Pewnie nie byłaby to dla mnie tak poruszająca książka gdybym nie znał tych miejsc, nie widział na własne oczy jak znikają te ślady po przedwojennych willach. Zachwycałem się nielicznymi, które miały szczęście do renowacji, ale byłem świadom że to zaledwie promil tego co moglibyśmy oglądać gdyby nie...
No właśnie, to reportaż o tym jak ludzka obojętność na to co "nie moje" sąsiadów, obojętność władz, czy też ludzkie skąpstwo potrafią zniszczyć to co mogłoby cieszyć oczy kolejnych pokoleń. Oczywiście - metody budowania, nietrwałość drewnianego, materiału, też nie sprzyjały by te wille nie niszczały zbyt szybko, a inwestycje by to powstrzymać czasem przekraczały możliwości właścicieli, ale przerażająca jest skala na jaką to się odbywało.
Katarzyna Chudyńska‑Szuchnik zaczyna z grubej rury pisząc jak to jesienią 1945 roku wójt nakazał piekarzom z Letniska Falenica określić zapotrzebowanie na materiały opałowe - skąd brać te tony, by wspierać stolicę? A przecież wokół tyle drewnianych domów, których właściciele jak wszyscy podejrzewali już nie powrócą...

Działki kupowane przez bogacące się rodziny żydowskie, które zaczynały dusić się w Warszawie, piękne domy letnie, projektowane tak, by można było cieszyć się się w nich słońcem i odpoczynkiem - po tym projekcie urbanistycznym i społecznym pozostało niewiele śladów. Gdy jednak zanurzamy się w te sosnowe lasy na linii otwockiej, łazikujemy wzdłuż Świdra, można jeszcze je odnaleźć. I wtedy naprawdę czyta się tą książkę z wypiekami na twarzy. Za każdym miejscem stoi bowiem jakaś historia rodziny właścicieli, może architekta, budowniczych i choćbyśmy dotarli jedynie do części z nich, to w połączeniu z tymi śladami budują pewną pamięć i coś trwalszego niż tylko budynek.
To historie przedwojennych mieszkańców, ale i współczesnych pasjonatów, którzy starają się zachować choćby niewielką cząstkę tej przeszłości, doceniając jej wartość.
Jak to się stało, że to co zachwycało przed wojną i kojarzyło się z elegancją, odpoczynkiem, w PRL nagle stało się synonimem obciachu, ciasnoty, "pekinem" dla najbiedniejszych... Dlaczego nikomu nie zależało na tym by piękno chronić.
Może i czasami może ten tekst wydawać się dość suchy, pełen nic nie znaczących dygresji, ale tu nie chodzi nawet o to jak to się czyta, ale o to że to uchwycenie świata, który prawie już zniknął z naszych oczu. Niedługo nazwiska Bernharda Liebolda i Michała Elwira Andriollego, może będą kojarzone nie tyle z namacalnymi dowodami ich wizji, a tylko ze zdjęciami, a pamięć o właścicielach tych willi zostanie zakopana gdzieś głęboko.
Świdermajerów zostaje coraz mniej. A nawet jeżeli udało się je uratować, to brakuje połączenia tego co widzimy dziś z przeszłością. Ten reportaż, sam pomysł na jego napisanie, te wszystkie rozmowy, godziny w archiwum, zdjęcia Filipa Springera to cudowna podróż w przeszłość i głośno postawione pytanie: czemu państwo, urzędy, instytucje mają tak mało inicjatywy by ratować te ślady i pamięć, czemu uważają że to jedynie zadanie właścicieli prywatnych...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz