Strony

poniedziałek, 26 grudnia 2016

Gwiezdne wojny. Łotr 1, czyli spór między purystami i tymi co lubią nowości

O ile rzeczywiście klasyczna trylogia Lucasa to dla mnie rzecz genialna, obudowana dziecięcą mitologią i wspomnieniami, to wszystko co dzieje się dziś wokół Star Wars (nie wspominajmy lepiej o tzw. drugiej trylogii, bo należy nad nią spuścić zasłonę milczenia) oglądam trochę bez emocji. Nawet śmieszą mnie tak skrajnie odmienne recenzje: niektórzy cieszą się, że wreszcie jest jakiś oddech świeżości w sadze, inni, że nie ma nic nowego i seria umiera, są tacy, którzy porównują ducha Łotra 1 z klasycznymi filmami z lat 70 i tacy, którzy mówią: zaczyna się coś zupełnie nowego.
Dla fanów, żeby czuli się jakoś pogubieni łopatologicznie łączy się filmy ze sobą, aby już nikt nie miał wątpliwości co wynikało z czego, ale nie oszukujmy się: bez głównych postaci ten film ogląda się jakoś inaczej. Ta historia (powiedzmy odcinek 3,5) to brakujący fragment układanki, ale jakby z bocznego nurtu głównej opowieści. Gwiazda Śmierci jest dopiero budowana, a rebelianci wpadają na ślad planów, które pozwolą im ją kiedyś (no tak) zniszczyć. Skoro znamy zakończenie, nie powinno być zabawy, a jednak jest jej tu jednak całkiem sporo.


Na pewno trochę zmienia się filozofia opowiadania - to już nie jest film familijny, ale rzecz dość brutalna i dodajmy bez happy endu. Może to będzie kierunek rozwoju kolejnych ekranizacji książek, których jest przecież masa. Szkoda tylko, że kreacja bohaterów pozostała dość dziecinna i schematyczna (np. Rycerze, którzy dołączają do "drużyny"). Ale poza nielicznymi słabościami, Łotr 1 jest naprawdę fajnym powrotem do świata, który kiedyś tak pokochałem. Chyba stawiam go nawet sporo wyżej niż Przebudzenie mocy. Jest dobre tempo, jest klimat, może brakuje jedynie humoru (jedynie K2SO), ale za to sceny walki są cholernie realistyczne.
Jeżeli miałbym marudzić to chyba na aktorów - Whitaker i Mikkelsen są słabo wykorzystani, a znowu Felicity Jones ciut bez charyzmy. Ale i tak jest lepiej niż wpadka z Kylo Renem w filmie sprzed roku.
Łotr 1 poszerza trochę nasze pole widzenia tego uniwersum, dostrzegamy, że za bohaterami stoi cała masa bezimiennych, których poświęcenie służy zwycięstwu. Szansa została wykorzystana dobrze, ja to kupuję. A najbardziej cieszę się z tego, że kolejne pokolenia dzięki temu powracają do tych najbardziej klasycznych, czyli części IV, V, i VI, które jako jedyne mam w domu i innych na razie mieć nie chcę.
Wybierzcie się, bo to świetna rozrywka, choć warto zastrzec, że raczej nie dla maluchów.
Fajnie jest wrócić do znanych klimatów. Tylko kto do cholery oddał pałeczkę kompozytora w inne ręce? Gdzie jest John Williams?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz