy drugim chyba nudą.
sobota, 16 lipca 2016
Męskie granie 2015, czyli chce się ż
Płytka, która towarzyszyła mi w trakcie ostatniego wyjazdu i jakoś podeszła mi na tyle, że nadal tkwi w odtwarzaczu w aucie - zmieniam tylko krążki, bo małżonka obdarowała mnie wersją rozszerzoną.
Projekt Męskie Granie od kilku lat wywołuje u mnie bardzo mieszane uczucia - muzycznie i organizacyjnie szafa gra, ale jakoś nigdy dotąd nie zdecydowałem się na żaden koncert z tej trasy z jednego dość ważnego dla mnie powodu. Wkurza mnie bowiem charakter tego przedsięwzięcia, będącego ewidentnie akcją promocyjną jednego browaru, który postanowił jednak, że przy okazji nie będzie wydawał za dużo, ale ustawi ceny biletów tak jak przy innych tego typu przedsięwzięciach (czyli min, 100 za wjazd). Płyty też nie są tanie. Warto by było więc się zdecydować: albo ktoś jest sponsorem albo niech zachowa sobie tę informację dla siebie (albo mały znaczek na dole plakatów czy płyty). Bo i tak człowieku musisz płacić, więc na diabła ci taki sponsor.
Ale ok - to moje zdanie. Natomiast muzycznie od kilku lat to kapitalne przedsięwzięcie, skupiające artystów uznanych, którzy grają na scenie z młodziakami z niesamowitą energią. To jest smaczek tych koncertów: kapele nie wpadają na koncert z zestawem do odbębnienia, ale bawią się składami, coverami, zapraszają się wzajemnie do współpracy. Energia jak się przy tym tworzy jest świetna. I to słychać też na tej płycie.
Projekt Męskie Granie od kilku lat wywołuje u mnie bardzo mieszane uczucia - muzycznie i organizacyjnie szafa gra, ale jakoś nigdy dotąd nie zdecydowałem się na żaden koncert z tej trasy z jednego dość ważnego dla mnie powodu. Wkurza mnie bowiem charakter tego przedsięwzięcia, będącego ewidentnie akcją promocyjną jednego browaru, który postanowił jednak, że przy okazji nie będzie wydawał za dużo, ale ustawi ceny biletów tak jak przy innych tego typu przedsięwzięciach (czyli min, 100 za wjazd). Płyty też nie są tanie. Warto by było więc się zdecydować: albo ktoś jest sponsorem albo niech zachowa sobie tę informację dla siebie (albo mały znaczek na dole plakatów czy płyty). Bo i tak człowieku musisz płacić, więc na diabła ci taki sponsor.
Ale ok - to moje zdanie. Natomiast muzycznie od kilku lat to kapitalne przedsięwzięcie, skupiające artystów uznanych, którzy grają na scenie z młodziakami z niesamowitą energią. To jest smaczek tych koncertów: kapele nie wpadają na koncert z zestawem do odbębnienia, ale bawią się składami, coverami, zapraszają się wzajemnie do współpracy. Energia jak się przy tym tworzy jest świetna. I to słychać też na tej płycie.
piątek, 15 lipca 2016
Zbuntowana, czyli strzela i z tego powodu strasznie cierpi
No to pociągnijmy dalej serię "Niezgodnej", przynajmniej w kawałku, bo "Wiernej" jeszcze przecież nie widziałem. Szczerze mówiąc niewiele mnie też do tego skłania. Jakoś "Zbuntowana" mnie rozczarowała. Niby dużo więcej w niej akcji, ale sensu jakoś dużo mniej. Zniknęła ciekawość społeczeństwa klasowego, bo cała akcja koncentruje się tylko na dwóch z nich - konflikt między buntownikami, wśród których swoje miejsce znajdzie
Triss (Shailene Woodley) oraz Radą, której przewodzi Janine (Kate Winslet), marząca o pełni władzy. Nawet więcej: cały ten konflikt jest tylko tłem do tego, by pokazać nam jak trudne decyzje musi podejmować nastoletnia bohaterka, jak zmaga się z wątpliwościami i demonami lęków, wyrzutów sumienia. Poświęcić swoje życie, ryzykować walkę, pozwolić na to by ginęli inni, dać sobie prawo do chwili szczęścia? Ech. Emocjonalne to wszystko, ale mało logiczne. Zwłaszcza, że przecież wszyscy wiemy, że to nie może być koniec, więc poświęcenie Triss i jej poddanie się, by ratować innych, musi jakoś obrócić się w którymś momencie na korzyść rebeliantów.
Triss (Shailene Woodley) oraz Radą, której przewodzi Janine (Kate Winslet), marząca o pełni władzy. Nawet więcej: cały ten konflikt jest tylko tłem do tego, by pokazać nam jak trudne decyzje musi podejmować nastoletnia bohaterka, jak zmaga się z wątpliwościami i demonami lęków, wyrzutów sumienia. Poświęcić swoje życie, ryzykować walkę, pozwolić na to by ginęli inni, dać sobie prawo do chwili szczęścia? Ech. Emocjonalne to wszystko, ale mało logiczne. Zwłaszcza, że przecież wszyscy wiemy, że to nie może być koniec, więc poświęcenie Triss i jej poddanie się, by ratować innych, musi jakoś obrócić się w którymś momencie na korzyść rebeliantów.
Niezgodna, czyli skąd ja to znam?
Przyznaję się bez nacisków, że wszelkiego rodzaju produkcje Sci-Fi i thrillery, w których akcja jest na pierwszym miejscu, raczej mało mnie kuszą i oglądam je raczej w towarzystwie córek, bo sam bym pewnie ich nie wybrał. Ano kwestia gustu. Siedzisz dwie godziny, niby efekty i widowiskowość robi wrażenie, ale każda z tych produkcji trochę przypomina poprzednie i coraz mniej jest w nich czegoś co by zaskoczyło (jak choćby Dystrykt 9).
Powiedzcie sami - czyż cała seria "Niezgodnej" nie przypomina Wam schematu "Igrzysk śmierci"?
Wiem, wiem, książki też są dość schematyczne, więc jak ich ekranizacja ma być czymś super oryginalnym? Ale w takim razie (poza kasą) jaki jest powód, żeby je kręcić?
Świat w "Niezgodnej" funkcjonuje według pewnych zasad, które wydają się zapewniać ład i porządek po wielkiej katastrofie, a przez większość obywateli nie są podważane. Ale co jeżeli ktoś nie pasuje do tych reguł? Jeżeli zostanie uznany za buntownika? Okazuje się, że władza wcale nie jest tak pacyfistyczna i altruistyczna, jak chciałaby o niej myślano.
Powiedzcie sami - czyż cała seria "Niezgodnej" nie przypomina Wam schematu "Igrzysk śmierci"?
Wiem, wiem, książki też są dość schematyczne, więc jak ich ekranizacja ma być czymś super oryginalnym? Ale w takim razie (poza kasą) jaki jest powód, żeby je kręcić?
Świat w "Niezgodnej" funkcjonuje według pewnych zasad, które wydają się zapewniać ład i porządek po wielkiej katastrofie, a przez większość obywateli nie są podważane. Ale co jeżeli ktoś nie pasuje do tych reguł? Jeżeli zostanie uznany za buntownika? Okazuje się, że władza wcale nie jest tak pacyfistyczna i altruistyczna, jak chciałaby o niej myślano.
czwartek, 14 lipca 2016
Serpico, czyli graj tak jak wszyscy
Na początek dwa małe uzupełnienie na miejsca notek z przeszłości:
Dopisałem parę słów do recenzji książki Mafia nie daje czasu, i wrzuciłem notkę o filmie Bullitt - to po lekturze Korwin Piotrowskiej :)
Pisałem kilka dni temu o "Wzgórzu" i przypomniał mi się inny film Sidneya Lumeta, który poniekąd opowiada podobną historię. Oto jednostka w walce z systemem, bo wierzy w to, że to niemożliwe, żeby wszyscy byli umoczeni. Nie wiem jak w przypadku poprzedniego bohatera, ale tu mamy do czynienia z prawdziwymi wydarzeniami. Frank Serpico kończy studia policyjne jako prymus i gdy praktyka zweryfikuje jego standardy moralne pracy w tej służbie, będzie szukał miejsca, gdzie może spokojnie ją wykonywać, nie brudząc sobie rąk. Wcale nie chce donosić na kolegów, ale gdzieś po cichu wierzy w to, że przełożeni nie wiedzą o całym procederze brania łapówek i że będą chcieli to ukrócić.
wtorek, 12 lipca 2016
Wchodzi koń do baru - Dawid Grosman, czyli wykrzyczeć ból
Oprócz Kereta i Amosa Oza chyba nie znam innych pisarzy z Izraela. Ale przecież wszystko do nadrobienia, prawda? Ta niepozorna książeczka dostarczyła mi tyle emocji, że intensywnością przebija wiele innych, dużo bardziej wypasionych tomów. Przed lekturą sięgnąłem do sieci i dowiedziałem się, że Dawid
Grosman to izraelski dziennikarz i pisarz, w Polsce chyba znany jest
bardziej ze swoich książek dla dzieci.
Tyle, że w takim państwie jak Izrael chyba trudno pisać, zupełnie ignorując otaczającą rzeczywistość, sprawy społeczne, politykę. Grosman angażuje się więc w działania antywojenne, również przez to co pisze.
"Wchodzi koń do baru", choć jest bardzo osobistą, szczerą opowieścią o życiu pojedynczego człowieka, to w jego słowach nie raz zabrzmią tony, które są dość bolesnym grzebaniem w świadomości przeciętnego Izraelczyka, w jego uprzedzeniach, jego dobrym mniemaniu o sobie, ale jednocześnie w jego przeszłości, o której niektórzy chętnie by zapomnieli. Przecież okropieństwo holocaustu nie dotyka młodych bezpośrednio, a jednak wciąż coś w nich tkwi. Wzrastali w domach, gdzie pewne rzeczy się wyczuwało, o niektórych nie mówiło albo wręcz odwrotnie: mówiło nieustannie. To pobrzmiewa w tej dziwnej opowieści, będącej jakby rozliczeniem z samym sobą i ze światem.
Tyle, że w takim państwie jak Izrael chyba trudno pisać, zupełnie ignorując otaczającą rzeczywistość, sprawy społeczne, politykę. Grosman angażuje się więc w działania antywojenne, również przez to co pisze.
"Wchodzi koń do baru", choć jest bardzo osobistą, szczerą opowieścią o życiu pojedynczego człowieka, to w jego słowach nie raz zabrzmią tony, które są dość bolesnym grzebaniem w świadomości przeciętnego Izraelczyka, w jego uprzedzeniach, jego dobrym mniemaniu o sobie, ale jednocześnie w jego przeszłości, o której niektórzy chętnie by zapomnieli. Przecież okropieństwo holocaustu nie dotyka młodych bezpośrednio, a jednak wciąż coś w nich tkwi. Wzrastali w domach, gdzie pewne rzeczy się wyczuwało, o niektórych nie mówiło albo wręcz odwrotnie: mówiło nieustannie. To pobrzmiewa w tej dziwnej opowieści, będącej jakby rozliczeniem z samym sobą i ze światem.
poniedziałek, 11 lipca 2016
Metropolis, czyli arcydzieło, które ma blisko 90 lat
Wiem, wiem. Patrząc na niektóre sceny, na te wszystkie sztuczności charakterystyczne dla kina niemego, widzi się ramotę. Ale ileż scen z tego filmu robi kolosalne wrażenie nawet dziś - przy środkach jakimi dysponowano w latach 20 XX wieku, one są po prostu genialne i wizjonerskie. Film, który wtedy przez widzów nie był doceniony, cięto go i "poprawiano" warto oglądać w wersji zrekonstruowanej, czyli po najnowszych pracach, gdzie dołączono niektóre zaginione sceny. Nie tylko dlatego, że to klasyka, że potem wzorowano się nim wielokrotnie. Po prostu dlatego, że ta futurystyczna wizja jest cholernie ciekawa. Zobaczcie ileż z elementów tej fabuły można by spokojnie i dziś traktować jako aktualne. Wykorzystywanie robotników przez wielki kapitał, podział na tych, którzy wpływają na kształt świata i tych, którzy nie mają nic do powiedzenia, bieda i blichtr, pracujące ręce i głowy, które chcą nimi kierować, wciąż niezaspokojone ambicje człowieka, by wykazać się boską mocą stwarzania życia... Sporo ciekawostek tego typu i szczegółową analizę można znaleźć np. tu.
sobota, 9 lipca 2016
Master - Olgierd Świerzewski, czyli ile trzeba zapłacić za utrzymanie się na fali
Pierwsza książka Świerzewskiego, o której pisałem tu, miała w sobie dużo uroku, nostalgii i chyba troszkę czegoś podobnego oczekiwałem od kolejnej. A tu zaskoczenie. Powieść mocna, mięsista, agresywna. I choć rozumiem, że trudno oczekiwać od pisarza, by wciąż tkwił w tych samych klimatach, o jego umiejętnościach świadczy właśnie zdolność kreowania różnych scenariuszy, ale jakoś mi tęskno do tej Rosji i jej mieszkańców. Tym razem bohaterowie "Mastera" są tak antypatyczni, że trudno mieć w stosunku do nich jakieś pozytywne emocje. Szczególnie główny bohater - szowinistyczny, pewny siebie, nie zważający na ludzkie uczucia. Oj tak, Aleksandra Rymera nie da się lubić. Czy da się zrozumieć? Poprzez przyglądanie się jego wspomnieniom, może domyślamy się czemu jest właśnie taki: zbudował sobie mur, aby nikt już go nigdy nie zranił. Do wszystkiego doszedł sam, ale nauczył się nie tylko pracowitości lecz również bezwzględności. Teraz, zesłany z Nowego Jorku do Warszawy, musi pokazać na co go stać, by z powrotem wybić się na szczyt i zemścić się na tych, którzy przywłaszczyli sobie jego osiągnięcia.
piątek, 8 lipca 2016
Wzgórze, czyli bo władza zawsze ma rację
Miała być zupełnie inna notka, ale słońce przygrzało nam na szlaku tak mocno, że przypomniały mi się sceny z filmu, który oglądałem jakiś czas temu, a jeszcze o nim nie pisałem. Wyobraźcie sobie wzgórze usypane z piachu i w afrykańskim słońcu komenda, by biegać przez nie w tę i z powrotem w pełnym rynsztunku. To jeden z pomysłów, jakie mają oficerowie w obozie karnym, w którym dzieje się akcja. Mimo, że to II wojna światowa, to obóz wcale nie dla jeńców, ale dla żołnierzy, którzy podpadli w swoich jednostkach i trzeba z powrotem nauczyć ich dyscypliny. Brytyjski podwładny ma być po prostu posłuszny, obojętnie jak głupi by rozkaz dostał, ma z nim nie dyskutować. Słowo przełożonego jest święte.
czwartek, 7 lipca 2016
Egzekucja w dobrej wierze - Aleksandra Marinina, czyli bez legitymacji, ale umiejętności nie wyparowały
Trzydzieści dwie książki na koncie i to z jedną bohaterką, a czytelnicy nadal chcą nosić cię na rękach i wyczekują kolejnych tytułów? Kurde oto prawdziwa królowa kryminału, a nie jakieś wypromowane jednym czy dwoma tytułami autorki. I o dziwo powiem Wam, że miałem podobnie jak z ostatnim Wrońskim: sama zagadka kryminalna jakoś mało wciąga, a mimo wszystko cholera trudno się oderwać. To kryminały, ale z duszą – bez chłodu skandynawskiego, bez rozdmuchanej akcji, prawdziwie żmudne śledztwa, praca intelektualna, a nie survival dla supermenów.
Co ciekawe, wydawnictwo Czwarta Strona, zdecydowało się nie bawić w druk starszych tytułów, ale zaoferowało czytelnikom najnowszy tom, w którym... Nasta Kamieńska nie jest już nawet milicjantką...
Bohaterka zmienia się wraz z kolejnymi powieściami, dojrzewa wraz z autorką. To ciekawe,
że Aleksandra Marinina nie wykorzystuje tak modnego pomysłu na retro
kryminały, ale każe swojej major Kamieńskiej dostosowywać się do
zmieniającej się rzeczywistości.
środa, 6 lipca 2016
Mała Moskwa, czyli szukajmy wspólnych historii
W ostatnich tygodniach oglądam mniej filmów, a jeżeli już coś odpalam z nagranych, to często okazuje się, że wybieram melodramaty lub romansidła. Jakiś monotematyczny się zrobiłem. Po "Pożądaniu" dziś o "Małej Moskwie", a w zanadrzu jeszcze kilka podobnych.
Ale jeżeli macie ochotę na coś innego to zerknijcie na ostatnio ciut rozbudowana notkę o Spotlight. A "Mała Moskwa"? Waldemar Krzystek zrobił film, który przełamuje trochę stereotyp Polaka rusofoba - nie dość, że temat, czyli miłość między Rosjanką i oficerem naszego wojska, nie dość, że wspólnie zrobiony (brawa dla rosyjskich aktorów), to i publiczność go kupiła, zauroczona historią. Przecież nawet ci, którzy do dziś zgrzytają zębami na sowietów, którzy po 45 "obdarowali nas wolnością" i zostali to ponad 40 lat, żeby nas pilnować, nie przenoszą swojej niechęci na wszystkich mieszkańców Rosji, czy ZSRR. Oni też nie zawsze byli szczęśliwi.
Fabuła jest dość luźno oparta na miejskiej legendzie o romansie jaki rzeczywiście miał miejsce między polskim oficerem i żoną radzieckiego lotnika. Władze na takie historie nie mogły pozwolić, nie po to tak ściśle odgradzano Armię Czerwoną, żeby się bratać zbyt blisko. Legnica była pod tym względem wyjątkowa, bo tu stacjonował chyba jeden z największych ich garnizonów. Miasto żyło podwójnym życiem, przedzielone murem, a ludzie musieli się tego nauczyć.
wtorek, 5 lipca 2016
Portret wisielca - Marcin Wroński, czyli wszyscy tacy świątobliwi i pełni dobrych intencji
Odrobina porządków: rozbudowana została notka o filmie Amy - niezmiennie go polecam!
A ponieważ jutro sporo godzin w drodze i potem przez tydzień nie wiem na ile łazikowanie po Tatrach pozwoli na pisanie, wrzucam kolejną notkę. Tym razem polski kryminał retro. Zresztą komisarza Maciejewskiego i autora, czyli Marcina Wrońskiego nie wiem czy muszę przedstawiać. To już ósmy z kolei tom z cyklu (podobno przedostatnia powieść, a na koniec ma być jeszcze tom opowiadań), a poprzednie narobiły na rynku sporo szumu. Po tym jak Marek Krajewski porzucił okres międzywojenny (i nieodżałowanego Mocka), to właśnie Wroński dostarczał mi świetnych lektur osadzonych w tamtym okresie. A przecież region równie ciekawy jak Wrocław, czy Lwów. Lubelszczyzna, choć postrzegana zawsze jako trochę prowincjonalna, ma ciekawy klimat, a jej miasta, równie interesującą historię.
W powieściach o komisarzu Maciejewskim na równi z samą akcją, czy zagadką kryminalną, cenię sobie właśnie ciekawe nakreślenia tła i wierne oddanie atmosfery tamtych czasów.
