Strony

piątek, 30 czerwca 2017

Eldritch Horror, czyli jak klątwa, to na pewno na mnie


Szaleństwo. 4 godziny nocnego grania w planszówkę, przy świadomości, że następnego dnia wstajesz o 6 rano. Ale z taką ekipą nie mogłem sobie tego odmówić.
Po intensywnym dniu, należy się odrobina relaksu. Na spotkaniach, która od jakiegoś czasu udaje nam się organizować jako Piastowski Klub Planszówkowy, nie zawsze udaje się pograć tyle ile by się chciało. Na szczęście jednak zawsze na podorędziu mam jeszcze kilku innych mianiaków :) Nie byłem pewny w co będziemy grać tego wieczoru, choć nastawiałem się właśnie na ten tytuł.
Jest w czym wybierać bo znajomy jest nie tylko maniakiem kupującym mnóstwo gier, ale od dłuższego czasu również o nich pisze. Zajrzyjcie na BoardGamesAddiction Tomasz niejako sponsoruje ten wpis.
Dzisiejszą notką po raz kolejny wypełniam plan: tyle samo notek co dni w miesiącu. Po raz... sześćdziesiąty ósmy. Juppi!!! A planszówki i karcianki może będą pojawiać się u mnie częściej?
Dlatego na zakończenie notki coś muzycznego. Z pierwszego wpisu.
A co powiem o Eldritch Horror? Nie mam wielkiego doświadczenia z planszówkami wymagającymi długich nasiadówek (no może poza nielicznymi próbami w Talisman), więc trudno mi to do czegoś porównywać, ale pewne rozwiązania jako żywo przypominały mi opisywany już T.I.M.E. Stories: znowu mamy do czynienia z kooperacją, gdzie wykonujemy pewną misję, podobnie wybieramy postacie z określoną ilością cech, podobnie wyglądają walki z potworami. Podobieństw trochę jest, ale są też różnice.

czwartek, 29 czerwca 2017

Miłość w czasach zagłady - Hanni Munzer, czyli nie przewracać oczami panowie

Po "Słowiku" już nie marudzę przy takich tytułach, bo wiem, że to połączenie historii i wzruszającej historii, może naprawdę się udać. Może i człowiek chciałby czasem jakoś inaczej, głębiej, a tu wciąż jakieś rozterki uczuciowe, rozdarte serca i dramatyzowanie takie, żeby czytelnik musiał koniecznie uronić łezkę. Taki to jednak już urok tego typu pozycji, że pewnie łatwiej w nich odnajdą się panie, lepiej wczuwając się w sytuację bohaterek i nie przewracają pewnie oczami tak jak panowie: "no weźcie dalej z tą akcją, bo to wszystko już wiemy". 
Opowieść napisana przez Hanni Münzer chyba od początku rozpisana była na kilka tomów, więc po przeczytaniu pierwszego znam dopiero pewien fragment i mam dylemat: oceniać, czy nie. Może poczekać na przeczytanie reszty? Bo pewnie się za zabiorę.
To spojrzenie na wojnę trochę dla nas inne, obce, bo z punktu widzenia Niemki. Nie tylko bohaterka jest z Niemiec, ale i autorka, co moim zdaniem trochę wpływa na to co pisze, np. na próby usprawiedliwiania Niemców, podkreślania, że byli wśród nich tacy, którzy się sprzeciwiali Hitlerowi. Czasami pisze ona o takich sprawach nawet gdy nie wynikają one wprost z samej fabuły, ot taki dodatek narratora, który ma większą wiedzę (np. na temat tego jaki straszny antysemityzm panował w Polsce przed wojną). Czepiam się? No może troszkę to mnie drażniło, ale sam pomysł, by pokazać koszmar drugiej wojny światowej jakby od drugiej strony jest interesujący. Małżeństwo żydowskiego lekarza i znanej śpiewaczki operowej nie było zresztą wolne od prześladowań, od początku będziemy mieli więc pełen obraz tego, jak w samych Niemczech i Austrii, obywatele poddawani byli różnorodnym represjom jeżeli tylko jakoś nie pasowali do idealnego wzorca. Również ich dzieci traktowane były jako obywatele drugiej kategorii. Tyle, że jeśli ktoś obejmie nad nimi "opiekę", może uda im się przeżyć w miarę bezpiecznie i wygodnie.

środa, 28 czerwca 2017

Melodrama - Lorde, czyli czym do cholery miały by być te idealne miejsca

Dziś rano jadać w strugach deszczu autostradą zamiast zwyczajowego audiobooka katowałem starego dobrego Bruce'a, ale przecież o jego kultowej płycie już pisałem, po powrocie postanowiłem poszukać innej muzycznej inspiracji. Już nawet innej energetycznie, bo Bruce był potrzebny rano, a teraz, w ten upał trzeba czegoś bardziej leniwego, a jednocześnie klimatycznego. 
I mam!
Po raz kolejny wyłazi na wierzch jak późno odkrywam to co dla hipsterów i wszystkich z młodszego pokolenia oczywiste w muzyce - młodziutka dziewczyna z Nowej Zelandii przecież nie jest debiutantką, ale gwiazdą chwaloną na całym świecie. Za kilka dni będzie na Openerze, a mi pozostaje słuchać jej najnowszej płyty. 
I mimo, że pop nie jest dla mnie jakoś szczególnie ulubionym gatunkiem, z przyjemnością odkrywam, że nawet w muzyce rozrywkowej można dołożyć coś ciekawego od siebie, jakąś własną wrażliwość, urozmaicenia gatunkowe, poważniejsze teksty. To nie musi być bezmyślne powielanie schematów. Miłość, rozstania, tęsknota? I owszem, ale jak ona o tym śpiewa, jakich słów używa.
No i ten głos.

wtorek, 27 czerwca 2017

Volta, czyli króla nam trzeba

Machulski powraca. Dla mojego pokolenia to nazwisko kultowe i wiążące się z cudownymi chwilami przeżywanymi (po wielokroć!) przy Seksmisji, Vabanku, czy Kingsajzie, Kilerze. Ostatnimi laty wydawało się, że trochę stracił pazur i wyczucie widza (Ambassadę trudno uznać za jakiś przebój), ale najnowszą produkcją udowadnia, że nadal potrafi robić filmy. Może to nie jest komedia, w której byśmy zrywali non stop boki, raczej w centrum jest intryga sensacyjna, z wcale nie za szybkim tempem, ale niegłupio rozpisana i w dodatku z niezłymi wstawkami komediowymi.
I tak by można w sumie podsumować "Voltę" (premiera 7 lipca). To co może stanowić o jej popularności i sprawić, że ludzie będą chcieli obejrzeć ją nawet i dwa razy, to kilka dobrych pomysłów na obsadę, jeden wątek, nazwijmy go politycznym i fajne dialogi. Czyli to, za co właśnie lubimy filmy Machulskiego. Dziś nikt sobie nie wyobraża Siary, czy Kilera i ich bezbłędnych tekstów, nie widząc konkretnych aktorów i ich min w głowie. I tak mam wrażenie może być i tym razem - kilka scen może uzyskać podobny status kultowości. Ale o co chodzi? To czytajcie dalej.

Więcej czerwieni - Katarzyna Puzyńska, czyli stara, głupia, ale daje radę

Dziś jedynie zajawka notki - recenzja pewnie w najbliższych dniach. Swoją przygodę z kryminałami Katarzyny Puzyńskiej zacząłem od środka, czyli od "Utopców", a dopiero teraz powoli nadrabiam początki cyklu, ale powiem Wam, że robię to z dużą przyjemnością. Może też wersja audio mnie tak dobrze nastraja (czyta Laura Breszka). W każdym razie: drugi tom za mną. Wrażenia w ciągu kilku najbliższych dni.



A dziś jeszcze namawiam Was do sięgnięcia po kolekcję wydawaną pod patronatem Newsweeka - wszystkie książki Puzyńskiej w jednolitej oprawie (z tym najnowszym!). Ja kupuję :)

"Więcej czerwieni" moim zdaniem ma chyba nawet lepiej przemyślaną intrygę kryminalną, ale sam schemat jest bardzo podobny do "Motylka", czyli pierwszego tomu cyklu. To co stanowi jakąś odmienność, pewien specyficzny klimat, to opisywanie społeczności Lipowa, różnych postaci, które mniej lub bardziej powiązane są z akcją, ale każda z nich ma jakieś swoje sprawy, marzenia, kłopoty.

niedziela, 25 czerwca 2017

Cytadela, czyli podkręćmy trochę atmosferę

Dwa dość intensywne dni, bo nie dość, że sporo stukania w klawiaturę, to jeszcze jeden wypad do kina (recenzja Volty Machulskiego jutro) i dłuższe spotkanie ze znajomymi w sympatycznej kawiarni Kafka na Powiślu. A ponieważ większość spotkań w naszym kręgu kręci się nie wokół picia alkoholu, a raczej wokół książek i planszówek, to i recenzja dziś tematyczna.

Wczoraj królowały na stole karty. Cytadela podobno sprawdza się nawet przy dwóch osobach, ale ja najczęściej grywam gdy jest na więcej (tym razem 7), doceniam więc jej specyficzny klimat nawet nie tyle rywalizacji, co po prostu negatywnych interakcji. Pewna domieszka losowości oczywiście jest, ale dla wytrawnych graczy prawie wszystko jest do przewidzenia (nawet blef) zupełnie jak przy brydżu. O co bowiem chodzi. Cała zabawa polega na tym, że w każdej turze wybieramy jakąś postać - nazwijmy ich doradcami - z określonej puli. Każdy z nich daje nam konkretne udogodnienia do budowy naszego miasta (albo kasę albo karty nowych dzielnic/budynków albo jakąś interakcję z innymi graczami), tyle, że przeciwnicy mogą widząc to co zbudowaliśmy i nasz budżet, przewidzieć kogo wybraliśmy i zablokować nasze posunięcia. Gdy trafi ci się kilka razy pod rząd zostać zabitym (tracisz ruch) lub okradzionym, można szybko się nauczyć, że branie karty doradcy, która jest najdogodniejsza, wcale nie jest najlepszym pomysłem.

sobota, 24 czerwca 2017

Londyn w ogniu, czyli co mi tam jakieś zagrożenie

Dziś miłe godziny przy Intrygantach ze znajomymi (może jutro napiszę o tej grze), trochę jeżdżenia rowerkiem, a że mam trochę zaległości z różnymi tekstami, to notka dziś bardziej z tych lekkich i łatwych. Dać facetowi karabin albo nóż i dać mu niewykonalną misję przeciw setce wrogów - skąd my to znamy. W końcu w latach 80 takie produkcje królowały na kasetach vhs w naszych domach.
Dziś nawet Bond już wydoroślał i spoważniał, ale zdaje się, że wciąż są reżyserzy, którzy wierzą, iż proste rozwiązania są najlepsze. Zalejemy widza wybuchami, strzelaninami, ciosami, a żeby widz polubił bohatera, to musi on być nie tylko świetny w tym co robi, ale mieć też cyniczne poczucie humoru i dystans do zabijania - w końcu on został sprowokowany i te kolejne trupy to przez to, że go wkurzyli.

piątek, 23 czerwca 2017

Roznegliżowane - Iva Procházkova, czyli jaka była naprawdę?

Wydawnictwo Afera i Julia Różewicz, która tłumaczy szefująca firmie i tłumacząca powieści z czeskiego, trzymają rękę na pulsie. Premiera drugiej części kryminalnego cyklu miała miejsce w grudniu, a w maju już jest u nas :)
To się nazywa tempo!
Pierwszy tom, czyli "Mężczyzna na dnie" podobał mi się bardzo, choć rozumiem głosy, mówiące o tym, że bliżej mu do obyczaju, niż do kryminału. Prohazkova rzeczywiście ciekawie kreśli tło, historie ludzi prowadzących śledztwo i tych, którzy znaleźli się w jego kręgu, opisuje ludzkie słabości, emocje, niejednokrotnie mające znaczący wpływ na to co się stało. Policja musi przebijać się przez milczenie, kłamstwa, własne podejrzenia i hipotezy, by wreszcie w którymś momencie stwierdzić, iż są na właściwym tropie. Czasem zrobią to za późno i zginą kolejne osoby, ale przecież tak właśnie się zdarza. Dla mnie to właśnie świadczy o realizmie tych powieści: to nie jest na siłę budowanie sensacyjnych fajerwerków, tylko mozolne, rutynowe poszukiwania rozwiązania zagadki, ukarania sprawcy, z nieodłączną koniecznością udowodnienia mu winy. I tak jest o tym razem.

czwartek, 22 czerwca 2017

Pitbull. Nowe porządki, czyli wciąż to samo

O ile dobre wspominam serial, o tyle nie bardzo rozumiem fenomen kolejnych odsłon Pitbulla. Nie chodzi nawet o odcinanie kuponów, ale po prostu powtarzanie tych samych pomysłów, w dodatku z coraz większym nasileniem degrengolady, jest po prostu moim zdaniem słabe. Więcej przekleństw, przemocy, czarno-białych postaci, pieprzyć fabułę, liczy się ile scen zostanie uznanych za "kultowe", bo będą je powtarzać w anegdotach wszystkie dresy i ich panienki. To zdaje się, że jest pomysł pana Vegi na obecność w kinach co roku.
Nie oglądałem jeszcze najnowszego, ale Nowe porządki, mimo wielu znanych twarzy, sprawiają wrażenie zlepku mniej lub bardziej dobrych pomysłów scenariuszowych i naprawdę nie ma w nich nic porywającego? Że niby powrót twardego Lindy? Ile można jechać na tych samych rozwiązaniach? To już ciekawszy psychopatyczny (choć momentami tak przerysowany, że aż zabawny) Krzysztof Czeczot. A paniom na pewno wpadnie w oko Piotr Stramowski, grający głównego bohatera - nieprzekupnego gliniarza Majami. Pewnie pseudo coś Wam przypomina - wystarczy sięgnąć po wywiady Vegi z byłymi gliniarzami i już będzie wiadomo skąd czerpie pomysły do scenariusza. Szkoda tylko, że chyba uwierzył w to, iż cała ich służba wygląda tak jak ich najciekawsze i najzabawniejsze wspominki. 

Poświatowska/Radek, czyli Kim Ty jesteś dla mnie

Słucham i słucham przez cały dzień. I choć wolę wcześniejsze interpretacje Janusza Radka, bardziej kameralne brzmienie, bez elektroniki, to i tak jestem pod dużym wrażeniem.

Kontynuujmy więc kącik muzyczny dla wrażliwców.
A dla odmiany coś mocnego i męskiego na najbliższe dwa wieczory. Będzie filmowo. Ach i jeszcze kryminał czeski w kolejce :)

Janusza Radka lubię od dawna, ale pierwsze zauroczenie nastąpiło chyba właśnie przy piosenkach z tekstami Haliny Poświatowskiej. I oto teraz, w rocznicę jej urodzin i przy obchodzonej w tym roku 50 rocznicy śmierci, ukazuje się kolejna płyta, w całości wypełniona kompozycjami do jej poezji. W klimacie trochę inna, mniej kameralna, bardziej nowoczesna, ale może to i dobrze, bo jest jakimś świeżym spojrzeniem na te teksty. Czy ta wrażliwość będzie odpowiadać młodemu pokoleniu, czy w zestawieniu z tymi elektronicznymi klimatami nie będzie zgrzytać?

środa, 21 czerwca 2017

Urges - Ragnar Olafsson, czyli leniwy pierwszy dzień lata

Dla jednych lato to niekończące się imprezy, techno, hałas, disco polo i szaleństwo do urwania się filmu albo utraty tchu, a ja raczej (szczególnie ostatnimi laty) upodabniam się do leniwca, co to najchętniej wieczorami by zasiadł gdzieś na plaży lub pod drzewkiem i zasłuchał się w zupełnie innych dźwiękach. Może troszkę nostalgicznych, ale na pewno spokojniejszych, wymagających trochę wysiłku od muzyka, a nie jedynie umpa, umpa i rymów częstochowskich. Tak mi się jakoś ostatnio kojarzy lato.

poniedziałek, 19 czerwca 2017

Wilgotne miejsca, czyli po raz kolejny granice przesunięte

Obiecywałem coś obrzydliwego i oto jest. Wcale nie hektolitry krwi, posoki, wyuzdany seks, czy przemoc - to również może odrzucić, ale mam wrażenie, że to właśnie ten film byłby u mnie na podium jeżeli chodzi o największe odruchy obrzydzenia. A podobno niektórych to bawi i traktują to jako komedię.
Oto Helen. Nie bardzo potrafi pogodzić się z rozwodem rodziców, podejmuje więc własną formę protestu przeciw światu, przeciw starym, a jednocześnie przeciw wszystkim tabu jakie tylko przyjdzie jej do głowy. Głównie te, dotyczące jej własnego ciała.

