Strony

poniedziałek, 29 maja 2017

Bóg nie umarł 2, czyli wytoczmy działa

Gdy pisałem o pierwszej części, która w USA zrobiła sporo zamieszania, mocno wkurzałem się na uproszczenia i zadałem pytanie: po co? Ale po obejrzeniu drugiej części (która też nie jest wolna od wad), chyba zaczynam rozumieć potrzebę tworzenia takich filmów. Od dłuższego czasu słychać opinie, że kino, kultura nie tylko nie pokazują wartości, ale wręcz je starają się deprecjonować, ośmieszać. Teatr, film, czy inne sposoby artystycznej wypowiedzi im bardziej negują wiarę, pokazują ją w karykaturalnym świetle, tym większe brawa zbierają od krytyków, którzy mówią: wreszcie, odważne, świeże itp. Ślepy by nie dostrzegł, że sztuka wpada w tę samą pułapkę, którą krytykuje: kiedyś nie wolno było krytykować rzeczy chrześcijańskich, dziś nie wolno antychrześcijańskich. Wierzący czują się atakowani, obserwują jak świat się zmienia, nie chcą się z tym pogodzić, więc z tego "syndromu oblężonej twierdzy" rodzi się też język jakiego używa się do mówienia o tym co ich otacza, o potrzebie walki, męczeństwie, prześladowaniach itp. W pewien sposób to rozumiem, choć nie do końca zgadzam się z oceną tego co się dzieje i postawami, które mają stanowić odpowiedź na zagrożenie (np. każda krytyka jest niesłuszna, jest atakiem na wiarę, każdy kto nie przejawia postawy bojownika sam jest lewakiem, skażonym ateizmem i laicką papką medialną itp.). Jedna i druga strona bywa tak zacietrzewiona w swoich poglądach (druga strona nie lepsza wmawiając, że każdy duchowny to pedofil, złodziej, kłamca itp.), że nie ma tam wcale przestrzeni na dialog, na szacunek dla drugiego człowieka, na próbę zrozumienia. I to jest też mój podstawowy zarzut dla tego filmu.

Nauczycielka oskarżona o agitację religijną, bo wspomniała na lekcji historii o słowach Jezusa (jak chcą władze szkoły: "który podobno istniał") staje przed sądem. Jak to zwykle bywa w amerykańskich filmach - mowy obu stron, pełne emocji poszukiwania argumentów, mających przekonać ławę przysięgłych, nagonka medialna... No i przerysowania. Popatrzcie na niewierzących w tym filmie - jak krzyczą, jakie przeżywają negatywne emocje. I na obrońców nauczycielki i na nią samą: rozmodlonych, spokojnych, ufnych, po prostu chodzące anioły, nawet gdy dochodzi do protestów na ulicy. Sympatię widz ma poczuć jedynie do tych, którzy wierzą lub się nawracają. 
Mam więc nieodparte wrażenie, że zamiast wykorzystywać film jako nośnik pewnych wartości, aby pokazywać je światu, nienachalnie i z pokorą, że światu nie można nic narzucić, twórcy tego typu produkcji pokazują jedynie siebie. Chcą umocnić siebie i sobie podobnych: zobaczcie nie jesteśmy sami, nie musimy się wstydzić. Może i to jest potrzebne, ale przecież w ten sposób do tych, którzy od wiary odeszli, wcale się nie dotrze.
Amerykański sposób opowiadania o wierze ma moim zdaniem w sobie prawie tyle samo żaru wędrownych kaznodziei, z których słynie ten kraj, co emocjonalnych gierek biznesowych manipulatorów, guru, motywacji.
Co prawda dwójka wydała mi się sympatyczniejsza, ale to nadal film, który mnie drażni uproszczeniami.
Jeżeli jednak kogoś zainteresował ten obraz i ma ochotę zorganizować pokaz, kupić go to...


4 komentarze:

  1. Kolejny przyklad próby indoktrynacji. W pelni sie z Toba zgadzam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. wiesz co? Nie chodzi tu o indoktrynację, a po prostu o uproszczoną wizję świata :( Nazywanie takich czynów indoktrynacją ma w sobie tyle samo prawdy i finezji, co postrzeganie jako indoktrynację każdej publicznej wypowiedzi homoseksualisty. Nie traktujmy się jako wrogowie, nauczmy się rozmawiać

      Usuń
  2. Oglądałam jedynkę, która nie wolna od wad, to jednak mi się podobała. A co do dwójki, to jednak długo się na nią nie skuszę....

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ale wiesz, że chyba nawet bardziej mi się podobała? Na pewno bardziej popracowano nad scenariuszem, aktorstwem, jest bardziej emocjonalny... niestety poziom czegoś co nazywam "łopatologią" nadal zbyt wysoki jak na moją wrażliwość

      Usuń