A ponieważ jutro sporo godzin w drodze i potem przez tydzień nie wiem na ile łazikowanie po Tatrach pozwoli na pisanie, wrzucam kolejną notkę. Tym razem polski kryminał retro. Zresztą komisarza Maciejewskiego i autora, czyli Marcina Wrońskiego nie wiem czy muszę przedstawiać. To już ósmy z kolei tom z cyklu (podobno przedostatnia powieść, a na koniec ma być jeszcze tom opowiadań), a poprzednie narobiły na rynku sporo szumu. Po tym jak Marek Krajewski porzucił okres międzywojenny (i nieodżałowanego Mocka), to właśnie Wroński dostarczał mi świetnych lektur osadzonych w tamtym okresie. A przecież region równie ciekawy jak Wrocław, czy Lwów. Lubelszczyzna, choć postrzegana zawsze jako trochę prowincjonalna, ma ciekawy klimat, a jej miasta, równie interesującą historię.
W powieściach o komisarzu Maciejewskim na równi z samą akcją, czy zagadką kryminalną, cenię sobie właśnie ciekawe nakreślenia tła i wierne oddanie atmosfery tamtych czasów.
Wrońskiego
interesują nie tyle najwyższe sfery, blichtr, śmietanka
towarzyska, czyli to co najczęściej się nam pokazuje, opowiadając
o dwudziestoleciu międzywojennym. Jego bohaterowie mieszkają skromnie, a upodobania
mają bardzo prozaiczne: alkohol, kobiety, jedzenie, w kolejności,
która zmienia się w zależności od humoru.
Pożądanie, czyli goniąc marzenia (albo króliczka), tak by nie złapać
Człowiek spodziewa się kolejnego dość schematycznego romansidła, a tu spora pozytywna niespodzianka. Gdy się patrzy na bohaterów (szczególnie na niego), dalecy przecież są od wymuskanych, koniecznie młodych bohaterów, jakich zwykle się nam pokazuje na ekranie w filmach o miłości.
Sophie Marceau rzeczywiście ma w sobie coś magnetycznego i wcale nie dziwne, że może zwrócić czyjąś uwagę, ale on? Prawnik, raczej nudny, podtatusiały typ... Ale zwraca na siebie jej uwagę. Może to uśmiech, poczucie humoru, jakaś iskra, którą poczuła w rozmowie. I wystarczyło.
Oboje po krótkim spotkaniu na imprezie, nie mogą o sobie przestać myśleć. Choć przecież rozważnie nie wymieniają się telefonami, los i tak poprowadzi ich ku sobie.
Sophie Marceau rzeczywiście ma w sobie coś magnetycznego i wcale nie dziwne, że może zwrócić czyjąś uwagę, ale on? Prawnik, raczej nudny, podtatusiały typ... Ale zwraca na siebie jej uwagę. Może to uśmiech, poczucie humoru, jakaś iskra, którą poczuła w rozmowie. I wystarczyło.
Oboje po krótkim spotkaniu na imprezie, nie mogą o sobie przestać myśleć. Choć przecież rozważnie nie wymieniają się telefonami, los i tak poprowadzi ich ku sobie.
sobota, 2 lipca 2016
The Twilight Sad - Oran Mor Session, czyli nikt tak nie wymawia "r" jak Szkoci
Moje myśli biegną ku Szkocji - co prawda nie udało mi się tym razem pojechać, skorzystała tylko córka, ale może jeszcze kiedyś się uda. Irlandia rok temu też wydawała się mało realna.
I tak pomyślałem sobie, że dawno nie było nic muzycznego. Nie chciałem jednak iść utartymi schematami i fundować sobie i Wam czegoś super znanego. Znalazłem jednak kapelę z Glasgow, o której nawet sam niewiele wiem, a troszkę o nich ostatnio zrobiło się głośno, bo ogłoszono, że będzie supportować The Cure. Tym samym Robert Smith swoją decyzją wyciągnął ich chyba trochę z dołka, bo zdaje się, że myśleli o zawieszeniu działalności. Co w nich dostrzegł? Co mają muzycznie wspólnego? Gdy słucham ostatniego krążka, wydanego na jesieni ubiegłego roku, powiedziałbym, że niewiele. No chyba, że smutek, melancholię, którą kiedyś muzyka The Cure zawierała, a tu, mimo zupełnie innego instrumentarium też jest. Ale to dlatego, że to płyta dość wyjątkowa. Posłuchajcie całości np. na deezerze albo zerknijcie na fragmenty poniżej.
I tak pomyślałem sobie, że dawno nie było nic muzycznego. Nie chciałem jednak iść utartymi schematami i fundować sobie i Wam czegoś super znanego. Znalazłem jednak kapelę z Glasgow, o której nawet sam niewiele wiem, a troszkę o nich ostatnio zrobiło się głośno, bo ogłoszono, że będzie supportować The Cure. Tym samym Robert Smith swoją decyzją wyciągnął ich chyba trochę z dołka, bo zdaje się, że myśleli o zawieszeniu działalności. Co w nich dostrzegł? Co mają muzycznie wspólnego? Gdy słucham ostatniego krążka, wydanego na jesieni ubiegłego roku, powiedziałbym, że niewiele. No chyba, że smutek, melancholię, którą kiedyś muzyka The Cure zawierała, a tu, mimo zupełnie innego instrumentarium też jest. Ale to dlatego, że to płyta dość wyjątkowa. Posłuchajcie całości np. na deezerze albo zerknijcie na fragmenty poniżej.
Skrzypek na dachu, czyli ile razy już to widziałem? I konkurs
Który to już raz? Dziesiąty? A za każdym razem oglądam to z równie wielką przyjemnością. To zasługa przede wszystkim muzyki, cudownych kompozycji, które pewnie w świadomości wielu Polaków utrwaliły się jako wzorzec z Sevres muzyki i kultury żydowskiej. Ale również zdjęcia, pomysły reżyserskie na pokazanie w ciekawy sposób dialogów z Panem Bogiem, chwil zadumy... No i aktorstwo. Topol, którego nie przebije chyba nikt w tej roli, ale i mnóstwo innych postaci, które pozostają nam w głowach.
Ech... Anatewka...
Ech... Anatewka...
piątek, 1 lipca 2016
Sońka - Ignacy Karpowicz, czyli ta książka może zaboleć
Ponad 60 książek przeczytanych w tym roku, ale to nie ilość sprawia mi największą frajdę, ale fakt, iż wciąż trafiam na nowsze lub starsze tytuły, które zachwycają, które czasem robią burzę w głowie czy w sercu i które potem się długo pomięta. "Sońka" Karpowicza na pewno będzie właśnie należała do tych szczególnych książek, o których się pamięta.
Ciekaw jestem bardzo adaptacji teatralnej tego tekstu, bo przecież właśnie o fascynacji usłyszaną historią, próbą przeniesienia jej na deski teatru opowiada "Sońka". Bohater wraca do krainy dzieciństwa, prosto ze stolicy, szuka natchnienia, a potem cały zatraca się w historii kobiety, którą spotkał. Już nic nie jest ważne, nawet reakcje krytyków, a jedynie to, żeby usłyszeć opowieść Sońki mogli inni. Igor choć nie jest pisarzem, a modnym reżyserem teatralnym, przypomina nam trochę samego autora, mamy więc do czynienia z autoironiczną grą z czytelnikiem. To wszystko jest jednak drugorzędne, bo podobnie jak on, cali zatracamy się w historii starej kobiety.
Ciekaw jestem bardzo adaptacji teatralnej tego tekstu, bo przecież właśnie o fascynacji usłyszaną historią, próbą przeniesienia jej na deski teatru opowiada "Sońka". Bohater wraca do krainy dzieciństwa, prosto ze stolicy, szuka natchnienia, a potem cały zatraca się w historii kobiety, którą spotkał. Już nic nie jest ważne, nawet reakcje krytyków, a jedynie to, żeby usłyszeć opowieść Sońki mogli inni. Igor choć nie jest pisarzem, a modnym reżyserem teatralnym, przypomina nam trochę samego autora, mamy więc do czynienia z autoironiczną grą z czytelnikiem. To wszystko jest jednak drugorzędne, bo podobnie jak on, cali zatracamy się w historii starej kobiety.