niedziela, 18 czerwca 2017

Pedagog, czyli jestem inny

Parę już razu pisałem, ze z dużym zainteresowaniem poluję na obrazy, które gdzie dotycząc szkoły, tego jak nauczyciel czy wychowawca może inspirować uczniów, pomagać im, jak wiele można w ten sposób osiągnąć. Gdy widziałem w programie "Pedagoga" nie mogłem go ominąć. Choć określenie przy nim figurujące: komedia, powinno już mnie ostrzec, że tym razem nie mam co liczyć na nic, co mógłbym gdzieś dopisać do listy prywatnej filmoterapii.
Pat Mills. Mówi Wam to coś? Mi dotąd nie i aż jestem ciekaw innych jego ról - czy są równie zakręcone. Tu na pewno sam sobie ją stworzył, bo też i on jest reżyserem tego dzieło. Raczej komediodramatu niż komedii, ale niech tam. Trudno moim zdaniem dostrzec to o czym pisze się w zajawkach na temat tej produkcji: doskonałe gagi, świeżość oraz niczym nieskrępowany humor. Śmiać się z tego, że ktoś jest żałosny, nieporadny, że życie mu się nie układa? A może dlatego, że jest w dodatku nałogowcem, gejem, notorycznym oszustem i ma raka?

Zaginięcie - Remigiusz Mróz, czyli obrońcy nie interesuje twoja wina


Skoro mam za sobą trzy tom z Forstem, to teraz kolej na nadrabianie zaległości z Chyłką. Gdy zaliczyłem po jednym tomie z każdego cyklu, stawiałem właśnie na prawniczkę, potem jakoś wciągnęły mnie te jazdy bez trzymanki po górach. Kryminały prawnicze mam wrażenie, że dają aż tak dużej możliwości zaskakiwania, choć przy "Kasacji" miałem niezłą zabawę. Remigiusz Mróz tłucze te książki jedną za drugą i zastanawiam się czy sam się już nie łapie na tym, że się gubi, lub kończą mu się pomysły. Na pewno nie unika błędów, ale jeden z takich poważniejszych zostawię sobie może na recenzję trzeciego tomu z cyklu. Dziś "Zaginięcie" - druga sprawa prowadzona przez doświadczoną prawniczkę Joannę Chyłkę i jej podopiecznego, Kordiana Oryńskiego. Po pierwszej w swojej (i dodajmy renomowanej) kancelarii zyskali status gwiazd, ale i narwańców, którzy lubią rozgłos. Teraz też, trochę na własne życzenie, ładują się w sprawę, w której nie unikną mediów i zainteresowania opinii publicznej. Co też Chyłkę pcha do takich wydawałoby się przegranych batalii. Wiemy, że poprosiła ją o to koleżanka, ale przecież nawet jej w przeszłości nie lubiła. I teraz, choć sama nie wierzy w niewinność jej, ani męża, ma bronić ich przed sądem. Oboje twierdzą, że pomimo włączonego alarmu, żadnych śladów włamania, ani porwania, zniknęła z domu ich kilkuletnia córeczka. Nic dziwnego, że dla prokuratora i policji, stali się pierwszymi podejrzanymi. Zamordowali, ukryli gdzieś córkę i teraz wzajemnie się kryją.

sobota, 17 czerwca 2017

Dzień Bastylii, czyli zasady są dla cieniasów

Dziś króciutko, bo i sam film nie zasługuje na jakieś rozbudowane notki. Może wieczorem znajdzie się czas na coś książkowego lub muzycznego? Dzień Bastylii - ot rozrywka na wieczór, nieskomplikowana sensacja typu filmów z Liamem Neesonem. Kiedyś był Seagal, Van Damme, dziś super bohater nie musi być mięśniakiem, o twardości świadczy raczej jego charakter i umiejętności, a nie muskulatura. Tym razem produkcji nie chciałem przegapić ze względu na Idrisa Elbę, którego strasznie polubiłem po Lutherze (kapitalny serial!). Ten wyraz twarzy, ta twardość... Ech, tam naprawdę świetna rola. Tu w roli trochę milczącego pracownika CIA, który często łamie zasady i działa na własną rękę, nie jest tak interesujący, ale nadal ogląda się go całkiem przyjemnie. 

piątek, 16 czerwca 2017

Outcast. Szare anioły, czyli małe gesty


Chrześcijaństwo dziś nie ma dobrego PR. Można załamywać nad tym ręce, postrzegać to jako walkę ze złem, wzywać do walki, ale trzeba przyznać, że sami też jesteśmy po części winni temu, iż Ewangelia nie wydaje się czymś żywym, inspirującym. Skoro my sami, nie potrafimy często nią żyć - jak mamy dawać świadectwo. Czemu wiara ma być czymś ważnym, potrzebnym, skoro na co dzień o niej zapominamy, żyjąc wygodnie, leniwie, myśląc jedynie o własnym bezpieczeństwie. Gdzie w tym wszystkich miłość bliźniego? Gdzie radykalizm Jezusowych nauk? Że to głupie, naiwne? Ale przecież do takiego życia właśnie wzywał Jezus - odrzućcie mądrość tego świata. Nie kombinujcie sami, bo gdy ktoś zapyta Was o to czemu na świecie jest tyle zła, nie będziecie potrafili odpowiedzieć. A przecież bardzo prostą i trafną odpowiedź dała już kiedyś Matka Teresa z Kalkuty: żeby zmienił się świat na lepsze, wystarczy, że zmienię się ja i ty. 
To jest właśnie chrześcijaństwo. Nie ciepłe kluchy. Nie wojowanie z przeciwnikami. Nie uważanie się za lepszego. 
Pokora. Miłość. Bez oczekiwania wdzięczności, oklasków. 
Dlatego ten dokument można polecać każdemu nie tylko ze względu na to iż zmienia sposób patrzenia na ludzi Kościoła, ale przede wszystkim dlatego, że przypomina o źródłach naszej wiary. O tym iż nie polega ona na zamykaniu się w sobie, ale wręcz przeciwnie: aż do szaleństwa posuniętej miłości bliźniego. To film o zakonnikach, ale przecież każdy z nich jeszcze być może parę lat temu był w podobnej sytuacji jak każdy z nas. W odpowiedzi na zło, zobaczył wyjście: należy czynić dobro.

czwartek, 15 czerwca 2017

Wyklęty'48 - Dominik Kozar, czyli czy tańczyć jak mi zagrają?

Zanim o kolejnej lekturze dwa uzupełnienia - były ledwie szkice o książkach, to trochę je uzupełniłem.
"Fak maj lajf"
"Jak zostać dyktatorem"

Dziś kolejny kryminał. Czytam w tej chwili aż trzy naraz i nawet myśleć nie chcę ile kolejnych kusi na stosie. Oj lubię taką literaturę. Z krwistymi bohaterami, z ciekawym tłem, niezłą intrygą. No zupełnie jak "Wyklęty'48".

Mamy już całkiem sporo retro kryminałów, mamy speca od przygód milicjantów, coraz częściej pisarze sięgają też po okres mniej kojarzący się z kryminałami, czyli po lata 40. Wojna dokonała ogromnego spustoszenia, komuniści zaprowadzają swoje porządki, ale muszą przyznać, że oprócz "wrogów politycznych", nie wszyscy obywatele ich kochają, a i normalne, pospolite przestępstwa też się zdarzają w tym ich świeżo budowanym raju na ziemi.
Dominik Kozar wymyślił przedwojennego komisarza policji Jana Wolaka i uczynił go bohaterem wydanego jakiś czas temu "Likwidatora'44" - tam policjant był zmuszony do współpracy z Niemcami, by wymierzyć sprawiedliwość. "Wyklęty'48" w pewien sposób kontynuuje tę opowieść. Bohater dołączył się do jednego z oddziałów antykomunistycznego podziemia, ale gdy ze strony milicji padnie propozycja pomocy w rozwiązaniu zagadki, która dręczyła go jeszcze przed wojną, komisarz bez ceregieli podejmie się współpracy. Oczywiście na swoich warunkach.

wtorek, 13 czerwca 2017

Mozart na placu, czyli zaproszenie

Od razu się przyznam: nie jestem melomanem, cała afera wokół Warszawskiej Opery Kameralnej jest dla mnie niejasna, a ponieważ nie jestem tam ani częstym widzem, ani znawcą, nie wypowiadam się na ten temat. Muszę jednak przyznać, że raduje się moje serducho przy wieściach o Festiwalu Mozartowskim, że nie zapomniano o wydarzeniach otwartych, bezpłatnych. Dziś więc nie tyle recenzja, a raczej zaproszenie. Co prawda wczoraj byłem na inauguracji cyklu koncertów Mozart na placu, ale nie potrafię napisać z tego jakiejś większej recenzji. Po prostu pięknie było. Choć nie pod chmurką, na leżaczkach, a z powodu pogody tym razem we wnętrzu baru studio, ale i tak zebrało się bardzo dużo ludzi by wysłuchać dwóch koncertów Mozarta napisanych na kwartet smyczkowy i fantastycznie wykonanych przez Royal String Quartet. 
Czeka nas jeszcze kilka tygodni takiej uczty. Zaglądajcie do repertuaru festiwalowego lub też na stronę zbierającą wszystkie wydarzenia jakie dzieją się w przestrzeni Placu Defilad (a jest ich sporo). W razie niepogody zawsze można schować się do Baru Studio lub do Cafe Kulturalna gdzie tez cała masa różnych wydarzeń.

poniedziałek, 12 czerwca 2017

Old Fashioned, czyli 1 Kor 13


Kontynuujmy serię "chyba teraz tak mi w duszy gra", czyli sięgam po filmy niekoniecznie widowiskowe, ba, powiedziałbym raczej niszowe. Gdy je oglądam i czuję, że coś w gardle mnie uwiera, że to jest tak inne od przekazu, który zwykle bije po oczach, to wszystkie oceny, rankingi, szufladki, przestają być ważne. Za niecałe dwa tygodnie ten film pojawi się w kinach i zachęcam Was do tego, by pójść do kina i zagrać na nosie wszystkim tym, którzy mówią: to takie staroświeckie, niemodne, a na ekranie nieciekawe. 

Dla niektórych osób ten film naprawdę może być ważny, pokazuje bowiem, że niekoniecznie trzeba iść za tym co podpowiada ci świat, co bombarduje dookoła. Przed ślubem trzeba się koniecznie "sprawdzić" (albo "po co w ogóle ślub). Muszę się wyszaleć/poeksperymentować zanim się ustatkuję. Przecież tak robią wszyscy. Jak ktoś nie ma dziewczyny/chłopaka po 30 to znaczy, że jest jakiś "wybrakowany"... Cholera. Naprawdę daliśmy się ogłupić, a potem dziwimy się ilości rozwodów i martwimy o przyszłe związki naszych dzieci.
Czy można inaczej? Ta filmowa historia nie jest przecież bajką, choć na taką wygląda. Osób z zasadami, które może już czasem poranione, zagubione, mają dość dotychczasowego tempa i płytkości relacji, jest całkiem sporo, tylko pewnie wielu z nich wydaje się, że są białymi wielorybami i tracą nadzieję na prawdziwą miłość. Warto czekać. Warto się starać. Bo to uczy przede wszystkim nas samych tego co w relacji jest ważne. Zmienia nas. Jeżeli idziemy na łatwiznę na początku, myślimy jedynie o przyjemności, nie będzie z tego nic trwałego w przyszłości. 
Rozpisałem się, ale rzeczywiście ta mało skomplikowana historia miłosna coś we mnie poruszyła. Dedykuję ją mojemu znajomemu, który wciąż czeka, ale mam też nadzieję, że coś ważnego dla siebie znajdzie w niej więcej osób. Warto przypominać o wartościach i mądrościach życiowych, o których zdaje się, że świat próbuje zapomnieć.

niedziela, 11 czerwca 2017

Mężczyzna imieniem Ove, czyli czy można mieć za duże serce

Premiera tego filmu dopiero za jakiś czas, ale ta szwedzka produkcja pokazywana była już w różnych miejscach na pokazach festiwalowych i wielu widzów już zorientowało się, że nagrody dla niej były zasłużone.
Komedia, ale raczej z rodzaju tych ciepłych, wywołujących uśmiech i wzruszenie, a nie rechot. Chyba mam teraz potrzebę na takie filmy, w których iskierka dobra skrzy się mocno i wychodzimy potem z kina z takim światełkiem, chcąc je dawać innym. 
Siłą tego obrazu jest na pewno gra Rolfa Lassgårda - w roli starszego, zgryźliwego, cholerycznego mężczyzny, który potrafi sprawić piekło swoim sąsiadom jest po prostu kapitalny. Nienawidzi zmian, nieporządku, wszystkich wyzywa od idiotów, ma swoje sztywne przyzwyczajenia i jest totalnie nieczuły na jakiekolwiek prośby swoich znajomych. Czy zawsze taki był? Czy wprowadzająca się obok imigrancka rodzina z dziećmi będzie potrafiła przełamać zbudowane przez niego mury?
Nie znam powieści Fredrika Backmana, która stała się podstawą scenariusza, ale chyba będę na nią polował, bo bardzo odpowiada mi klimat i poczucie humoru tej historii. Nawet depresja i próby samobójcze Ove pokazane są tak, że trudno się przy nich nie uśmiechnąć. To film o pragnieniu bycia potrzebnym, o tym jak trudno jest żyć samemu, bez miłości i przyjaźni. Gdy się je z jakiegoś powodu utraci, wydaje się, że świat się wali. A może po prostu trzeba ich poszukać na nowo?

Bardziej zabawna niż gorzka, troszkę sentymentalna (ciekawie wpleciona retrospekcja), ale co najważniejsze pełna ciepła pochwała akceptacji, przyjaźni, empatii.


Kraków, czyli choćby na krótką chwilę

Konferencje jakie organizuje mój dział przynajmniej raz w roku, to zwykle sporo pracy, ale masa frajdy. Nie tylko ze względu na ludzi, z którymi się spotykasz, możliwość kontaktu nie tylko przez telefon, email, ciekawe wykłady, rozmowy. Zwykle staramy się organizować je w jakimś ciekawym miejscu, tak by uczestnicy mieli możliwość wyjść gdzieś po zajęciach. Korzystamy z tego i my, zwykle planując jakiś teatr, knajpkę, czy spacer.
Czasem, tak jak tym razem, jestem gotów zrywać się raniutko, rezygnować z posiłków, byle tylko zobaczyć jakieś fajne miejsce, coś ciekawego. Kiedyś odkryłem w ten sposób freski Nowosielskiego w kościele tuż obok hotelu, teraz miałem duży dylemat jak wyrobić się ze wszystkim, bo miejsca, które mnie interesowały były dość daleko, zainwestowałem jednak w bilety komunikacji miejskiej żeby szybciej się przemieszczać...
Kto jest ciekaw co już udało mi się zobaczyć w Krakowie (nie przy każdej wizycie piszę notki, ale jak jest trochę zdjęć to korzystam), zapraszam tu:
http://notatnikkulturalny.blogspot.com/2015/04/trzy-dni-w-grodzie-kraka-czyli-jeszcze.html albo tu: http://notatnikkulturalny.blogspot.com/2016/06/krakow-ach-ten-krakow-czyli-po.html albo tu: http://notatnikkulturalny.blogspot.com/2015/05/krakow-dokretka-czyli-bloger-to-jednak
Na upartego pewnie tego na blogu jest więcej, ale raczej jako wrażenie z konkretnego teatru, czy muzeum krakowskiego.

sobota, 10 czerwca 2017

Zakładnik z Wall Street, czyli czego pragną ludzie

Julia Roberts i George Clooney, a za kamerą Jodie Foster. Gdy taki zestaw pojawia się w filmie obok siebie, oglądalność jest zapewniona, szkoda tylko, że scenarzyści uznali, że już nie muszą się specjalnie wysilać nad kwestiami jakie mają oni wypowiadać. Coś, co miało trzymać w napięciu, ogląda się kompletnie bez emocji, a z całej historii w głowie pozostaje nawet nie tyle główna intryga, co przemyślenia na temat tego jak wyglądają współczesne media i czego oczekują widzowie.
Jeszcze kilkanaście, kilkadziesiąt lat temu, gdyby w telewizji pojawił się facet, który bierze zakładników, pewnie nie mogłoby to pójść na wizję. A nawet gdyby poszło, na pewno reakcje widzów byłyby inne. Co to się z nami porobiło - znieczulica jakaś, że szukamy sensacji, nie próbując dotrzeć do przyczyn tego aktu. Facet z bronią, z materiałami wybuchowymi i nikogo nie obchodzi co go do tej desperacji popchnęło?

piątek, 9 czerwca 2017

Księżyc i magnolie, czyli jak się dało z Hobbita...

 Na konferencjach wyjazdowych zwykle przynajmniej jeden wieczór przeznaczamy na jakieś wydarzenie kulturalne. Tym razem nasz wybór padł na Teatr STU i przedstawienie, które już schodzi (chyba po 5 latach) z ich scen. Dzięki tekstowi Rona Hutchinsona możemy zajrzeć za kulisy pracy nad jednym z największych przebojów filmowych wszechczasów, czyli "Przeminęło z wiatrem". Oto gabinet znanego producenta Davida O. Selznicka (Olaf Lubaszenko w dobrej formie), który jakiś czas temu rozpoczął prace nad filmem. Niestety nie jest zadowolony z dotychczasowego scenariusza, musi więc przerwać zdjęcia, zwalnia reżysera, wyrzuca poprzedni materiał do kosza i staje przed zadaniem: w kilka dni musi zdobyć nowy scenariusz.

Wiem kim jesteś, czyli czasu coraz mniej

Po raz pierwszy chyba zdarzyło się, że wyjeżdżając na konferencję nie ustawiłem nagrań w dekoderze i zastanawiam się czy nie przegapię jakichś odcinków serialowych, na które poluję. Między innymi ten hiszpański. Wciąż szukam jakichś kryminalnych klimatów - raz jest lepiej, raz gorzej. "Wiem kim jesteś" mimo pewnych dłużyzn wciągnął i jeżeli tylko nie obawiacie się w serialach o zbrodni wątków obyczajowych, intryg między kilkoma postaciami, to i Wam może przypaść do gustu. Amerykańskie produkcje na pewno mają większy budżet, ale też są pełne schematów, wolę więc pooglądać mniej znane twarze i spróbować czegoś ciut innego. Na oku mam jeszcze serial rumuński, z kryminałami więc nie zwalniam. 
Konferencja powoli dobiega końca, robię sobie już plany kulturalne na kolejne dni, ale też mimo zmęczenia, z radością przeżywam kolejny pobyt w Krakowie. Może jakaś kolejna notka się pojawi? Zdjęć trochę jest.
Wróćmy jednak do "Wiem kim jesteś".

środa, 7 czerwca 2017

Dixit Jinx, czyli tylko klimatu brak

Do Krakowa na konferencję jak zwykle zapakowałem kilka książek, kompa i grę planszową, tylko pewnie podobnie jak w latach poprzednich zmęczeni i tak wybierzemy się co najwyżej na spacer po Kazimierzu lub okolicach Rynku, a potem szybko padniemy. Zawsze jednak wolę być gotowy.Aha. No i dziś teatr. Jako działowy KO nie mogłem nic nie zaproponować.

Ze względu na poręczność, niewielkie rozmiary do walizki trafiło Dixit Jinx. Pierwsze podejścia nie przyniosły zachwytu, ale może w większym gronie? Nie pisałem co prawda na blogu o oryginalnej wersji Dixita, który jest jedną z moich ulubionych gier dla większego grona, ale może kiedyś nadrobię. Popularność tytułu przyniosła różne wariacje, mimo jednak zachowania pomysłu, nie udaje się osiągnąć ideału.

poniedziałek, 5 czerwca 2017

Fak maj lajf, czyli jak dla mnie zbyt wiele

Jutro wyjazd służbowy do Krakowa, pora na się szykować, więc znowu czasu brak na pisanie. Coraz częściej wyręczam się jedynie szkicami, zapowiedziami notek. O dziwo właśnie one przyciągają uwagę. Czyżby kilka zdań łatwiej się czytało niż tekst na stronę?

Obiecuję jednak, że wszystko uzupełnię i dopiero bardziej rozbudowane notki trafiają do spisu przeczytanych, obejrzanych, przesłuchanych.
Wszystkim dziękuję za cierpliwość.

Fak maj lajf dopiero w czytaniu i prawdę mówiąc mam sporą zagwozdkę z tą książką. Obnażanie głupoty otaczającego nas świata, chamstwa, pazerności, konsumpcjonizmu, pogoni za sławą, wszystkie możliwe brudy, świństwa, do tego rynsztokowy język, niby smaczki z funkcjonowania mediów w naszym kraju. Ciekawe? Do pewnego stopnia. Doceniam pomysł. Ale jakoś mam wrażenie nadmiaru, przesytu, zgnojenia. Nic dziwnego, że wciąż lekturę odkładam, wybierając inny tytuł. Jestem w połowie, pełna recenzja pewnie więc dopiero w przyszłym tygodniu.

***
Przeczytane. Można zbierać przemyślenia

niedziela, 4 czerwca 2017

Orlean, czyli różne są drogi do sukcesu

Troszkę rozbudowana notka o Misery już jest, zaskoczony byłem trochę komentarzami pod jej zapowiedzią, ale cóż... Stary chyba jestem. 

W ostatnich dniach dostałem kilka komunikatów na temat mojego pisania na blogu, ale spróbuję się do nich odnieść za czas jakiś. Dziś, po powrocie z Comic Con jestem co prawda lżejszy o sporą kwotę, cięższy o przemyślenia na temat organizacji takich imprez, ale nie mam ochoty pisać jakichś relacji. Energia jaka we mnie jest to pozostałość dnia wczorajszego, czyli wymianki, o której już pisałem i kolejnej nasiadówki przy grach planszowych ze znajomymi.

Jakiś czas temu pojawiła się już na blogu notka o T.I.M.E. Stories - scenariuszach dla grupy, która musi realizować jakąś misję. Wczoraj dokonywaliśmy trzeciego już skoku w czasie, by dokończyć Pariah Missouri, ale okazało się, że mając już sporo notatek z dwóch poprzednich prób, tym razem poszło nam zadziwiająco łatwo. Może stąd trochę rozczarowanie scenariuszem (no i kiepskie tym razem grafiki). Co innego jednak wciągnęło mnie na maksa.

Widzicie zresztą na górze - chodzi o Orlean, grę, która dwa lata temu zdobyła masę nagród, a jak dotąd była poza moim zasięgiem. Gdy zobaczyłem ile jest w niej elementów, ile przygotowań, trochę zadrżałem - przecież to jest nie do ogarnięcia za pierwszym razem, ograją mnie na pewno z palcem w nosie, bo grali wcześniej i mają już doświadczenie z zasadami i wyborem strategii. 


Ale wiecie co? To tylko na pierwszy rzut oka wydaje się tak skomplikowane. Gdy już przyjdzie ci podjąć pierwsze decyzje, gdy widzisz, że przeciwnicy wcale nie są od ciebie tak dużo dalej w punktacji w różnych obszarach, wciąga cię to bez reszty. Co z tego, że nie ma tu klimatu, brak jest jakiejś opowieści, nawiązania do tego jaki wpływ na rozwój miasta mają nasze decyzje - kombinowanie jak wykorzystać losowe szanse, które otrzymujemy w każdej rundzie, zapewnia wystarczająco dużo zabawy.

sobota, 3 czerwca 2017

Misery, czyli straszyć trzeba umieć

Dziś Wczoraj bardzo intensywny dzień - nasza akcja wymiany książek została zaproszona na piknik miejski, więc męcząco, ale i satysfakcja ogromna!
Jednak w takiej sytuacji aż ciężko znaleźć czas na pisanie notek. Znowu będzie więc jedynie szkic. Zwłaszcza, że za chwilkę wychodzę na kolejny wieczór planszówkowy (raczej noc), że potem nastąpiła długa nasiadówa przy planszówkach, a rano trzeba było zerwać się na Comic Con z córką. 
Napisałem, że mam nadzieję, iż będzie chwila, by napisać o jednej z moich ulubionych ekranizacji powieści Stephena Kinga. Tak niewiele trzeba było, żeby trzymać nas w napięciu przez dwie godziny. 
I zadąłem pytanie - którą ekranizację Wy lubicie najbardziej? Zaskoczyły mnie głosy, że ktoś nie kojarzy żadnej. Jejku, czyżbym był tak stary, że tylko ja pamiętam takie filmy jak Lśnienie, Zielona Mila, Carrie (ale koniecznie stara wersja), Skazani na Shawshank i jeszcze parę innych ciekawych produkcji? Kręcone często lata temu, ale miałem wrażenie, że wciąż jest w nich ten pazur, ta energia, która będzie do nich przyciągać. Zwłaszcza, że te ekranizacje dawały często okazję do zagrania wyśmienitych kreacji aktorskich. Sprawdźcie!
Uzupełniam więc wpis o Misery, a zaraz potem może o jakiejś planszówce? Po nocy, rozpiera mnie energia.



piątek, 2 czerwca 2017

Black, czyli wycofać się nie można

Czasem mignie ci przed oczyma jakiś zwiastun i myślisz: to może być coś dobrego. I na niektórych kanałach (np. Ale kino, Cinemax), po takiej myśli warto od razu zapisać sobie tytuł, żeby nie uciekł. Ten film upolowałem chyba dopiero przy trzeciej emisji, bo dwa razy o nim zapominałem.
Gdy oglądasz te obrazki, myślisz sobie - to jakieś gangi w Stanach, na jakichś przedmieściach, to niemożliwe, żeby tak u nas. A tu proszę. Bruksela pokazana zupełnie do innej strony. To właśnie warto podkreślić, bo w Europie najczęściej filmowe historie nadal opowiadają rodowici mieszkańcy naszego kontynentu. Jak zmieni się obraz życia młodych ludzi, gdy kamerę oddamy imigrantom?

czwartek, 1 czerwca 2017

Piraci z Karaibów. Zemsta Salazara, czyli nakarmić w sobie dziecko



Coś lekkiego na dzień dziecka.
Dzieci już mam duże, wyrosły z animacji, ale na szczęście mogę jeszcze bawić się z młodszą świetnie na produkcjach typu Piraci, Harry Potter, czy coś od Marvela. Przynajmniej mam wymówkę: co ja robię na takim seansie :)
Czasem fajnie się tak wyluzować i pooglądać bajki...
Jak bowiem inaczej traktować serię, która już dawno przekroczyła granice szalonej przygodówki, a cała logika dawno została schowana w szafie, skąd wyciągnięto jedynie jedną wytyczną: ma się dziać.
I tego twórcy się trzymają. Mało kto nadąża za planami kapitana Jacka Sparrowa, lecz możemy być spokojni, że nawet jeżeli nie świadomie, to jakimś dziwnym pijackim trafem i tak dotrze do zamierzonego celu. On ściga, czy jego ścigają, z załogą ludzi, czy duchów, obojętnie na jakiej łajbie... Płynie się.